Polska resortowa to było przekleństwo PRL. Niestety do dzisiaj niewiele się zmieniło - kompletny brak strategii na poziomie państwa łączy się z wieczną tymczasowością na poziomie ministerstw
Polska resortowa to było przekleństwo PRL-u. W skrócie wyglądało to tak, że każdy resort, czyli ministerstwo — a było ich wtedy znacznie więcej niż obecnie — uprawiał swoją własną politykę, nie troszcząc się o to, jakie niesie to konsekwencje dla innych resortów a działaniem w skali kraju mało kto się zajmował. Usiłowali robić to umiłowani przywódcy. Chcieli pewnie dobrze, wychodziło jak zwykle. Ostatnim był towarzysz generał. Zdesperowany stosował rozwiązania typowe dla resortów siłowych: „Nie dyskutować, wykonać!”. O ile z tłumieniem dyskusji, z biedą bo z biedą, jakoś sobie radzono, o ile z wykonaniem było już znacznie gorzej. Od tego czasu minęło prawie ćwierć wieku a podział na resorty pozostał. Najnowszy przykład: Kilka dni przed rozpoczęciem roku szkolnego Ministerstwo Edukacji Narodowej podało wiadomość, że pracę straci sześć tysięcy nauczycieli. Jak można się domyśleć, nie wywołało to entuzjazmu wśród zainteresowanych. Nie tylko wśród nich. Sześć tysięcy zwolnionych nauczycieli to sześć tysięcy potencjalnych bezrobotnych i tym samym minister Szumilas sprytnie pozbyła się problemu, przerzucając go na poletko ministra pracy i polityki społecznej.
Minister Kosiniak — Kamysz stanął na wysokości zadania i szybko zareagował na nowy problem, deklarując stworzenie specjalnego programu dla aktywizacji nauczycieli w innym zawodzie oraz przeznaczając na ten cel sto milionów złotych.
Sto milionów na sześć tysięcy byłych nauczycieli to niecałe 1.400 zł miesięcznie na głowę. Zwolnieni nie zobaczą jednak tych pieniędzy. Zostaną one najprawdopodobniej wydane na wynagrodzenia dla prowadzących jakieś bezsensowne szkolenia typu jak napisać aplikację o pracę lub radzić sobie w sytuacjach stresowych. W najlepszym razie na przyuczenie do nowego zawodu ludzi, którzy konkretny i ceniony zawód już posiadają. Owe sto milionów to jedynie dodatkowe pieniądze, jakie Skarb Państwa wyda na zwolnionych. Tym z nich, którzy sami nie znajdą sobie jakiegoś zajęcia, Urzędy Pracy i tak wypłacać będą stosowne zasiłki i opłacać ubezpieczenia społeczne.
A może warto byłoby spojrzeć poza resortowe opłotki i policzyć, czy nie opłacałoby się zostawić tych nauczycieli w pracy? Nawet, jeżeli w dokładnym rachunku ich płace będą wyższe niż koszty ich utrzymania jako bezrobotnych. Zatrzymanie ich w szkołach pozwolić może na rozszerzenie oferty edukacyjnej lub, po prostu, na zmniejszenie liczebności klas, pomimo katastrofy demograficznej pozostającej bez zmian. A mniejsze klasy zwiększą poziom nauczania, który w ostatnich latach konsekwentnie szybuje lotem nurkowym. Nawet w trudnych czasach - choć premier ogłosił, że te trudne czasy już minęły — warto dorzucić nieco grosza, by poprawić edukację młodego pokolenia. Takie myślenie wymaga wzniesienia się ponad wąskie ramy resortowych ograniczeń. To jednak zdaje się obecnemu rządowi być zupełnie obce.
Ministrom trudno się dziwić, że dbają o własne podwórko. Ich pracą powinien kierować i ich poczynania koordynować premier, mający na uwadze interes całej Rzeczypospolitej. Premiera jednak w tej całej historii nie widać. Albo jest tak zajęty grą w piłkę, albo woli się tym nie zajmować. W końcu to jego propagandziści wmawiają nam, że mówienie o przyszłości narodu to czysty faszyzm, a z nim trzeba walczyć. Ważne jest tu i teraz. Obniżanie poziomu edukacji doskonale mieści się w tej logice.
Gdy minister Szumilas sprytnie przerzuca zbędnych nauczycieli do ogródka kolegi a minister Kamysz wysupłuje skromne 100 milionów, inny resort wydaje lekką rączką dwa miliardy złotych na zakup ładnego gadżecika pod nazwą Pendolino. Cóż, Polska resortowa.
Choć wiele już o nieszczęsnym pociągu pisano, nie mogę nie wspomnieć o tym zakupie, bo jest to numer, jakiego by Gierek nie wymyślił. Przy gierkowym malowaniu trawy na zielono, Pendolino jest robieniem trawy z drutu. Kupiliśmy Pendolino, które Pendolinem nie jest, bo nie ma wychylnych pudeł, najistotniejszego elementu tej konstrukcji. Kupiliśmy pociąg, który na polskich torach nie może rozwinąć nawet połowy swej dopuszczalnej prędkości. Ba, nie może rozwinąć żadnej prędkości, bo jego system zasilania nie jest dostosowany do prądu płynącego w polskiej sieci trakcyjnej. To dlatego został wtoczony na dworzec we Wrocławiu przez inną lokomotywę, by, stojąc na nim, służył jako twarzowe tło do zdjęć naszego najśliczniejszego ministra. Absurdalność tego zakupu przebić mogą jedynie Czesi, jeśli zakupią flotyllę okrętów podwodnych. Morza wprawdzie nie mają, ale mogą kiedyś mieć. Zupełnie jak my tory dla Pendolino. Czeskie łodzie podwodne to tylko figura retoryczna; polskie Pendolino, niestety, rzeczywistość.
Krytykując ministrów, pamiętajmy, że są oni członkami rządu, którego premier zadeklarował Polakom interesowanie się tylko „tu i teraz”. Po takiej deklaracji wygrał wybory, więc on i jego ministrowie tę deklarację realizują. Wyższy poziom edukacji młodzieży da spodziewane rezultaty w przyszłości, tymczasem zdjęcia ministra Nowaka w stojącym Pendolino publikowane są tu i teraz.
Który z prywatnych przedsiębiorców zatrudni na odpowiedzialnym stanowisku człowieka deklarującego zainteresowanie jedynie „tu i teraz”? Człowieka nie dbającego o własny rozwój i karierę ani o przyszłość firmy? A takiemu właśnie człowiekowi polscy wyborcy powierzyli kierowanie rządem.
Czasu nie da się zatrzymać zaklęciami. Choć premier nie dba o jutro, niechybnie ono nadejdzie. Tuskowe „tu i teraz” już się kończy. Nadchodzi jutro, którym premier nie miał ochoty się zajmować i mamy to, co mamy.
Rząd działa bez jakiejkolwiek myśli przewodniej, bez koordynacji. Każdy z ministrów skrobie swoją rzepkę i jak najwięcej ciągnie do swego resortu, by doraźnie łatać dziury. Budżet już się rozsypał, rozsypuje się państwo. A premier spokojnie gra w piłeczkę.
opr. mg/mg