Nagonka

Zarzuty wobec naukowców współpracujących z komisją Macierewicza to nie obrona standardów naukowości, ale próba krycia nieudolności oficjalnych komisji, które mierząc wysokość drzewa potrzebują wysięgnika zamiast skorzystać z twierdzenia Talesa

Mataczeń i absurdów w pozorowaniu dochodzenia do wyjaśnienia smoleńskiej tragedii tyle, że pisać można tomy. Albo nie pisać wcale, by się nie powtarzać. Wytrwać w tym drugim wariancie nie pozwoliła mi trwająca nagonka na naukowców współpracujących z komisją Macierewicza. Nagonka, niespotykana od czasów komunistycznych, przekroczyła kolejne granice schamienia i absurdu. Można zrozumieć, że strona rządowa usiłuje zdyskredytować niezależnych ekspertów, by móc uchylić się od dyskusji z ich ustaleniami w sytuacji, gdy oficjalna wersja przyczyn katastrofy staje się coraz bardziej wątpliwa. Zrozumieć powody nagonki nie znaczy zaakceptować, bo może ona na długi czas obniżyć standardy dyskusji naukowej i spowodować dalszy, tym razem skokowy spadek poziomu polskiej nauki. Wstrząsający i niewybaczalny jest przede wszystkim fakt, że do nagonki przyłączyli się ci, którzy stać powinni na straży rzetelności naukowej debaty.

Nie zdziwiła mnie wypowiedź minister Kudryckiej. Czego można spodziewać się po minister szkolnictwa wyższego, która groziła swego czasu czołowemu polskiemu uniwersytetowi za opublikowanie niepoprawnej politycznie pracy magisterskiej? Szokować musi wystąpienie rektorów Politechniki Warszawskiej i Akademii Górniczo-Hutniczej. Panowie rektorzy stwierdzili, że profesorowie Jacek Rońda i Jan Obrębski „nie są specjalistami w zakresie badania przyczyn katastrof lotniczych” a głoszone przez nich tezy nie mogą być popierane autorytetem uczelni, na których pracują, gdyż może „godzić to w dobre imię renomowanych uczelni”.

Cóż, ich magnificencje nie zauważyli widocznie, że nie ma na polskich uczelniach kierunków badania katastrof lotniczych, więc formalnie nikt nie może mieć „papierów” na takie badania. Przede wszystkim panowie rektorzy nie zauważyli, że dochodzenie do przyczyny katastrofy wymaga pracy wielu specjalistów również z dziedzin dość odległych od lotnictwa. Krytykowani profesorzy nigdy nie przedstawiali się jako specjaliści od katastrof lotniczych. Występowali wyłącznie jako specjaliści w swoich dziedzinach i jako tacy wspomagali pracę zespołu parlamentarnego. A dlaczego wypowiadają się jak zwolennicy teorii zamachu? Cóż, analiza wyników ich cząstkowych badań prowadzi prostą drogą do wniosku, że najbardziej logicznym wytłumaczeniem katastrofy tupolewa był zamach. A że potrafią logicznie myśleć, dowodzi ich dorobek naukowy.

Ataki ad personam są podeptaniem standardu naukowych dysput, obowiązującego w naszej cywilizacji od złotego wieku antycznej Grecji, a spisanego w średniowieczu przez św. Anzelma z Canterbury. W skrócie polega on na oddzieleniu głoszonej tezy od osoby autora, absolutnym zakazie ataków personalnych oraz obowiązku dokładnego poznania tez adwersarza przed rozpoczęciem polemiki. Od tego standardu odeszli w XX wieku wyznawcy ideologii totalitarnych, którzy, zdając sobie sprawę ze słabości własnych teorii, stosowali ataki ad personam zamiast rzeczowych argumentów.

W hitlerowskich Niemczech zwalczano teorię względności z powodu narodowości jej twórcy. Metody były podobne. Gdy przebywającemu na emigracji Einsteinowi doniesiono, że kilkuset niemieckich profesorów podpisało się pod sprzeciwem wobec jego teorii, odparł ze spokojem: „Gbyby była nieprawdziwa, wystarczyłby jeden”.

Tak więc, drodzy uczestnicy nagonki na ekspertów zespołu parlamentarnego, nie musicie mobilizować kolejnych „autorytetów”, nie musicie wylewać tyle żółci, dokładać tylu starań, by zdeprecjonować nielubianych uczonych, grzebać w ich życiorysach i podważać dorobek. Wystarczy, że wskażecie błąd w ich obliczeniach lub używanych przez nich programach. To wystarczy i zakończy dyskusję. Prof. Binienda swego czasu proponował udostępnienie polskim naukowcom wykorzystywanego przez siebie programu i wyników obliczeń. Zapraszał również na konferencję poświęconą badaniu katastrofy smoleńskiej. Odzewu z Polski nie było. No to może teraz?

Prorządowi publicyści dworują sobie z „eksperymentu myślowego”, jakiego przeprowadzenie deklarował prokuratorowi jeden z przesłuchiwanych ekspertów. Dla laika „eksperyment myślowy” wygląda rzeczywiście niepoważnie, ma jednak niezłe referencje. Eksperymentami myślowymi posługiwał się wspomniany wyżej Albert Einstein, pracując nad teorią względności. Boki można zrywać, niemniej do dziś, po stu latach, nie mamy teorii lepiej opisującej funkcjonowanie wszechświata.

Tak naprawdę wszystkie obliczenia, symulacje robione „na piechotę” lub komputerowo są „eksperymentami myślowymi”. Musimy w swych myślach wyobrazić sobie badane zdarzenie, określić wpływające nań czynniki oraz ustalić zasady ich oddziaływania. No i policzyć: w myślach, na kartce lub z komputerem.

Przeciwieństwem eksperymentu myślowego jest eksperyment rzeczywisty, czyli badanie takiego samego zdarzenia w takich samych warunkach. W naszym przypadku polegałby on na znalezieniu brzozy takiej jak w Smoleńsku, zapakowaniu do tupolewa 96 osób, naprowadzenia go, by uderzył w drzewo tak jak wtedy a następnie sprawdzeniu, czy wszyscy zginęli. O ile wiem, nikt takiego eksperymentu nie przeprowadził. Eksperci badający katastrofę dzielą się więc nie na tych, którzy stosują eksperymenty myślowe i tych, którzy eksperymentują rzeczywiście, lecz na tych, którzy przeprowadzają eksperymenty myślowe i tych, którzy nie przeprowadzają żadnych.

Być może za mało szukałem, ale nie znalazłem żadnych opublikowanych obliczeń ekspertów dr Laska, żadnych przeprowadzonych przez nich symulacji, niczego, co nie byłoby przepisane z rosyjskiego raportu. I z czym tu dyskutować?

Z kim mieliby dyskutować profesorzy Rońca, Obrębski czy Binienda? Z „ekspertami”, którzy przez dwa i pół roku nie potrafili zmierzyć wysokości brzozy? I tłumaczyli to złymi warunkami terenowymi, bo do pomiaru użyć musieli ciężkiego wysięgnika i taśmy mierniczej. Toż to strzelanie z armaty do wróbla! Już w szkole podstawowej (w poprzednim systemie) uczono, że nie musimy wchodzić na drzewo, by zmierzyć jego wysokość. Wystarczy znać twierdzenie Talesa. By wyeliminować konieczność podchodzenia do drzewa, wystarczy zaopatrzyć się w dalmierz laserowy. Jeszcze łatwiej jest, jeśli „ekspert” zna podstawy trygonometrii. Nie wymagajmy jednak za dużo.

O ile dobrze pamiętam, to któryś z „ekspertów” zmierzył wcześniej wysokość tego drzewa. Kropnął się jednak o jakieś dwa metry. Drobiazg. Wyobraźmy sobie, że majster na budowie pomylił się o głupie dwa metry albo budowa stała dwa lata, bo nie można było podjechać do jakiegoś drzewa czy słupa, by zmierzyć jego wysokość.

Jak poważnie traktować „ekspertów”, którzy po dwóch i pół roku przypomnieli sobie, że warto pobrać próbki z wraku? Jak można poważnie traktować prokuratora, który stwierdza, że wprawdzie detektor wykazał obecność trotylu w samolocie, nie znaczy to jednak, że trotyl tam był. Podważa tym samym wiarygodność urządzenia, by pół roku później pojechać do Smoleńska ponowić badania tym samym detektorem. Po co? Albo detektor jest niewiarygodny, więc należy do wyrzucić i ukarać odpowiedzialnych za bezsensowny zakup, albo trotyl był w tupolewie. Tertium non datur.

Te i inne podobne brednie wygłaszają poważnie dorośli mężczyźni. Coraz bardziej nabieram przekonania, że wśród wielu braków rządowych ekspertów najbardziej dotkliwy jest brak lekarza.

Na koniec o wzruszającej trosce rektora Akademii Górniczo-Hutniczej o renomę i dobre imię swojej uczelni. Miałem niedawno w ręce wydawany tam absolwentom studiów I stopnia dyplom w wersji angielskiej. Wszystko napisane ładnie po angielsku, jedynie w rubryce „the degree awarded” (nadany stopień) wpisane „inżynier”. Po polsku z kropką nad z, jak Pan Bóg przykazał. Na dodatek dowiedziałem się, że to nie pomyłka a efekt dekretu rektora. Co sobie o AGH pomyślą w dalekim świecie, jeśli, czytając ten wyrób dyplomopodobny, dowiedzą się, że nadaje ona jakieś dziwaczne tytuły, których nie można odnieść do używanych w cywilizowanym świecie, lub nabiorą podejrzeń, że w AGH nie wiedzą, jak jest po angielsku „inżynier”? Polecam tę sprawę trosce Jego Magnificencji.

To nie profesor Rońca niszczy renomę Akademii Górniczo-Hutniczej. Niszczy ją rektor, łamiąc akademickie zasady oceniania merytorycznie pracy uczonych i biorąc udział w ohydnej, personalnej nagonce na swego podwładnego.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama