Żeńskie końcówki takie jak "kierowniczka", "lekarka" jednych drażnią, innym nie przeszkadzają. Dla niektórych są jednak frontem walki ideologicznej
Dążenie do wprowadzenia żeńskich końcówek to realizacja opisanego przez Orwella wykorzystania języka, a raczej jego zmiany, do panowania nad społeczeństwem i narzucenia mu swojej ideologii. To element działań rewolucyjnych, tak charakterystyczny dla wszelkich ruchów lewackich. Ostatnie działania gendero-feministycznych działaczek to już rewolucja permanentna, czyli zmiana nie po to, by dojść do jakiegoś celu, lecz zmieniać, żeby zmieniać.
W czasach mojej wczesnej młodości w naturalny sposób używano feminatywów nazywając zawody lub funkcje sprawowane przez kobiety. Były więc panie kierowniczki, dyrektorki, lekarki itp., oczywiście w granicach rozsądku i dobrego smaku. Rozwijający się wtedy ruch feministyczny (o gender jeszcze wtedy nie słyszano) uznał to za przejaw dyskryminacji kobiet. Stwierdzono, że stosując żeńskie końcówki rozróżnia się między kobietami i mężczyznami wykonującymi tę samą pracę, a więc podkreśla się, że kobiety na tych stanowiskach są czymś innym, czyli gorszym. Logiki w tym nie było za grosz, ale nie o logikę tutaj chodziło. Nie było wtedy udających naukę studiów gender, więc nie czytaliśmy pseudonaukowych uzasadnień. Po prostu doprowadzono do zmiany i odtąd mówimy pani kierownik, pani dyrektor itp.
Zostać tak jednak nie mogło, bo oznaczałoby to koniec rewolucji językowej. Rewolucja to zmiany, więc dowiedzieliśmy się, że brak feminatywów to przejaw dyskryminacji kobiet i ich straszliwej opresji. Związek z logiką jak wyżej. Tym razem opinie te wyrażane są w formie — bo nie treści — naukowej wskutek powstania i rozrostu studiów feministycznych i genderowych, co niektórzy uważają za naukę.
No i rozpoczęła się radosna twórczość. Nie wystarczył powrót znanych wcześniej w języku polskim żeńskich nazw zawodów i funkcji. Zaczęto na siłę tworzyć nowe formy najczęściej dodając po prostu końcówkę -a do istniejącej „męskiej” nazwy. Tak więc bombardowani jesteśmy neologicznymi koszmarkami typu „ministra” czy „premiera” bez ładu i składu, za to zgodnie z postępową ideologią. Cóż, „naukowcy” od gender muszą się czymś wykazać i tworzą te dziwaczne słowa, wywołując u mniej postępowych zniesmaczenie a czasem rozbawienie. Rozpisywać się o tym nie będę, bo każdy ma to, niestety, na co dzień.
Pewna trudność powstała przy tworzeniu form żeńskich rzeczowników, które w męskiej formie kończą się na „a”. O ile z sędzią, starostą czy wojewodą poradzono sobie stosując istniejące formy sędzina, starościna czy wojewodzina i zmieniając ich pierwotne znaczenie oznaczające żony tychże, o tyle nie słyszałem o żeńskiej formie wyrazu kierowca. Kierowniczyni, kierowcowa, kierownica a może kierowniczka? Temat godny doktoratu a może i habilitacji. Takich tematów znaleźć możemy multum, co zapowiada bujny rozwój nowych pseudonauk.
Nie tylko habilitację, ale feministycznego nobla powinien otrzymać ten, kto znajdzie żeńską formę rzeczownika człowiek, również w liczbie mnogiej, czyli ludzie. Jak to mogłoby być? Człowiek i człowieka, ludzie i ludziny? W każdym razie z niecierpliwością czekam na efekt tych „naukowych” dociekań.
Jest on istotny wobec coraz powszechniejszego użycia określeń „Polki i Polacy”, „studentki i studenci” czy „gdańszczanki i gdańszczanie”, jak mówi prezydent (prezydenta?) tego miasta. Do teraz było oczywiste, że wyrazy Polacy, studenci, gdańszczanie czy ludzie obejmują wszystkich, bez względu na ich płeć, wiek, wykształcenie czy kolor włosów. Dziś, pewnie z powodu obniżenia poziomu wykształcenia społeczeństwa, musimy łopatologicznie wymieniać wszystkich, określanych do niedawna w domyślny sposób przez określenia zbiorcze, by przypadkiem nie urazić kogoś o oryginalnym zestawie wymienionych cech.
Czy będzie koniec tego szaleństwa? Doświadczenie mówi, że, po wprowadzeniu feminatywów, pojawią się publikacje - naukowe a jakże - „naukowo” wyjaśniające, że rozróżnianie w nazwach funkcji i zawodów płci jest dyskryminacją kobiet i ich niesłychaną opresją. Pojawi się ruch na rzecz powrotu do męskich form. Najważniejsze, by był ruch w interesie.
Zupełnie prawdopodobny jest także inny scenariusz. Coraz głośniejsze, udające naukę studia gender dojdą do wniosku, że określenia typu „Polki i Polacy”, „gdańszczanki i gdańszczanie” są dyskryminujące i obraźliwe dla przedstawiciel płci innych niż żeńska i męska a jest ich, zależnie od tego kto liczy, od sześćdziesięciu do ponad trzystu. Płci, których nikt nie widział, a które są za to „naukowo” opisane, więc istnieją. Ustalenie politpoprawnych form rzeczowników, określających osoby tych płci, to zadanie iście herkulesowe. Niezbędne będzie do tego stworzenie potężnego ośrodka „naukowego” i graty i granty i granty. Oczywiście za pieniądze podatników obu istniejących płci.
opr. mg/mg