Gdy najwyższe czynniki UE zastanawiają się nad sposobem zmuszenia państw członkowskich do udziału w relokacji muzułmańskich imigrantów, oni sami usiłują tego uniknąć
W czasie, gdy najwyższe czynniki Unii Europejskiej zastanawiają się nad sposobem zmuszenia opornych państw członkowskich do udziału w relokacji muzułmańskich imigrantów, społeczeństwo powiatu westerwaldzkiego w niemieckim kraju związkowym Nadrenii — Palatynacie emocjonuje się długą i pełną determinacji walką syryjskiej rodziny Dodo o uniknięcie tego dobrodziejstwa. Walką, w której rodzinę syryjskich Kurdów wspomagają lokalni politycy, organizacje społeczne, instytucje samorządowe i zwykli obywatele — sąsiedzi z westerwaldzkiego miasteczka Wirges. Dramat rodziny bacznie obserwują media regionu Środkowego Renu, serwując swym czytelnikom nieustający serial pełen dramatycznych zwrotów.
Zaczęło się w roku 2008, gdy małżeństwo Dodo postanowiło opuścić wraz z dziećmi rodzinny kraj i szukać szczęścia w wyśnionym raju na ziemi, czyli Republice Federalnej Niemiec, od niedawna pełniącej rolę Ziemi Obiecanej dla wyznawców Allaha. Wszystko toczyło się zgodnie z planem do momentu dotarcia na Białoruś. Pech, jaki w tym miejscu dotknął rodzinę, polegał na tym, że na drodze do wymarzonego raju, leżał kraj, którym rajem bynajmniej nie jest. Udało się przebyć go bez większych problemów, pozostał jednak ślad w paszportach. Tenże ślad spowodował, że, po dotarciu naszych bohaterów w roku 2009 do Niemiec, niemieccy urzędnicy, wtedy jeszcze skrupulatnie troszczący się o przestrzeganie europejskiego prawa azylowego, nakazali przybyłym powrót do Polski, jako pierwszego kraju Unii Europejskiej, jaki kurdyjscy goście uprzejmi byli odwiedzić. Nadreńska prasa nie pisze, co rodzina Dodo przeżyła w Polsce a musiały być to przeżycia okropne, skoro za wszelką cenę usiłowali powrócić do niemieckiego raju.
Usilne starania odniosły skutek i już po dwóch tygodniach rodzinka w komplecie zameldowała się niemieckim urzędzie imigracyjnym, jednak ze, jak podają media, zmienioną tożsamością, czyli fałszywymi dokumentami. Ku ich zaskoczeniu, politycznie poprawna pobłażliwość wobec muzułmańskich uchodźców przegrała u niemieckich urzędników ze staropruskim zamiłowaniem do porządku i przestrzegania prawa. Dodowie otrzymali ponowny nakaz powrotu do Polski.
Uznając, że wszędzie lepiej, niż wśród katolickiego ciemnogrodu, postanowili powrócić do Syrii. Tutaj rodzinę spotkał prawdziwy dramat: w lutym 2011 ojciec został aresztowany przez syryjski odpowiednik Służby Bezpieczeństwa. Szczęściem w nieszczęściu wybuchła rewolucja a po niej wojna domowa. W całym tym zamieszaniu panu Dodo udało się uciec z więzienia. Zebrał rodzinę i we wrześniu tegoż roku ponownie ruszył z nią do Niemiec, licząc na to, że posiadając teraz niekwestionowany status więźnia politycznego, bez problemu uzyska w Niemczech azyl.
Mylił się. Federalny Urząd do spraw Migracji i Uchodźców był nieubłagany i, po długich procedurach, zarządził wyjazd do Polski. Wkrótce po wydaniu ostatecznej decyzji, mieszkanie państwa Dodo odwiedziła ekipa policyjna, by pomóc w pakowaniu i przeprowadzce.
Makabryczna wizja powrotu do polskiego piekła, spowodowała u pani Dodo załamanie nerwowe i próbę samobójczą. Syn przeraził się tak bardzo, że zwiał pilnującym go policjantom i zapadł się pod niemiecką ziemię. Jego intensywne poszukiwania nie przyniosły rezultatu, więc funkcjonariusze, umieściwszy uprzednio matkę rodziny w szpitalu, zaprosili pana Dodo wraz z córkami do radiowozu i z dużym opóźnieniem ruszyli w stronę kraju bisurmanofobicznych Sarmatów.
Teraz do akcji ruszyli ci, na których muzułmańscy imigranci mogą liczyć najbardziej, czyli czerwono — zieloni politycy. Dzięki ostrej interwencji miejscowej kandydatki do parlamentu z partii Zielonych wstrzymano wykonanie nakazu deportacji. Decyzja ta dotarła do podróżujących, gdy byli w okolicach Lipska. Pan Dodo wraz z córkami opuścił więc radiowóz i udał się w podróż powrotną pociągiem.
Happy end. Rodzina otrzymała prawo pobytu na rok, automatycznie przedłużane do czasu, aż sytuacja w Syrii pozwoli na ich powrót.
Nadreński media opisują szczęśliwe życie rodziny w Niemczech: ojca, szukającego pracy w swym zawodzie, ozdrowiałą matkę, dzieci integrujące się w swych środowiskach: starsze w szkołach a najmłodsza córka w przedszkolu, wszechstronną pomoc, jaką otrzymuje od miejscowej społeczności. Jedynie wspomnienie tego, co mogłoby tę szczęśliwą rodzinę spotkać brzmi, jakby je Hitchcock pisał: „Gdyby nie to — pisze ukazujący się w Koblencji Rhein-Zeitung — że jedenastoletni Schiyar uciekł pilnującym go policjantom i opóźnił przez to wyjazd do Polski, rodzina Dodo byłaby dziś skoszarowana w polskim ośrodku dla uchodźców.” Horror!
A w Radzie Powiatu toczy się debata nad zgłoszonym przez socjalistyczną radną żądaniem, by starosta oficjalnie przeprosił rodzinę Dodo za bezmiar cierpień, jakich doznała wskutek przestrzegania przepisów dotyczących imigrantów.
I pomyśleć, że politycy tych samych opcji, którzy tak chronili rodzinę Dodo przed pobytem w polskim piekle, chwytają się wszelkich metod, by zmusić Polskę do przyjęcia tysięcy dodopodobnych. W czym te, przydzielone Polsce, tysiące imigrantów gorsze będą od rodziny Dodo? Czym zawinili czerwono-zielonym politykom niewinni i nieświadomi uchodźcy, że gotują im los, jaki o mało co nie stał się udziałem tej syryjskiej rodziny?
A jeśli w końcu przyjmiemy te tysiące imigrantów, oglądać będziemy nieskończony reality show w wykonaniu tychże tysięcy, podróżujących mniej lub bardziej dobrowolnie śladami Dodów między Polską a Niemcami.
opr. ab/ab