Co wynika dla Polski z rezultatów wyborów w Niemczech 2005 r.?
Zaiste jest to „zemsta Honeckera" - RFN ulega na naszych oczach „enerdyzacji".
Konrad Adenauer, wielki kanclerz i twórca niemieckiej demokracji, deklarował publicznie, że nie zgodzi się nigdy na przeniesienie stolicy Niemiec z Bonn do Berlina, bo obawia się odrodzenia ducha pruskiego, który jest źródłem większości nieszczęść dotykających Niemców. Jego następcy nie podzielali tych obaw. I dzisiaj, po kolejnych demokratycznych wyborach państwo niemieckie znalazło się na bardzo trudnym zakręcie. O jego politycznym obliczu i o kształcie niemieckiego rządu decydują dziś wyborcy z dawnej NRD. Na plakatach Angeli Merkel przeciwnicy doklejali komentarz: „zemsta Honeckera". W istocie to wszystko, co dzieje się nad Renem, w ostatnich latach jest chichotem tamtejszych komunistów i ich wyjątkowo antypatycznego wodza zza politycznego grobu.
Stabilny układ partyjny i polityczny istniejący w Republice Federalnej Niemiec zdaje się należeć do przeszłości. Przez czterdzieści lat wszystko było mniej więcej jasne. Model złożony z dwóch silnych partii: chadeckiej i socjaldemokratycznej oraz liberalnego „języczka u wagi" był opisywany w podręcznikach nauk politycznych jako jeden z najskuteczniejszych i najstabilniejszych w świecie. Pięcioprocentowy próg wyborczy gwarantował, że do parlamentu nie przedostaną się siły skrajne. Tymczasem najpierw powstanie ruchu Zielonych, a następnie (po zjednoczeniu) stały wzrost siły postkomunistów z byłej NRD rozbiły stabilny układ. Niedzielne wybory zakończyły się wprawdzie sukcesem CDU, czyli chrześcijańskiej demokracji, ale jest to zwycięstwo pyrrusowe, gdyż chadecji zabraknie głosów w parlamencie do stworzenia rządu. Dwa tradycyjne obozy polityczne oraz osadzeni już w niemieckiej polityce liberałowie i Zieloni znaleźli się nagle na łasce i niełasce postkomunistycznej Partii Lewicy oraz w głębokiej - i uzasadnionej - niechęci do budowania tzw. wielkiej koalicji. Uzasadnionej, bo kryzys polityczny jest tylko odbiciem głębokiego kryzysu społecznego, który trapi dzisiejsze Niemcy.
Co gorsza, podziały społeczne i słabości społeczne Niemiec nie dadzą się łatwo przezwyciężyć. Dotychczas pocieszaliśmy się wiarą w stabilność i obliczalność niemieckiego społeczeństwa. Maksyma Róży Luksemburg, iż w Niemczech „nie da się zrobić rewolucji, bo obowiązuje przecież zakaz deptania trawników" to przeszłość. Dzisiejsze Niemcy pogrążone są w kryzysie gospodarczym mającym wszelkie cechy trwałości, a jednocześnie nie ma potencjału społecznego, który pozwoliłby na rezygnację z dotychczasowego, niebywale kosztownego modelu opieki socjalnej i przywilejów związkowych. Do tego dochodzi niechęć, jeśli nie wrogość, dzieląca Niemców ze wschodu (dawna NRD) i zachodu kraju, wrogość wobec imigrantów i coraz częściej pojawiająca się tendencja do obwiniania zagranicy: Ameryki, Unii Europejskiej, Polski czy imigrantów tureckich o wszystkie niemieckie nieszczęścia. A wobec dramatycznie niskiego przyrostu naturalnego bez napływu siły roboczej z zagranicy Niemcy sobie nie poradzą. Powstaje kwadratura koła niezmiernie podobna do tej, która zaprowadziła obywateli Republiki Weimarskiej w ramiona Adolfa Hitlera. Systemowe hamulce wzrostu, plus społeczna frustracja, plus przekonanie o mocarstwowej i dziejowej roli Niemiec.
Kiedy oglądałem ostatnie przedwyborcze wystąpienia Gerharda Schroedera z histerycznym krzykiem i biciem pięścią w mównicę, wydawało mi się, że Niemcy dostrzegą w nim zagrożenie dla własnej przyszłości. Myliłem się, ten ton - znany z przemówień socjalistów sprzed II wojny światowej - okazał się skutecznym wabikiem dla sfrustrowanych wyborców. Wbrew sondażom SPD przyszła do mety wyborczego wyścigu ledwie o chrapy końskie za chadecją. Angeli Merkel, kreowanej już na niemiecką lady Thatcher, nie pomogły umizgi do „wypędzonych" ani przypominanie, że pochodzi z Niemiec Wschodnich. Nawet jeżeli obejmie ona, jako pierwsza kobieta w historii, urząd kanclerza, to nie będzie miała dostatecznej siły politycznej do przeprowadzenia niezbędnych reform. To zaś oznacza dalsze buksowanie w miejscu niemieckiej gospodarki, hamowanie przez Niemcy decyzji budżetowych Unii Europejskiej i kontynuację flirtu politycznego z Rosją Putina, jako paliatywu sukcesów w innych dziedzinach.
Taki wynik wyborów jest również najgorszym z możliwych scenariuszy dla Polski. Z oczywistych powodów powinno nam zależeć na tym, by Niemcy wygrzebali się z gospodarczego kryzysu. Zachodni sąsiad jest naszym największym partnerem ekonomicznym i słabość gospodarki niemieckiej natychmiast odbija się na możliwościach polskiego eksportu - to po pierwsze. Po drugie, trudno ukryć, że to Niemcy w dużej części finansowali programy pomocowe Unii Europejskiej. Dostrzegając własny kryzys, twardo powiedzieli Brukseli: dość. Żądanie zmniejszenia funduszy solidarnościowych Unii i ograniczenie jej budżetu bije przede wszystkim w Polskę, bo jednym z naczelnych motywów naszego członkostwa w Unii było oczekiwanie, iż Europa, podobnie jak w przeszłości, będzie dążyła do zniwelowania różnic, a więc podniesienia zamożności polskiego konsumenta. Tyle że kolejne cięcia budżetów sprawią, iż tempo skracania dystansu pomiędzy starą a nową Unią znacznie się wydłuży. Nie mamy co liczyć również na otwarcie się niemieckiego rynku pracy dla Polaków, co mogłoby w jakimś stopniu neutralizować nasze katastrofalne bezrobocie. Niemcy wprawdzie potrzebują rąk do pracy, ale najwygodniejsze dla gospodarki w kryzysie jest korzystanie z zatrudnienia na czarno, tańszego i dającego (to paradoks) największe zyski państwu, które pozornie je zwalcza, kanalizując społeczne niezadowolenie, a w istocie czerpie zyski z posiadania taniej i niepodlegającej socjalnym prawom siły roboczej. Te zyski są wielokrotnie wyższe niż pozorne straty wynikające z faktu niepłacenia podatków przez zatrudnionych nielegalnie.
No i polityka zagraniczna. Wyraźny sukces chadecji byłby wskazaniem niezgody na filorosyjską anty amerykańską politykę Schroedera. Nic takiego się nie stało. Przeciwnie, bezprzykładna ingerencja Władimira Putina, który w oczywisty sposób poparł farbowanego Gerharda, przyczyniła się do wzrostu popularności urzędującego kanclerza. Znów trudno nie dostrzec analogii historycznych. Niemcy pamiętają, że ich mocarstwowość wyrastała za czasów Fryderyka Wielkiego, Bismarcka, Stressemana i Hitlera na sojuszu z Rosją. Rosją nacjonalistyczną i ksenofobiczną, a taką staje się Rosja Władimira Putina. Niemcy zagłosowali za taką właśnie polityką. Zapewne nieco złagodzony zostanie w kolejnej kadencji anty-amerykanizm Berlina, lecz cenę tego złagodzenia zapłaci również Polska, która stanie się dla USA sojusznikiem mniej ważnym. Renacjonalizacja polityki niemieckiej - wyraźnie wsparta przez wyborców - wróży nam trudności zarówno w UE, jak i w NATO.
Oddala też możliwość odegrania przez Polskę znaczniejszej roli w tworzeniu polityki wschodniej Unii.
W wyniku wyborów w Niemczech mamy więc zerowe zyski gospodarcze, bo reforma niemieckiej ekonomiki będzie kosmetyczna lub pozorna, poważne straty polityczne, a na koniec zagrożenie postępującą destabilizacją zachodniego sąsiada. Zaiste jest to „zemsta Honeckera" - RFN ulega na naszych oczach „enerdyzacji". Kolejny już raz choroba dotykająca Niemcy grozi też rozprzestrzenieniem się na całą Europę. Na prawdziwe reformy nie ma tam zgody, a pozorne doprowadz' do władzy w niedługiej perspektywie partię postkomunistyczną. To również chichot historii, że po latach afer i politycznych paroksyzmów w polskich wyborach postkomuniści zapewne dramatycznie przegrają, a w Niemczech będą już przymierzali rządowe garnitury.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg