Rosja przykręca kurek z gazem. Czy Polska nabierze rozumu?
Niby nic nowego. Od stulecia przecież mówi się, że nafta rządzi światem. Od pół wieku Bliski Wschód jest zarzewiem kolejnych wojen i konfliktów. Największą nowością roku 2006 jest to, że Polska nie jest w tych wydarzeniach biernym statystą.
Huczną inauguracją roku politycznego stało się przykręcenie kurka gazowego przez Rosję. Na razie przede wszystkim Ukrainie. Ale nie tylko, bo dostawy zmalały i dla Węgier, i dla Austrii. Również Polacy odczuwają następstwa wojny gazowej.
Bez ryzyka pomyłki można więc przewidzieć, że spór o dostawy i drogi tranzytu surowców energetycznych będą jedną z osi tegorocznej polityki, zarówno w wymiarze polskim, jak i światowym. Kiedy w ponoworoczny poranek słuchałem radia, to byłem wręcz ujęty troską i mądrością komentatorów jednym głosem ubolewających nad upolitycznieniem biznesu energetycznego przez Moskwę i dziwujących się wielce, że Polska nie przeprowadziła jeszcze niezbędnej operacji określanej brzydkim słowem dywersyfikacja. Dziwnym trafem od ponad dziesięciu lat mniej więcej ci sami komentatorzy tłumaczyli, że zagrożenie ze strony Rosji, a zwłaszcza zagrożenie energetyczne, to wytwór wyobraźni chorych rusofobów; że gaz i ropa to czysty biznes i nie ma powodu, by ograniczać swobodę działania firm rosyjskich na polskim rynku. Wiele razy w ostatnich latach czytaliśmy, iż sprzedaż Orlenu lub Petrochemii Gdańskiej Rosjanom jest całkowicie logicznym rozwiązaniem, co więcej, że procesu takiego nie powinniśmy hamować, gdyż będziemy w ten sposób bezpieczniejsi. To, co stało się w Nowy Rok pomiędzy Rosją i Ukrainą sprawia, iż mądrale wygłaszający podobne tezy nagle zamilkli. Ale nie oszukujmy się. Zamilkli na chwilę.
Co znaczy owo magiczne pojęcie dywersyfikacja i dlaczego jest tak ważne? Wypada zadać te pytania z pozoru banalne. Polska ponad 2/3 ropy i gazu ziemnego sprowadza z Rosji. Nasze stosunki polityczne z Moskwą są chłodne. Szybka zmiana kierunku dostaw jest kosztowna (w wypadku ropy) i niemożliwa (w wypadku gazu). Federacja Rosyjska oficjalnie ogłasza, że eksport i tranzyt surowców energetycznych stanowi główne narzędzie polityki zagranicznej Rosji. Z tych czterech zdań wynika, że istnieją dwie drogi rozwiązania problemu. Pierwszą jest kapitulacja wobec dowolnych żądań politycznych Moskwy. Na dziś byłoby to wycofanie się Polski ze wspierania prozachodniej drogi rozwojowej Ukrainy i Białorusi oraz uznanie, że Litwa, Łotwa i Estonia stanowić mają strefę specjalnego zainteresowania Rosji. Powinniśmy również zarzucić pomysł budowania w Polsce baz amerykańskiej tarczy antyrakietowej. To na dziś. Bo jutro może się okazać, że w Pałacu Prezydenckim powinien zasiadać ktoś, kto „lepiej rozumie po rosyjsku", albo że Polska powinna poprzeć taką czy inną inicjatywę polityczną Moskwy na arenie międzynarodowej. Kiedyś taki status nazywano satelickim. I jeśli nie przeszkadza nam, by o polskich sprawach decydowano poza Polską, to będziemy mieli zagwarantowane dostawy, na dodatek po niskich (preferencyjnych) cenach. Wyjście drugie jest trudniejsze i bardziej kosztowne. Ryzykując podwyżki cen, a nawet destabilizację przemysłu zasilanego gazem (szczególnie dotyczy to przemysłu chemicznego), powinniśmy jak najszybciej doprowadzić do tego, by dostawy z jednego źródła nie przekraczały 40 proc. potrzebnego nam surowca. W przełożeniu na praktyczne decyzje znaczy to tyle że czym prędzej należy rozpocząć budowę terminalu odbioru gazu skroplonego - takie terminale zapewniają np. całość potrzeb Hiszpanii i ponad połowę potrzeb Francji - a równocześnie wrócić do rozmów z Norwegią o budowie gazociągu bezpośrednio łączącego Polskę z tym krajem. I zbudować rurę, która zapewni dostawy nie tylko dla nas, ale i dla pozostałych państw regionu. To nie wystarczy. Trzeba jeszcze poprowadzić gazociągi z północy na południe, którym ten gaz zostanie dostarczony na przykład do Tarnowa, ale również do granicy słowackiej czy litewskiej.
W wypadku ropy, ilekroć usiłowaliśmy zrezygnować czy to z usług firm pośredniczących, czy podjąć próby przebudowy systemu rurociągowego, dowiadywaliśmy się, że grozi to „zakłóceniem ciągłości dostaw". A władza chciała mieć spokój.
W tym wypadku konieczny jest powrót do koncepcji rurociągu Odessa - Gdańsk, którym popłynie ropa znad Morza Kaspijskiego oraz rekonstrukcja technologiczna rafinerii, aby mogły przerabiać inną ropę niż zasiarczona ropa rosyjska. Wreszcie należy potraktować serio, a nie jako sposób wzbogacenia się osób z kręgu władzy, szansę na eksploatację pól naftowych w Iraku. I zamiast biadać nad naszym w tym kraju zaangażowaniem zacząć wyciągać z tego zaangażowania korzyści. Gdyby żołnierze wyjeżdżający nad Tygrys i Eufrat mieli poczucie, że walczą tam o polską ropę, czyli o polską niepodległość, czuliby się zdecydowanie bardziej komfortowo.
Wszystko to łatwo się pisze, ale dla podatników opisane warianty oznaczają wydatki z kasy państwa rzędu 2-3 miliardów euro przez najbliższe lata. Ocenie obywateli wypada poddać proste pytanie, czy jest to wygórowana cena za niepodległość.
Kiedy rozmawiałem kilka dni temu z jednym z adwokatów Michaiła Chodorkowskiego, ten szydził ze ślepoty Europy, która nie dostrzega, że Rosjanie zamierzają uzależnić całą Unię Europejską od własnych dostaw, a Europa (szczególnie Niemcy) ten polityczny pomysł jeszcze sama sfinansuje. Aż się prosi o przypomnienie znanego powiedzenia Lenina, że kapitaliści sami sprzedadzą sznury, na których władza bolszewicka ich powiesi. Bo problem energetyczny nie dotyczy tylko Polski i naszych sąsiadów, ale całej Europy. Austria i Włochy przekroczyły już granicę bezpieczeństwa w uzależnieniu gazowym od Rosji, Niemcy do niej się niebezpiecznie zbliżają, na dodatek Rosja nie ukrywa, iż jednym z jej celów w nadchodzącym roku jest pełne uzależnienie Turcji od rosyjskiej ropy i gazu. I są na najlepszej drodze do zrealizowania tego celu. Dywersyfikacja dla Europy nie może oznaczać nowego uzależnienia. A to z kolei sprawia, że nasi dyplomaci i europosłowie zamiast wikłać się w bezpłodną gadaninę o konstytucji i innych sprawach marginalnych powinni za cel nadrzędny postawić sobie stworzenie wspólnej polityki europejskiej w sprawach energii.
Drugim kluczowym punktem światowej polityki w bieżącym roku będzie Iran. Rządzący tam mułłowie wraz z islamskimi radykałami, którzy wygrali wybory powszechne, zapowiedzieli, że Iran będzie realizował swój „pokojowy program atomowy". Eksperci międzynarodowi są zgodni. Za dwa, trzy lata Teheran będzie miał własną bombę atomową. Rosjanie jak na razie pomagają Iranowi. Ale są już solidnie zaniepokojeni. Amerykanie najchętniej wysłaliby swoich marines na wycieczkę do Teheranu, ale nie bardzo mogą wobec irytacji opinii publicznej nieskutecznością okupacji Iraku. Europa zaś negocjuje, odbierając kolejne policzki od władz w Teheranie i udając, że to wiatr wieje. A wszyscy oglądają się na Izrael, że podobnie jak 20 lat temu uratuje świat zachodni od islamskiej bomby atomowej. Wtedy Izraelczycy zbombardowali reaktor w Ossiraku mający produkować pluton dla Saddama. Teraz jednak będzie to trudniejsze, gdyż „pokojowe instalacje" Iranu są ukryte w bunkrach i rozsiane po całym, ogromnym terytorium tego kraju (dwa razy większego od Polski). Najkrócej mówiąc, wojny z Iranem wykluczyć nie można, bo świat zagrożony islamską bombą znajdującą się w rękach ludzi, którzy z całym spokojem i jak najbardziej serio proponują przesiedlenie Żydów do Niemiec albo na Alaskę, będzie światem szybko zmierzającym ku globalnemu konfliktowi. Konfliktowi tym groźniejszemu, że nadchodzący rok przyniesie nową osłonę europejskiej wojny domowej z wojującym islamem.
Nie wiemy jeszcze, czy jej znakiem będą płonące samochody we Francji, czy może kościoły w Niemczech. Ale skoro problem rozwiązany systemowo nie został, to da znać o sobie.
Niby nic nowego. Od stulecia przecież mówi się, że nafta rządzi światem. Od pół wieku Bliski Wschód jest zarzewiem kolejnych wojen i konfliktów. Największą nowością roku 2006 jest to, że Polska nie jest w tych wydarzeniach biernym statystą. Zależy od nas sporo. Tym większa jest jednak odpowiedzialność rządzących. I tej razem z wróżbami na nowy rok rządzącym życzą. Bo zagrożenia są równocześnie szansą. Jeśli Ukraina przetrwa kryzys gazowy sprowokowany przez Putina, to nic nie powstrzyma Kijowa przed wejściem do NATO. Jeśli Europa zorientuje się, że partner rosyjski gra znaczonymi kartami, to bezpieczeństwo Polski wzrośnie. Jeśli uda się powstrzymać irańskich mułłów przed produkcją bomby, a Irańczyków przed akceptowaniem szaleństw reżimu, to usunięty zostanie najważniejszy destabilizator Bliskiego Wschodu. Rok 2006 będzie ostrym zakrętem światowej polityki. Polska może wyjść z tego zakrętu silniejsza. Pod warunkiem sprawności władzy i mądrości obywateli.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg