Katecheza jak piosenka

O języku katechezy

Żyjemy w epoce słowa komunikatywnego aż do bólu, to znaczy takiego, które szuka najprostszych środków wyrazu, przez co czasami popada w uproszczenia albo nawet posługuje się językowymi prostactwami. By się o tym przekonać, wystarczy posłuchać audycji radiowych czy telewizyjnych, skierowanych nie tylko do młodego odbiorcy. Jednocześnie wywodzimy się z kultury, która o sprawach poważnych przyzwyczaiła nas do mówienia słowami powagi, które zahaczały wielokrotnie o powagę grobową lub nawet śmiertelny bełkot płaczek. Żeby się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do katechizmów dla dzieci i młodzieży sprzed choćby kilkunastu lat, do modlitewników i książeczek dla dzieci.

Zestawienie obu form wyrażania się umożliwia zorientowanie się, że istnieje pomiędzy nimi fatalna niezgoda, na którą głosiciele słowa zgodzić się nie mogą. Czy znaczy to, że muszą opowiedzieć się za jedną z dwóch form komunikowania się ze społeczeństwem, przekreślając inną? Czy katecheta - mówiąc ściślej i wprost - musi być albo prostakiem, albo pogrobowcem?

Przede wszystkim katecheta powinien wiedzieć, jakim językiem mówi młodzież, tzn. być świadomy, że język młodego człowieka jest nad wyraz skrótowy i ogólny (fajnie, cool), a jednocześnie mocny i dosadny (zajebiście). Wyrazy z pierwszego i drugiego nawiasu używane są zamiennie na wyrażenie tych samych odczuć i pragnień, ale także wykorzystywane bywają przy ocenianiu zjawisk z zupełnie odrębnych światów. Czy to dobrze, czy źle, czy to zjawisko upraszczania języka i spłycania wartości odczuć? To jedna sprawa, jednak mniej teraz nas interesująca. Ważniejsze jest zrozumienie, że tak jest. Katecheta, który przychodzi na lekcję bez tego "przed-zrozumienia", przegrywa ją i przegrywa szansę nawiązania kontaktu zmierzającego do wzbudzenia pytań o wiarę i jej rozwoju.

Często jednak jest tak, że nauczyciel (jakikolwiek, także ten uczący religii) wie, że młodzież posługuje się wulgaryzmami i boi się ich. Boi się zderzenia języka kultury i obyczajów szlachetnych z kulturą brzydkich słów. Wulgaryzmy są jednak jedynie skrajną formą wyrażenia tego, co opisaliśmy wyżej. Jeżeli katecheta przychodzi na lekcję ze strachem, że młodzież przeklina i może przeklinać na lekcji, to ze strachu przegrywa ją.

Jak zatem katecheta powinien przyjść przygotowany na lekcję? Na pewno nie z najnowszym wydaniem tomu wulgaryzmów, ale też nie z ostatnim wydaniem Słownika poprawnej polszczyzny. Ponieważ nie da się ich pomieszać, trzeba wiedzieć, jak z nich korzystać. Dlatego - twierdzę - że na katechezie można, a nawet trzeba niekiedy, użyć języka "niskiego", tak jak niekiedy powinno używać się języka "wysokiego". Niski sposób wypowiadania się ma swoje zalety wtedy, gdy ma szansę obnażyć jego niewystarczalność.

To była lekcja w pierwszej klasie szkoły średniej. Młodość, hormony i te sprawy. Jak odnosić się z szacunkiem do swojej dziewczyny, do swojego chłopaka? Powiedziałem wówczas, że trudno mi sobie wyobrazić taką sytuację, w której o mojej ukochanej miałbym powiedzieć: "dupa", "Ale dupa!" i że żal mi dziewczyny, która wie, że jej chłopak tak przed kolegami mówi na dziewczyny i prawdopodobnie na nią też. Wówczas jeden z chłopców powiedział, że to tylko slang, którego prawdopodobnie nie rozumiem, a dziewczynka, że określenie takie to raczej nobilitacja. Wstałem więc, zapiąłem marynarkę i zwróciłem się do zebranych tymi słowami: "Drodzy chłopcy, kochane dupy".

Na następnej lekcji nie musiałem powtarzać tego pozdrowienia, ponieważ wyjaśniliśmy sobie, że to nobilitacja raczej nie jest.

Wysoki ton komunikatu - czyli język piękny, pozbawiony naleciałości uproszczeń - potrzebny jest natomiast wówczas, kiedy chodzi rzeczywiście o Słowo, o dotknięcie Biblii i jej spraw, a nie o sytuacje ludzkie, moralność chrześcijańską i ten świat wokoło.

Czy da się dokonać takiego podziału? Czy jest on w ogóle możliwy? Nie. Dlatego, to co przedstawiłem powyżej, choć prawdziwe i napisane z przekonaniem, włożone może być między bajki. (Do bajek włożyć trzeba twardość owego podziału.) Język jest przecież żywy, zmienny i szuka takich form, które pomogłyby mu stać się chlebem, który zawsze smakuje, a nie słodkim ciasteczkiem u cioci na imieninach. Prawdopodobnie więc wszelkie formy, chwyty i sposoby są dozwolone, jeśli stosowane są z umiarem i świadomie. Katecheta może pozwolić sobie na użycie wyrażenia slangowego, a nawet brutalnego, jeżeli twierdzi, że jest ono prawdziwe, prowadzi do poznania rzeczywistości, której inaczej nie da się podpowiedzieć prościej, zawiera w sobie emocje korzystniejsze do podjęcia wyzwania, jakie stoi za komunikatem. Powinien zrobić to z jednej strony w taki sposób, by uczniowie odebrali go prawdziwie, z przekonaniem, że nie jest skłonny do blefowania, czy wycofania się, a z drugiej, by wiedzieli, że nie jest to naturalny, codzienny sposób wysławiania się katechety. To musi być wykrzyknik, jaki stosuje się tylko w wyjątkowych sytuacjach, a nie kropka, która przeradza się w wielokropek.

Przekazowi religijnemu - to już uwaga ogólna - grozi dzisiaj skostnienie albo raczej napuchnięcie od emfazy i lukru. Warto zastanowić się, jaki język mamy w Ewangelii, jakiego języka używał Jezus, kiedy nauczał. To słowo: "nauczał" jest zresztą doskonałym przykładem napuchnięcia naszego języka. Dzisiaj mówimy przecież "uczył". Uczy polonista, także matematyk, również biolog. Dlaczego Jezus ma ciągle "nauczać", gdy cały świat "uczy"? Dlaczego - przedstawmy jeszcze kilka przykładów - Jezus "rzekł", a nie "powiedział", dlaczego działo się to "w owym czasie", a nie np. "pewnego razu"?

Rośnie społeczeństwo, które niedługo mało co z tego będzie rozumieć, a tym samym pozostanie w sferze religijnych odniesień, jeśli zatrzyma się na emocjach, kiepsko uformowanych we wspólnotach charyzmatycznych. Jezus będzie Panem, ale co dalej?

Zapytajmy, dlaczego młodzi ludzie śpiewają piosenki Kayah lub potrafią powtarzać za Kazikiem jego "rapowane" strofy? W jednym i drugim przypadku nie mamy do czynienia z tekstami, które od razu wpadają w ucho i dadzą się śpiewać. A jednak. One - bez wchodzenia w dyskusje o wartościach w przekazie - zawierają taki ładunek emocjonalny opierający się o taką formę komunikatu, że znajdują słuchacza. Kayah wykorzystuje ciekawe kolokwializmy, sformułowania z dziecięcych, a nawet dziecinnych wyliczanek ("Ich język lata, lata jak łopata", "Anioł wiedział, nie powiedział, a to było tak") i zlepki słowne, które natychmiast się kojarzą, wchodzą w sferę doświadczeń bliskich i niezastąpionych. Podobnie, lecz bardziej dosadnie, a nawet brutalnie lub wulgarnie czyni Kazik.

Jeśli ktoś nie lubi piosenek, niech posłucha i popatrzy, jakim słowem posługuje się, np.: Tomasz Lis ("Fakty", TVN). Współczesne dziennikarstwo, a nawet jedyny w swoim rodzaju i sam w sobie dyskusyjny świat reklamy mogą nam również podpowiadać sposoby posługiwania się takim słowem, że odbiorca chce słuchać i oglądać, wciąga się w proponowaną "grę", zapamiętuje i odczuwa.

Katecheza jak piosenka. Niech tak będzie. Ewangelia jest przecież dla ludzi.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama