Jakie są przyczyny katastrofy smoleńskiej - do dziś nie jest jasne. To, co jednak jest jasne i widoczne jak na dłoni, to zachowania rozmaitych osób, które przypominają raczej serial Archiwum X niż poważne działania osób publicznych
Wkrótce minie druga rocznica katastrofy smoleńskiej. Obserwując zachowania osób związanych z wyjaśnianiem tej katastrofy i w różny sposób z nią związanych, nie sposób zauważyć, że dotknięte są one pewną przypadłością. Nazwę ją roboczo „syndromem smoleńskim”. Nie jestem biegły w rozpoznawaniu chorób i dewiacji psychicznych, stawianie diagnoz zostawiam więc do tego powołanym. Sam opiszę jedynie kilka niepokojących przykładów. O tyle niepokojących, że dotyczą one nie tylko dziwnego zachowania związanych z katastrofą osób, ale również rzeczy materialnych i pojęć niematerialnych oraz diametralnie różnego postrzegania tych samych zjawisk. A to już robota nie tylko dla psychiatry, lecz również dla detektywa, tropiącego zjawiska z archiwum X.
Do napisania niniejszego zainspirował mnie przypadek ówczesnej minister zdrowia a obecnej marszałek — Ewy Kopacz. Otóż pani wtedy minister zapewniała Sejm, że Rosjanie przekopywali na metr i przesiewali z największą starannością ziemię w miejscu katastrofy, a rosyjscy lekarze wraz z polskimi wykonywali rzetelne sekcje zwłok ofiar. Po „przekopaniu i przesiewaniu” odwiedzający to miejsce znajdywali wiele jeszcze części maszyny, jak i ludzkich szczątków. Przybyli pół roku później polscy archeolodzy, wyjęli z „przesianej” ziemi jeszcze kilkaset części samolotu. Sekcje zwłok natomiast wykonywali samodzielnie Rosjanie, w sposób nie mający wiele wspólnego z rzetelnością, o ile wykonywali je w ogóle. Gdy fakty te wyszły na jaw, agresywna opozycja od razu zarzuciła Ewie Kopacz kłamstwo. Muszę stanąć w obronie pani marszałek. Każdy, kto widział jej wystąpienie — a można znaleźć je jeszcze w Internecie — nie może mieć wątpliwości. Jej przejęty, wynikający z głębokiego przekonania, głos świadczy o tym, że ona naprawdę to widziała. I to jest właśnie syndrom smoleński.
Syndrom ten dotyka także pojęć niematerialnych w postaci, na przykład, wypowiedzi minister Kopacz. Na wzór fizycznego pojęcia dualizmu falowo-korpuskularnego można przyjąć, że wypowiedź ówczesnej minister cechuje dualizm dźwiękowo-pisany. W protokole pisanym z obrad Sejmu brzmi on inaczej niż w nagraniu wideo z sejmowej wypowiedzi. Zmiany są małe, ale bardzo istotne co do treści. Kto ciekaw, niech sprawdza. Do ingerencji w treść protokołu nikt się nie przyznaje. A więc cud! A może kolejny przykład syndromu smoleńskiego. Dziesięć lat temu ujawnienie samowolnego wprowadzenia drobnych zmian w projekcie ustawy spowodowało wyrok skazujący i wyborczą klęskę SLD. A dziś fałszowanie protokołu Sejmu, najwyższej władzy prawodawczej Rzeczypospolitej, przechodzi bez echa. Zasługujemy już tylko na rozbiory.
Na tym przypadki syndromu smoleńskiego się nie kończą. Weźmy pod uwagę polskiego akredytowanego przy MAK — Edmunda Klicha. Edmund Klich był (czas przeszły jak najbardziej odpowiedni) ekspertem od katastrof lotnictwa cywilnego. Nie brał udziału w badaniu katastrofy w Mirosławcu, bo od tego byli eksperci od wypadków samolotów wojskowych. Przeistoczył się jednak w eksperta od takich katastrof pod wpływem telefonu z Moskwy. Cud zaiste.
Zmiana osobowości Edmuda Klicha wiąże się z kwestią zmiany cech pojęcia niematerialnego, jakim był lot do Smoleńska. Otóż samolot Tu-154 wystartował jako samolot wojskowy, jako taki leciał całą zaplanowaną trasę, by rozbić się jako cywilny. Cudowne przeistoczenie lotu miało miejsce gdzieś (bo są różne szkoły) między rozpoczęciem podchodzenia do lądowania a zderzeniem z pancerną brzozą. To właśnie, dokonane w locie, przeistoczenie spowodowało, że polski rząd nie zdecydował się przy badaniu przyczyn katastrofy na użycie umowy z Rosją, dotyczącej katastrof wojskowych, a zgodził się na konwencję w sprawie badania katastrof cywilnych.
Z Edmundem Klichem związane jest również podejrzenie o zachowanie schizofreniczne. Otóż w ujawnionych przez niego samego nagraniach mówi, że „rację musimy mieć my”. Nie wnikając, kim są ci „my” — choć wyjaśnienie tego może uczynić kwestię jeszcze ciekawszą — stwierdzić trzeba, że, w tym kontekście Edmund Klich jawi się adwokatem jednej ze stron. Równocześnie, jako akredytowany ekspert, powinien być bezstronnym sędzią. Czyste schizo. Dalsze przypadki schizopodobne poniżej.
Już nie schizo a raczej totalna fikcja to wyniki moskiewskiej sekcji zwłok Zbigniewa Wassermanna. Jej rzetelność potwierdziła polska sekcja w mniej więcej 2%. To znaczy, zgadzało się, że były to zwłoki Zbigniewa Wassermanna i to, że Zbigniew Wassermann nie żył. Reszta to fikcja.
Lądowanie w Smoleńsku ochraniało Biuro Ochrony Rządu. Według jego szefa, ekipa BOR w sile jednego lub dwóch funkcjonariuszy (różne były wersje) znajdowała się na lotnisku. Według członka ekipy znajdowała się ona w Katyniu, nieco odległym od miejsca katastrofy. A prawda? Czy może jest w środku, czyli gdzieś w błotach między Katyniem a Smoleńskiem?
BOR nie dopełnił więc obowiązków, nie zabezpieczając należycie miejsc lądowania i planowanego pobytu prezydenta RP. Stwierdził to wyraźnie ostatni raport NIK, a prokuratura już wcześniej postawiła zarzuty osobom za to odpowiedzialnym, w tym zastępcy szefa tej instytucji. Jednocześnie BOR zachował się wzorowo i dlatego, krótko po katastrofie, prezydent Komorowski odznaczył i awansował jego szefa i zastępcę.
Przy sekcji zwłok prezydenta Kaczyńskiego obecny był, wypełniając rzetelnie swe służbowe obowiązki, zastępca prokuratora generalnego a jednocześnie naczelny prokurator wojskowy, ówczesny pułkownik Parulski. Nie zauważył wtedy, że jedna z nóg, przypisanych prezydentowi, ubrana była w mundur wojskowy. Za wyróżniające się wypełnienie obowiązków trzy miesiące później prezydent Komorowski awansował go na stopień generała brygady.
Rosjanie zachowali się bez zarzutu i rzetelnie przeprowadzili profesjonalne dochodzenie przyczyn katastrofy. Jednocześnie to właśnie Rosjanie unieważnili te profesjonalnie przeprowadzone przez siebie przesłuchanie obsługi lotniska stwierdzając, że przeprowadzono je w tym samym czasie, a więc były fikcyjne.
Rosyjska obsługa lotniska działała bez zarzutu i zgodnie z procedurami. Jednocześnie z zapisów rozmów wynika, że na wieży były osoby, które nie powinny były się tam znaleźć. Co więcej, zachowywały się tak, jakby... no strach powiedzieć — wywierały naciski.
Rosyjski kontroler należycie naprowadzał lądujący samolot, do końca informując pilotów, że są „na kursie i na ścieżce”, czyli podchodzą prawidłowo. Samolot rozbił się jakieś pół kilometra od płyty lotniska.
Urządzenia techniczne na smoleńskim lotnisku działały, według raportu MAK, bez zarzutu. Dziwnym jednak przypadkiem losu zapisy wideo z wieży kontrolnej zostały zniszczone wskutek przypadkowej awarii sprzętu.
Od upadku komunizmu w Rosji minęło nieco ponad dwadzieścia lat. Pomimo tego nadzorca kontrolerów na smoleńskim lotnisku dzwoniąc do swego szefa w centrali, zwraca się do niego per „towarzyszu generale”. Zaburzenie czasoprzestrzeni?
To tylko kilka najbardziej charakterystycznych przypadków syndromu smoleńskiego. Uważni czytelnicy z pewnością dopiszą długą listę kolejnych, równie zdumiewających, a może poważniejszych, jak seria zagadkowych zgonów osób w różny sposób związanych z tą katastrofą.
W tym wszystkim zadziwia mnie dalekowzroczność premiera, który na szefa MON, a więc ministerstwa najbardziej w sprawę zaangażowanego, wyznaczył psychiatrę. Niestety, nawet on nie dał rady. Donald Tusk najwyraźniej zapomniał, ze minister Klich jest psychiatrą niepraktykującym.
opr. mg/mg