Z Janem Melą, założycielem Fundacji „Poza Horyzonty”, rozmawia Józef Augustyn SJ
Pod koniec grudnia 2008 roku założył Pan Fundację „Poza Horyzonty”. Czym zajmuje się ta fundacja?
Wspiera osoby niepełnosprawne w realizacji marzeń, ale nie tylko. Moja praca w fundacji w dużej mierze polega na kontakcie i spotkaniach z różnymi osobami. Te spotkania określiłbym mianem „motywacyjnych”. Staram się przedstawić na nich własną historię. Mówię więc między innymi o wypadku, któremu uległem w 2002 roku, tracąc w nim lewe podudzie i prawe przedramię. Chcę jednak przede wszystkim pokazać, że z trudnych doświadczeń zawsze można wyjść, że mimo dotykających nas dramatów w życiu zawsze można robić niesamowite rzeczy. Trzeba tylko mieć w sobie energię, by chcieć je robić, i szczęście do spotkanych ludzi, którzy mogą w tym pomóc. Ja tego szczęścia miałem dużo.
Czy spotyka się Pan tylko z osobami niepełnosprawnymi?
Nie, nie tylko. Organizujemy spotkania z przedszkolakami, uczniami szkół podstawowych, gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych. Mam też spotkania ze studentami, z pensjonariuszami domów opieki społecznej, z narkomanami. Oczywiście każde z takich spotkań — w zależności od słuchaczy — różni się. W czasie spotkań z dziećmi tylko lekko zahaczam o temat niepełnosprawności. Zupełnie inny ciężar gatunkowy mają spotkania z młodzieżą, zwłaszcza z tak zwaną trudną młodzieżą — z narkomanami, osobami, które pogubiły się w swoim życiu, mają wiele wątpliwości czy doświadczyły wielu upadków.
To z pewnością bardzo trudne spotkania.
Dla mnie jednak mają bardzo głęboki sens. Ludzie zagubieni dużo bardziej niż inni potrzebują impulsu do działania, do zmian. Dziś wielu młodym wydaje się, że doskonale wiedzą, dokąd zmierzają i na jakim etapie swojego życia się znajdują. Tak naprawdę jednak często okazuje się, że to tylko złudzenia, że nie do końca wiedzą, co dalej. Zresztą sam mogę być tego przykładem, jeśli chodzi o wybór studiów. Rok studiowałem reżyserię filmową, z której zrezygnowałem na rzecz psychologii. Ale i ten kierunek po niespełna roku rzuciłem, w dalszym ciągu zastanawiając się, jakie podjąć studia. Ciężko tuż po maturze zdecydować o tym, co się chce robić przez resztę życia.
Czego oczekują od Pana środowiska, które zapraszają Pana na spotkanie?
Często jestem zapraszany do szkół czy do innych instytucji jako tak zwana osoba znana, która może coś ciekawego opowiedzieć o wyprawach polarnych czy dalekich podróżach. Nierzadko jest zaskoczenie, ponieważ te spotkania wyglądają nieco inaczej niż spodziewają się organizatorzy. Zdjęcia z moich wypraw są tylko tłem do tego, co naprawdę chcę powiedzieć. Nie jest to kronika zdobywania biegunów, ale mój osobisty przykład: jeśli czegoś bardzo pragniemy, to mimo tragicznych wydarzeń możemy to osiągnąć.
Spotykając się z młodymi narkomanami, na początku chcę przede wszystkim zdobyć ich zaufanie, ważne w spotkaniu z każdym człowiekiem. Wiem, że nieraz ci młodzi ludzie myślą o mnie: „Przyjedzie jakiś znany chłopak, który występuje w telewizji, ma pewnie kupę kasy i łatwe życie, i będzie nam gadał jakieś głupoty”. Pierwsze, co staram się zrobić, to pokazać, że wcale nie jestem takim silnym człowiekiem. Kiedyś w czasie jednego z wywiadów ze mną padło pytanie: „Panie Janku, jak to jest być człowiekiem sukcesu?”. Odpowiedziałem wówczas, że nie mam bladego pojęcia, bo ja przede wszystkim jestem człowiekiem, który wie, co to znaczy przegrywać i co to znaczy upadać. Wiem jednak także, jak się podnosić, ponieważ upadki, których doświadczyłem, nauczyły mnie tego.
W rozmowie z narkomanami staram się pokazać, że każda przeciwność losu jest do siebie podobna. Oczywiście, nie wiem, czym jest uzależnienie od narkotyków, i dlatego nie mógłbym nikomu z nich powiedzieć: „Słuchaj, rozumiem cię”. Mogę natomiast powiedzieć, że sam przeszedłem coś bardzo trudnego, że doświadczyłem w swoim życiu wielkiego bólu, zwątpienia i rezygnacji, a jednak z tego wyszedłem.
Pan wykorzystuje swoją szansę i podejmuje wysiłki, by nie poddać się swoim ograniczeniom. Jak to się dzieje, że niektórzy młodzi ludzie swojej szansy nie wykorzystują, mimo ogromnych możliwości: są zdrowi, mają warunki finansowe, wsparcie rodziny?
Nie wiem. Trudno jest mi to ocenić. Dla mnie wspaniałym wzorem pokonywania trudności byli od zawsze rodzice. To rodzice idealni, ponieważ są niesłychanie nieidealnymi ludźmi, którzy mimo różnych trudności i konfliktów pokazywali mi, że ze wszystkim można sobie poradzić. Rodzice nazwijmy to poukładani moim zdaniem w mniejszym stopniu uczą swoje dzieci wejścia w dorosłe życie z jego licznymi problemami.
Oczywiście mogę tylko na ten temat teoretyzować, ponieważ mam dwadzieścia jeden lat i nie wiem, jak to jest być rodzicem. Mówię na podstawie własnego doświadczenia oraz obserwacji różnych osób. Nieraz rodzice starają się dać swoim dzieciom wszystko, chcą chronić je przed trudnościami i sprawić, by ścieżka ich życia była prosta i pełna sukcesów. Kiedy jednak wychowany w ten sposób młody człowiek wejdzie w dorosłość i spotka go pierwszy życiowy zakręt, to się przewraca i nie wie, jak się podnieść.
Pańskie dzieciństwo nie było usłane różami.
Nasza rodzina przeżyła kilka dramatycznych sytuacji: spłonął nasz dom, kilka miesięcy później w jeziorze utonął mój młodszy brat Piotruś, ja uległem bardzo poważnemu wypadkowi. Poza tym nasza codzienność wypełniona była różnymi konfliktami. Przez większość mojego dzieciństwa i dorastania marzyłem o tym, żeby skończyć osiemnaście lat i wyprowadzić się z domu. Wydawało mi się, że nienawidzę swojego ojca. Jednak w tych trudnych momentach, kiedy najbardziej potrzebowałem wsparcia, rodzina zawsze przy mnie była. Łatwo jest przecież być dobrym synem, kiedy wszystko się układa. Łatwo jest być dobrym rodzicem, kiedy to nie wymaga większej pracy. Trudniej jest razem trwać, kiedy wiąże się to z ogromnym wysiłkiem.
Każdemu człowiekowi potrzebny jest cel, do którego warto dążyć, który dodaje energii do przeżywania każdego dnia. Dziś wielu ludzi ma pieniądze, o nic nie musi się troszczyć, ale patrząc na nich, wydaje się, że nie są szczęśliwi. Ponieważ nie mają swojego celu. Nie mają — jak mówił Jan Paweł II — swojego Westerplatte, którego mogliby bronić. Każdy musi je w swoim życiu odkryć. Młodzi, którzy dostają wszystko gotowe i o nic nie muszą się starać, nie potrafią też tego docenić.
To, co nas nic nie kosztuje, nie ma dla nas wartości.
Dlatego ja kocham wyzwania. Kiedy zdobywam jakiś szczyt, nieraz przychodzą myśli, że nie dam rady. Chcę jednak bardzo go zdobyć i jakoś krok po kroku udaje się. I nieważne, czy to najwyższy szczyt tych czy innych gór, bo w tym momencie to najwyższy szczyt mojej wyobraźni, który bardzo chciałbym zdobyć — tu i teraz.
Dlaczego niektórym trudno odkryć własne Westerplatte?
Pewnie zależy to od bardzo wielu doświadczeń życiowych, ale także od osobistej chęci poszukiwania. Wyobraźmy sobie dwie osoby, które codziennie chodzą do lodziarni. Jedna z nich zawsze kupuje lody o smaku wiśniowym — raz ich spróbowała, smakują jej i nie chce innych. Druga osoba za każdym razem próbuje czegoś nowego. Ja zawsze próbuję nowych smaków. Cztery razy na pięć trafię na lody, które mi nie smakują, ale dzięki temu odkrywam swój świat.
Może to dziwny przykład, ale często ci, którzy zawsze wybierają te same lody lub to samo danie w restauracji, w życiu chadzają tymi samymi, utartymi ścieżkami, a przez to nie do końca odkrywają życie, nie otwierają się na ludzi i dużo ich omija. Wielu młodych, kiedy pierwszy raz się zakocha, całą swoją energię wkłada w to uczucie. A gdy związek się rozpada, często padają słowa: „Już nigdy nikomu nie zaufam, nie warto”. Nie chcą ponownie zaufać, bo mogą doznać kolejnego zranienia. Jeśli jednak uznamy, że nie warto ufać, zamykamy się na świat. Życie to ryzyko i chodzi o to, by ryzykować, ale roztropnie. Mówiłem o moim zamiłowaniu do podróżowania. Nie ryzykuję jednak za wszelką cenę. Nie pociąga mnie ryzyko dla niego samego. Nie wspinam się na przykład bez asekuracji, bo to nierozsądne.
Czy nie jest nam łatwiej podejmować to ryzyko, przekraczać bariery własnych ograniczeń, kiedy życie nas do tego zmusza?
Rzeczywiście wówczas jest nam trochę łatwiej. To pewnego rodzaju impuls do działania. Trudno samemu usiąść pewnego dnia i zdecydować się na coś nadzwyczajnego, na coś, czego do tej pory nie robiliśmy. Dlatego moim zdaniem potrzebne są nam spotkania z różnymi ludźmi. Osobiście dzięki nim bardzo dużo odkrywam i wiele się uczę. Poszerzam swoje horyzonty, buduję światopogląd, konfrontując się ze światopoglądem innych. Spotkanie z drugim to dla mnie także pewna inspiracja do działania.
Dziś młodzi mają ogromne możliwości. Świat wiele im oferuje. Paradoksalnie może to jednak utrudniać podjęcie ryzyka czy nawet prostej decyzji. Osobiście wolę na przykład kupować buty w niewielkim sklepie, w którym wybiorę z dziesięciu par. Niełatwo się zdecydować, stojąc w centrum handlowym przed ścianą butów. Jak wybrać z nich tę jedną? Podobnie jest w życiu. Kiedy przechodzimy przez jakąś bramę, mamy świadomość, że robimy to bezpowrotnie. Mamy do wyboru tysiąc ścieżek, a wybieramy jedną, rezygnując przy tym z innych. I to jest trudne, bo chcielibyśmy przecież wybrać jak najlepiej. Jak to zrobić? Nie możemy przecież sprawdzić wszystkich możliwości. Musimy kierować się intuicją. Trzeba też mieć odwagę wybierania, ryzykowania właśnie. Bo zdarza się, że stojąc przed tą przywołaną ścianą butów, nie wybierzemy żadnych.
Mówimy o możliwościach i szansach, jakie mają dziś młodzi. Są jednak pewne granice, które człowiekowi trudno przekroczyć, nawet jeśli bardzo chce. Gdzie leży ta granica ludzkich wysiłków?
To bardzo trudne pytanie. Z jednej strony, mógłbym powiedzieć, że granice naszego wysiłku i wytrzymałości wyznacza nasza wyobraźnia. Czasem jednak trudno ową granicę przekroczyć. Warto stawiać sobie poprzeczkę wysoko, ale nie za wysoko, bo wówczas może rodzić się niepotrzebna frustracja z powodu ciągłych porażek. Cele, które sobie stawiamy, powinny być dla nas mobilizujące, inspirujące i ambitne, ale możliwe do osiągnięcia. Trzeba mierzyć siły na zamiary.
Mam takie osobiste doświadczenie, że kiedy wydaje mi się, że coś jest już moją granicą, to wiem, że leży ona trzydzieści kroków dalej. Kiedy byłem w szpitalu po wypadku, myślałem, że z bólu umrę. Byłem przekonany, że gdy przestanie działać kolejna dawka leku, nie będę w stanie znieść bólu. A jednak nadchodziły kolejne ataki bólu, a ja je znosiłem. Nie miałem wyjścia. W 2009 roku w Nowym Jorku brałem udział w maratonie — to czterdzieści dwa kilometry. Po piętnastu kilometrach czułem, że nie dam rady go ukończyć. Biegłem na zwykłej protezie, a nie na specjalnej do biegania. Obtarłem nogę i każdy kolejny krok sprawiał ból. Chciałem zejść z trasy, ale myślałem: zrobię jeszcze krok, dobiegnę do najbliższego zakrętu, może jeszcze kawałek i jeszcze, i jeszcze... Po sześciu i pół godzinie dobiegłem do mety. Tak jest również, kiedy w górach chcę zdobyć jakiś szczyt. Nie zakładam od razu na dole, że na pewno mi się to uda, ale krok po kroku dążę do tego. Bywa, że każdy krok w danym momencie wydaje mi się granicą nie do przekroczenia, a później okazuje się, że to możliwe.
Pewnych granic nie można jednak przekroczyć ze względu na nasze bezpieczeństwo czy bezpieczeństwo innych. Są sytuacje, kiedy trzeba zrezygnować. Mogę ćwiczyć do upadłego w domu czy na siłowni, ale jeśli przytomność stracę w górach, to stanę się kłopotem dla innych, a jeśli jestem tam sam, mogę po prostu zginąć. Kiedy razem z niewidomym od urodzenia Łukaszem Żelechowskim wychodziłem na Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu, przy pierwszym podejściu musieliśmy zrezygnować. Było nam bardzo szkoda: miesiącami się do tego przygotowywaliśmy, znaleźliśmy sponsorów, byliśmy prawie u celu. Do szczytu było kilkaset metrów. Warunki jednak nie pozwoliły nam pójść dalej. To byłoby ogromne ryzyko, którego nie chciałem podejmować. Nie chciałem, by przez moją nieodpowiedzialność coś się komuś stało.
Nasze granice winna więc wyznaczać nie tylko wyobraźnia, ale intuicja i doświadczenie.
I to doświadczenie warto zdobywać. Trudne sytuacje są dla mnie okazją do poznawania swojego ciała i granic własnych możliwości. W sytuacjach ekstremalnych nie możemy jednak liczyć, że jakoś to będzie. Nie będzie „jakoś”, sprawy mogą się naprawdę źle potoczyć.
Chciałbym jeszcze raz wrócić do roli rodziców w kształtowaniu młodych charakterów. Czy nie byłoby ważne, by nie przesadzali z opiekuńczością i pozwalali swoim dzieciom popełniać błędy?
Nie jestem rodzicem, jak już mówiłem, i mogę tylko teoretyzować. Wydaje mi się, że trzeba zachować złoty środek między opiekuńczością a zgodą na osobiste odkrywanie świata przez młodych ludzi. Kiedy małe dziecko stawia pierwsze kroki, rodzice podtrzymujący je za rączki w pewnym momencie muszą je puścić. Na początku samodzielnych kroków dziecko z pewnością będzie upadać. Musi jednak ileś razy upaść, by nauczyć się chodzić. Rodzice mimo płaczu dziecka muszą mu na to pozwolić.
Młodym ludziom także trzeba pozwalać na odkrywanie świata. A rodzicom pewnie trudno zgodzić się, by ich dziecko popełniało błędy. Przeszli pewną drogę, mają swoje błędy na koncie i chcieliby oszczędzić ich swoim dzieciom. Tymczasem każdy musi sparzyć się sam. Tak to już jest, nieważne, ile czasu byśmy spędzili na tłumaczeniu mu, że gorące parzy.
Co poradziłby Pan rodzicom dzieci, które znalazły się w jakieś dramatycznie trudnej sytuacji?
Ważne, by dzieci im ufały. Obserwując swoich rówieśników, widzę, że naprawdę niewielu z nich może szczerze i otwarcie porozmawiać z rodzicami o problemach. Często młody człowiek nie podzieli się z rodzicami swoimi troskami, bo wie, że nie zostanie zrozumiany.
Z czego wynika takie niezrozumienie?
Barierą jest chyba doświadczenie dorosłych i ich przekonanie, że wiedzą lepiej, bo coś tam już przeżyli. Każdy rodzic, by zrozumieć swoje dziecko, musi wczuć się w jego sytuację. Musi starać się je zrozumieć, a nie na siłę przekonywać: „Tak nie rób, bo się na tym przejedziesz”. Rodzice rzeczywiście muszą pozwolić dzieciom na popełnianie błędów. W pewnym momencie dziecko pomyśli: „Robię tak już dziesiąty raz i dziesiąty raz popełniam błąd. Może warto jednak za jedenastym razem posłuchać matki czy ojca”. Tylko znowu — nie wszystkiego warto doświadczać. Nie ma sensu wchodzić w narkotyki, by samemu się przekonać, że są złe. Są takie sytuacje, kiedy trzeba uczyć się na własnych błędach, i takie, kiedy warto uczyć się na błędach innych.
Jaką rolę w doświadczeniu Pana odgrywała i odgrywa wiara?
To dla mnie nadzieja i sens. W trudnych doświadczeniach życiowych niełatwo znaleźć sens. Kiedy przychodzą problemy czy ludzkie dramaty, zawsze na początku pytamy: Dlaczego ja? Dlaczego to przytrafia się mnie? Gdzie w tym wszystkim jest Bóg? Dlaczego — skoro jest dobry — tak mnie doświadcza? Ludzie często uważają, że Bóg powinien im tylko dawać. Są źli, kiedy nie wysłuchuje ich modlitw. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że gdyby Bóg spełniał wszystkie nasze prośby i tak nie bylibyśmy szczęśliwi.
W naszej relacji z Bogiem bardzo ważna jest pokora i świadomość, że On po prostu wie lepiej. Z perspektywy czasu widzę sens moich trudnych doświadczeń: mojego wypadku czy nawet śmierci mojego młodszego brata. Wiem, że te doświadczenia bardzo wiele dały mnie, moim siostrom i rodzicom. Wiele nas nauczyły. Oczywiście trudno jest tak od razu dziękować za dramatyczne sytuacje, ale ciągle się tego uczę. Wiem jednak, że na początku — gdyby przyszedł do mnie ksiądz i powiedział: „Taka jest wola Boża. To doświadczenie ma sens”, to bym się z nim kłócił.
A czy kłócił się Pan z Bogiem?
Bardzo. Na początku to, co się wydarzyło, odbierałem w kategorii Bożej kary. Pytałem cały czas, za co Pan Bóg mnie ukarał. Dziś patrzę na to jak na misję. To trochę tak, jakby ojciec wyznaczył nam bardzo trudne zadanie. Mogę się albo zbuntować, albo pomyśleć, że ojciec to trudne zadanie powierzył właśnie mnie, ponieważ mi ufa i uważa, że dam radę. Wierzę, że im trudniejsze doświadczenia daje nam Pan Bóg, tym bardziej nam ufa.
Pan Bóg zawsze chce dla nas dobra, tymczasem ludziom wydaje się, że wiedzą lepiej, co jest dla nich dobre. Ja często dostaję lekcję pokory. Kiedy wiele rzeczy mi się udaje, mam poczucie, że trzymam życie we własnych rękach, czuję, że wiem, co dla mnie najlepsze, i tą drogą chcę podążać, nagle wszystko wali mi się na głowę, a to, czego pragnąłem i co udało mi się osiągnąć, zamiast radości przynosi tylko pustkę. Wtedy stwierdzam, że to jednak Bóg wiedział lepiej. Czasem to, co na horyzoncie takie piękne i kolorowe, w rzeczywistości okazuje się bezbarwne i nijakie.
Dlatego w relacji z Bogiem tak ważna jest pokora i zaufanie, choć przyznam, że to trudna droga, pełna wyrzeczeń. Chrześcijaństwo nie jest proste.
Katolicyzm jest wymagający...
Jest wymagający, ale też wiele nas uczy. Niektórzy szukają jakichś prostszych rozwiązań, wstępują do różnych ruchów, w których obiecywane jest im szczęście bez żadnych wyrzeczeń. Tylko że jeśli przyjrzeć się temu głębiej, wyziera z tego ogromna pustka. To nie jest prawdziwy obraz życia. Bo trzeba doświadczyć czegoś trudnego, by zrozumieć życie, by nasza wiara stała się dojrzalsza. Myślę, że trzeba też spierać się z Panem Bogiem. To jest tak jak w związku. Dopiero po iluś konfliktach, kiedy poznamy dobre i złe strony ukochanej osoby, nasza relacja z nią staje się otwarta i szczera. Momenty prób nadają wartości i głębi naszej relacji — z drugim człowiekiem i z Bogiem.
Kiedy przestał się Pan kłócić z Bogiem?
Nie przestałem. Nadal kłócę się z Bogiem i On nieustannie pokazuje mi, że to, co od Niego otrzymuję, jest dobre. Trzeba tylko umieć dostrzegać w swojej codzienności Boże dary. Tego życzyłbym sobie i każdemu człowiekowi. Każdy z nas czegoś w życiu doświadcza. Ktoś dostał nową pracę i jest podekscytowany; ktoś pracę stracił i jest załamany. Ktoś przeżywa miłość, ktoś inny jest w trudnym związku, w małżeństwie, które może się rozpaść. Każdy jest na jakimś etapie swojego życia i warto, by dostrzegał jego sens i Bożą obecność, także, a może przede wszystkim, w tych trudnych doświadczeniach.
Słyszałem kiedyś przypowieść, którą myślę, że warto w tym miejscu przytoczyć. Przez pustynię idzie grupa ludzi. Każdy niesie na ramionach wielki, ciężki drewniany krzyż, którym są życiowe trudności. Jedna osoba pomyślała, że nie będzie dźwigać takiego ciężaru, i połowę tego krzyża odcięła. Teraz szło się jej lżej. Kiedy jednak wszyscy doszli do przepaści, każdy zdjął swój krzyż i przerzucił go przez ową przepaść, dzięki czemu mógł spokojnie nad nią przejść. Oprócz tego jednego „mądrzejszego”, który swój krzyż skrócił i nie mógł dosięgnąć drugiego brzegu przepaści. Nasz życiowy trud bywa ciężki, ale każdy trud jest po coś, w którymś momencie się przyda.
Ma Pan dwadzieścia jeden lat. Skąd biorą się tak dojrzałe refleksje? Nie pojawiają się przecież ot tak.
Ciągle spotykam nowych ludzi i staram się jak najlepiej słuchać tego, co mają do powiedzenia, a miałem szczęście spotkać w swoim życiu wielu naprawdę mądrych ludzi, z wieloma pracuję na co dzień. Kiedy spotykamy się z ludźmi biernymi, bez pasji, to nieraz ulegamy pokusie rezygnacji z własnych. Bo kiedy ciągle słyszymy „Po co się starać, nie warto, daj sobie spokój”, to się udziela. Nawet jeśli pełno w nas różnych „chęci”, w końcu je wyciszamy, skoro nie warto. Inaczej jest, kiedy przebywamy z ludźmi, którzy uważają, że warto angażować się w życie, że nie można się poddawać przy pierwszym niepowodzeniu.
Cenię ludzi, od których mogę się czegoś nauczyć, którzy mnie inspirują i mobilizują. To niezwykłe, kiedy po spotkaniu z kimś chce się zmieniać swoje życie na lepsze czy spełniać marzenia. Często, żyjąc w określonym środowisku, zmagając się z taką a nie inną rzeczywistością, ludzie nie sięgają po swoje marzenia, cele i pragnienia. Uznają, że marzenia to świat nierealny, że w „prawdziwym życiu” nie można się nimi zajmować. I nawet nie próbują ich spełniać. Nie stawiają przed sobą nowych wyzwań.
Ja staram się być otwarty na nowe wyzwania. Jestem niespokojnym duchem, kocham podróżować, także autostopem, i odkrywać ciągle coś nowego, po to, by później odnaleźć się w codzienności bycia w jednym miejscu. Chciałbym bowiem kiedyś założyć rodzinę. To moje największe marzenie.
Rozmawiałem kiedyś z niepełnosprawną osobą poruszającą się na wózku, dla której bardzo trudnym doświadczeniem było niezrozumienie czy wręcz pogarda ludzi pełnosprawnych. Czy Pan czegoś takiego doświadczył?
Zdarzało się. Pamiętam, że kiedyś na basenie, w szatni, ojciec małego chłopca, widząc, jak zdejmuję protezę nogi i wkładam ją do szafki, odciągnął swojego syna, z którym wcześniej rozmawiałem. Jakby chciał powiedzieć: „Synku, nie patrz, pan jest inny”. Gorszy? Czasami doświadczam takiej nietolerancji. Z drugiej strony, nie oskarżałbym specjalnie ani tego ojca, ani innych ludzi, którzy w ten sposób reagują. Oni po prostu nie wiedzą, jak się zachować. Dlatego bardzo ważną rolę mają do spełnienia szkoły integracyjne. Kontakt z osobą niepełnosprawną staje się tam rzeczą naturalną. Dzieci wiedzą, że z kolegą na wózku w piłkę nożną nie zagrają, ale w siatkówkę — dlaczego nie? Inaczej jest z ludźmi, którzy takiego kontaktu nie mają. To kwestia pewnego oswojenia się, przyzwyczajenia. Na tym właśnie polega integracja — na pokazywaniu, że człowiek niepełnosprawny jest takim samym człowiekiem jak inni.
Czy za opisaną przez Pana reakcją ojca nie krył się strach przed innością?
Być może. Ludzie często boją się czegoś, czego nie znają. A jeśli czegoś nie znają, nie wiedzą, jak zareagować. Nie chcą popełnić jakiegoś faux pas, więc wolą w ogóle nie wchodzić w żadną relację. Ale to znowu sprowadza się do tego, czego są nauczeni — w domu czy w szkole. Skoro wspomniany tata nie był nauczony tolerancji, nie potrafił nauczyć akceptacji także swojego syna. Inna sprawa, że czasem pewne nasze reakcje są nieświadome. Sam często do niewidomych znajomych mówię na pożegnanie „Do zobaczenia”.
W Pańskich słowach dużo jest zrozumienia. Nie czuł się Pan nigdy skrzywdzony tego typu reakcjami?
Czułem się i wiele razy było mi przykro, ponieważ chciałbym, żeby mnie traktowano normalnie. Piotr Pawłowski, założyciel Fundacji „Integracja”, sam poruszający się na wózku, na pytanie, jaki według niego jest cel integracji, odpowiedział, że jest nim nierozgraniczanie ludzi na pełnosprawnych i niepełnosprawnych. To byłaby integracja doskonała. Traktowanie osób niepełnosprawnych całkowicie normalnie. Takiej tolerancji uczymy się jednak przez doświadczenie, przez kontakt z osobami niepełnosprawnymi.
opr. ab/ab