Jednomandatowe okręgi wyborcze do Senatu - miały być krokiem we właściwym kierunku, tymczasem wyszło jak zwykle...
Jednomandatowe okręgi w wyborach do Senatu miały być szansą wyrwania izby wyższej z klinczu wojny PO z PiS. A skoro pojawiła się możliwość wejścia do Senatu spoza dominujących partii, warto było spróbować. I tak, niespodziewanie dla samego siebie, bo nie miałem takich planów ani ambicji, wystartowałem, by powalczyć w tych wyborach z partyjnymi kandydatami.
Do walki nie doszło, bo przegrałem w przedbiegach. Nie zdołałem zebrać wymaganych dwóch tysięcy podpisów. Zabrakło 2 — 3 dni. Całą akcję przeprowadziłem wspomagany jedynie przez grupę przyjaciół, zaangażowanych bardziej ode mnie, lecz, tak jak i ja, amatorów w kwestii kampanii wyborczej. Prowadzenia jej uczyliśmy się „w marszu” i poszło nam nawet nieźle, biorąc pod uwagę, że na naukę i praktykę mieliśmy tylko 10 dni.
Pozostało wspomnienie ciekawej i pouczającej przygody, specyficznych wrażeń podczas osobistego zbierania podpisów oraz doświadczenie wsparcia i niespodziewanie dużej życzliwości ze strony wielu zacnych ludzi, których nazwisk tu nie wymienię, bo co niektórym mógłbym zaszkodzić. I nie byłoby o czym pisać, w końcu reguły są takie same dla wszystkich i słabszy organizacyjnie przegrał, gdyby mój przypadek nie był ilustracją starej prawdy, że diabeł tkwi w szczegółach, a przepisy ordynacji wyborczej, mające otworzyć Senat dla obywateli, w rzeczywistości skonstruowane są w taki sposób, by utrzymać dominację dużych partii.
Jeśli bezpartyjny obywatel zamarzy sobie kandydować do Senatu, musi spowodować powstanie komitetu wyborczego (minimum 15 osób), który wysunie jego kandydaturę. Tenże komitet musi zebrać tysiąc podpisów popierających go osób, by móc zostać zarejestrowanym przez Komisję Wyborczą. Zebranie tysiąca podpisów w krótkim czasie nie jest sprawą łatwą i wielu wartościowych kandydatów nie pokonało tego etapu. Zebranie podpisów to nie wszystko. Wystarczy, że Komisja Wyborcza ma zastrzeżenia na przykład co do nazwy komitetu i procedura rejestracji zaczyna się przedłużać.
Dopiero zarejestrowanie komitetu pozwala zbierać podpisy popierające kandydata do Senatu lub listę kandydatów do Sejmu. Popisów tych nie wolno zbierać wraz z podpisami popierającymi komitet wyborczy. Kandydat do Senatu musi zebrać 2 tysiące podpisów wyborców ze swojego okręgu, a listę kandydatów do Sejmu poprzeć musi 5 tysięcy wyborców.
Poprzeczka zawieszona jest dość wysoko, tym bardziej, że podpisów trzeba zebrać znacznie więcej niż wymagane dwa tysiące, bo Komisje Wyborcze wiele z nich nie uznają kierując się niejasnym kryterium „czytelności”. Kryterium o tyle dziwnym, że podpisy zbiera się zwykle w sposób, przy którym trudno trzymać się zasad kaligrafii. Niemniej jednemu z kandydatów komitetu „Obywatele do Senatu” zakwestionowano blisko 600 podpisów. Dziwnym trafem, kłopoty z „czytelnością” dotyczą mniejszych komitetów. Nie słyszałem, by głównym partiom kwestionowano podpisy.
Nierówność w szansach komitetów wynika nie tylko z praktyk Komisji Wyborczych, lecz przede wszystkim z samych zapisów ordynacji. Partie polityczne nie muszą zbierać podpisów popierających powstanie komitetu wyborczego. Informują jedynie Państwową Komisję Wyborczą o utworzeniu takiego komitetu, a rejestracja następuje automatycznie. A konkretnie: Komitet Wyborczy Platformy Obywatelskiej zarejestrowany został 8. sierpnia i od tego dnia mógł zbierać podpisy. Komitet Wyborczy Unia Prezydentów — Obywatele do Senatu, wskutek perturbacji proceduralnych dotyczących nazwy oraz wątpliwości, czy może być zarejestrowany jako komitet ogólnopolski, PKW zarejestrowała 19. sierpnia wieczorem. Termin zebrania podpisów poparcia kandydatów upływał dla wszystkich 30. sierpnia. Łatwo więc obliczyć, że kandydaci PO, dysponujący partyjnym potencjałem organizacyjnym i finansowym, mieli na zebranie 2 tysięcy podpisów 22 dni a kandydaci OdS dni 10 — ponad dwa razy mniej.
Preferencje dla dużych partii widać wyraźniej w ordynacji do Sejmu. Otóż partia, która zarejestruje listę kandydatów w więcej niż połowie okręgów (czyli co najmniej w 21) nie musi w pozostałych zbierać podpisów — listy zarejestrowane będą automatycznie. Partie, które zarejestrowały listy w np. 20 okręgach, mogą wystawić kandydatów tylko w tych okręgach, czyli mogą kampanię już zakończyć. Warunkiem udziału w podziale mandatów jest bowiem przekroczenie progu 5% zdobytych głosów w skali całego kraju. Musiałyby więc zdobyć w swoich okręgach co najmniej kilkanaście procent. A mówimy tu o partiach marzących o przekroczeniu 5%. Dobrą ilustracją jest tutaj partia Janusza Korwina Mikke, której do rejestracji w całej Polsce zabrakło jednego okręgu wskutek opieszałości PKW, która dopiero 6. września skończyła liczyć głosy, choć listę zgłoszono w terminie.
Ale, z drugiej strony, są tacy spoza głównych partii, którzy zarejestrowali swoje kandydatury. Narzekanie na wysoko ustawioną poprzeczkę może więc jest uskarżaniem się nieudacznika. W końcu musi być jakaś selekcja kandydatów, by nie dopuścić do kandydowania tłumu nawiedzonych naprawiaczy świata, mogących zdezorientować wyborców i — nie daj Boże! — wprowadzić chaos w prace Senatu a tym samym zdestabilizować cały system polityczny. To racja, kwestią do dyskusji pozostaje jedynie wysokość tej bariery, tak by o wyborze decydowała wola wyborców i osobowość kandydata, a nie jego zdolności organizacyjne i procedury Komisji Wyborczej.
Pisanie ordynacji wyborczej nie jest wymyślaniem prochu. Przez kilkaset lat w dziesiątkach państw przetestowano różne jej warianty. Dobrym przykładem jest Wielka Brytania, kraj o ugruntowanej demokracji, gdzie jednomandatowe okręgi istniały „od zawsze”.
By kandydować do brytyjskiego parlamentu, należy zdobyć 10 (słownie: dziesięć) popierających podpisów. Dodatkowo kandydat wpłacić musi kaucję w wysokości 500 funtów, zwracaną pod warunkiem uzyskania co najmniej 5% oddanych głosów. 500 funtów to jakieś 2.500 złotych — kwota, której utrata nie doprowadzi do bankructwa, jednak przeciętnego obywatela skłoni do trzeźwej oceny swych szans. A że zdarzają się nawiedzeni — ich pieniądze zmniejszają koszt wyborów. Poprzeczna ustawiona jest więc niziutko a mimo tego przeciętnie rejestruje się 5,5 kandydata na okręg, a brytyjski system polityczny od niepamiętnych czasów należy do najstabilniejszych.
Warto tu jeszcze dodać, że każdy z zarejestrowanych kandydatów ma prawo do wysłania na koszt państwa jednej przesyłki do każdego z wyborców w swoim okręgu, tak by każdy miał szansę zaprezentować się wyborcom bez względu na zasobność swojego portfela, a w zasadzie, zgodnie z brytyjską tradycją, powinienem napisać: by każdy wyborca miał szanse poznać każdego z kandydatów. Ordynacja wyborcza powinna być tak sformułowana, by maksymalnie ułatwić wyborcom wybór odpowiadającego im kandydata.
Nie wierzę, by zapoznanie się z brytyjskim systemem wyborczym przekraczało możliwości intelektualne twórców ordynacji. Tak jak nie wierzę, by autorzy pierwszych ordynacji III RP nie byli świadomi, do czego prowadzi system proporcjonalny. Działali świadomie, by pod pozorem demokracji zapewnić utrzymanie władzy w rękach wąskiej grupy szefów głównych partii, pozostających praktycznie poza kontrolą obywateli. Jedyna nadzieja w tym, by do Senatu weszli ci z niezależnych kandydatów i kandydatów mniejszych komitetów, którzy przebili się przez proceduralne zasieki.
A moja przygoda z Senatem dobiegła końca i wróciłem do rzeczywistości. Uff!
Materiał nadesłany. Poglądy wyrażone w artykule są poglądami Autora, nie Redakcji Opoki
opr. mg/mg