W oczekiwaniu na nową godzinę chrześcijaństwa

Recenzja: Kard. Joseph Ratzinger, SÓL ZIEMI. CHRZEŚCIJAŃSTWO I KOŚCIÓŁ KATOLICKI NA PRZEŁOMIE TYSIĄCLECI, Wydawnictwo Znak 1997

 

Jeśli sól zwietrzeje ...

Kiedy pod koniec IV wieku naszej ery Augustyn nawrócił się na chrześcijaństwo, przyznał, że do podjęcia tej decyzji skłonił go autorytet i historyczne znaczenie Kościoła katolickiego. Co więcej, przyszły święty uważał zwycięstwo chrześcijaństwa - widzialne i publiczne - za rozstrzygający dowód, który zdolny byłby przekonać wszystkich uczciwych pogan. "Bowiem gdyby owi ludzie [mędrcy przeszłości pogańskiej], którymi się dziś chełpią [poganie, przeciwnicy Kościoła] ponownie się dziś narodzili i ujrzeli pełne kościoły i opuszczone świątynie, zobaczyli dalej, jak ród ludzki odwrócił się od żądzy dóbr czasowych i przemijających, a zwrócił się ku nadziei życia wiecznego, ku dobrom duchowym i nieśmiertelnym, to (...) sami staliby się chrześcijanami" (De vera religione). To, że nauka wyznawana początkowo przez małą grupkę ubogich Żydów, skupionych wokół skazanego na haniebną śmierć Mistrza, rozprzestrzeniła się na cały świat; że we wszystkich prowincjach Imperium Romanum nauczał ten sam, założony przez Niego Kościół; że przetrwał on prześladowania, podbił serca i umysły prostaczków oraz mędrców, było w oczach świętego doktora widomym dowodem słuszności religii katolickiej.

Pod koniec IV wieku istniało co prawda wiele różnych wspólnot religijnych. Wciąż żyły liczne grupy pogan. Pojawiały się i rozwijały kościoły chrześcijańskie lub gnostyckie: manichejczycy, donatyści, arianie czy wreszcie pelagianie. Ale Augustyn widział wyraźnie, że Kościół powszechny jest tylko jeden. W przeciwieństwie do grup heretyckich był obecny wszędzie, wyznawał jedną doktrynę, która rozwijała się w sposób ciągły, a zarządzali nim w prostej linii spadkobiercy apostołów.

Nieużyteczny argument

Wiele wskazuje na to, że Augustyn, gdyby żył obecnie, nie posłużyłby się tym argumentem. W każdym razie jeśli przyjąć, że prawdziwy jest obraz katolicyzmu przedstawiony w książce-wywiadzie przez kardynała Josepha Ratzingera, prefekta Kongregacji Nauki Wiary. Dzisiaj święty biskup musiałby bowiem przyznać, iż kościoły są puste, a świątynie różnych sekt pełne, ród ludzki zaś odwrócił się od poszukiwania życia wiecznego i dóbr nieśmiertelnych, a zwrócił ku dobrom czasowym i przemijającym. "Z pewnością w dzisiejszych czasach chrześcijaństwo traci na znaczeniu. Dlatego (...) stosunek społeczeństwa i Kościoła nadal będzie ulegał transformacji i przypuszczalnie doprowadzi do dechrystianizacji społeczeństwa" (Sól ziemi, s. 108). I dalej: "Niewątpliwie błędem byłoby oczekiwać, że nastąpi zmiana trendów historycznych i wiara znów będzie wielkim, masowym zjawiskiem, dominującym na arenie dziejów" (105). Ów kryzys chrześcijaństwa jest szczególnie widoczny, gdy porównać go z rozkwitem islamu. Według muzułmanów, twierdzi Ratzinger, "religia chrześcijańska spasowała, właściwie już nie istnieje jako religia; chrześcijanie nie mają już żadnej etyki ani wiary".

Kardynał oczywiście podkreśla, że Kościół nie jest przedsiębiorstwem, którego efektywność mierzy się ilością, że wycofanie chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej, ograniczenie go do małych, pozbawionych znaczenia grup, "które z całą mocą wystąpią przeciw złu i wniosą dobro w świat" jest również słusznym zadaniem z punktu widzenia zachowania "prawdziwego człowieczeństwa". Tym niemniej fakt pozostaje faktem: w najbliższej przyszłości nie należy się spodziewać odrodzenia chrześcijaństwa jako wielkiej siły społecznej.

Czy to nie jest obraz zbyt pesymistyczny? I czy dobrze jest w ten sposób mówić? Czyż ów niekiedy apokaliptyczny ton wypowiedzi Kardynała nie jest czymś w rodzaju samospełniającej się przepowiedni? Rzeczywiście, tu mogą rodzić się wątpliwości. Jeśli z góry zakłada się, że w przyszłości chrześcijanie staną się nieliczną grupką, to wszelkie działania, które miałyby temu przeciwdziałać, skazane są na porażkę.

Co więcej, argument Augustyna opierał się nie tylko na zewnętrznym fakcie popularności katolicyzmu. Skoro każdy człowiek został stworzony na obraz Boży, to nic dziwnego, że gdy tylko Bóg objawił się taki, jakim jest w Mesjaszu, ludzie rozpoznali Go. Powszechność wiary, mimo rozdarć, mimo herezji, mimo wszelkich wątpliwości, zdawała się potwierdzać, że Jezus jest epifanią tego Najwyższego, którego wizerunek nosi w sobie każdy człowiek. Czy więc powszechność niewiary dziś nie staje się wskazówką, iż religia katolicka była fałszywa?

Przeciw nowej mentalności

Myślę, że kardynał Ratzinger musiał wziąć te wątpliwości pod uwagę. I uważam, że skoro mimo to zdobył się na tak pesymistyczną ocenę, to chciał w ten dramatyczny sposób pokazać głębię upadku katolicyzmu. Ujawniając rozmiar kryzysu, Kardynał jasno wskazuje swój cel: "musi się zrodzić świadomość, że w znacznej mierze nie znamy już chrześcijaństwa" (s.15).

Aby głosić na nowo chrześcijaństwo, trzeba stawić czoło mentalności współczesnego społeczeństwa. Kardynał Ratzinger opisuje dokładnie "konsens nowoczesnej egzystencji" (s. 111), który zasadza się na tym, iż "Bóg się nie liczy w ludzkim etosie; Bóg nie zajmuje się nami, my Nim". Człowiek rezygnuje z poszukiwania zbawienia i zaspokaja się znalezieniem spokoju, nie szuka szczęścia, lecz przyjemności, nie czuje grzechu, ale niewygodę. Panująca "nowa, ogólnoświatowa ideologia" odcina go od sfery nadprzyrodzonej. Cechą charakterystyczną człowieka współczesnego nie jest nawet wrogość wobec religii, ale obojętność. Nie występuje on przeciw religii, ale jest ona dla niego czymś subiektywnym i irracjonalnym. Wiara przeciwstawia się prawdzie i dlatego każdy autorytet, który rości sobie prawo do przemawiania w imieniu tego, co niepodważalne, musi zostać zakwestionowany. Zgodnie z tą relatywistyczną mentalnością Bóg jest kimś Niepoznawalnym. To, co boskie, przejawia się nam w historii zawsze jako przybliżone odbicie, niedokładne i niewyraźne.

Kardynał Ratzinger nie twierdzi bynajmniej, iż źródłem kryzysu są tylko ogólne przemiany świadomości zachodniej. Katolicki hierarcha dostrzega, iż także "w wewnętrzne życie Kościoła wkradło się znużenie, które nie pozwala się już ukazać pięknu wiary i jej niezbędnym wymiarom". "Kościoły narodowe być może dusi ich nadmierna instytucjonalizacja, ich instytucjonalna potęga, ciężar dziejów (...). Być chrześcijaninem to tyle co należeć do wielkiego aparatu i jakoś tam znać niezliczone przepisy etyczne czy uciążliwe dogmaty" (s. 107). Pomimo podejmowania kolejnych wysiłków, aby dostosować Kościół do mentalności człowieka współczesnego, skutki są wątpliwe. Co gorsza, wiele osób odbiera te usiłowania jako zwyczajną rezygnację z obowiązków. Dla nich uwspółcześnienie to po prostu ułatwienie.

Z drugiej zaś Kościół miotany jest podziałami: "w samym Kościele katolickim występują głębokie pęknięcia - można czasem odnieść wrażenie, że w jednym Kościele żyją obok siebie dwa Kościoły" (s. 208). Kardynał w niedwuznacznych słowach opisuje upadek dyscypliny, niechęć biskupów do działania, powolne tworzenie się ruchów odśrodkowych, szczególnie wśród teologów. "Nieustannie brzmią mi w uszach słowa Biblii i Ojców Kościoła surowo potępiające pasterzy, którzy są jak nieme psy i, chcąc za wszelką cenę uniknąć konfliktów, pozwalają truciźnie, by się rozprzestrzeniła po wszystkich członkach." Ratzinger nie ma złudzeń: zapowiadane wraz z reformami soborowymi odrodzenie nie nadeszło - "nie da się zaprzeczyć, nie przeżyliśmy nowej godziny chrześcijaństwa" (s. 63).

To wszystko razem - powszechne przemiany kulturowe, znużenie Kościoła oraz wewnętrzne podziały - uniemożliwiają zwycięstwo prawdy katolickiej, według której: "Bóg zna człowieka, Bóg wchodzi z nim w kontakt, Bóg stał się dla nas dostępny w osobie Chrystusa, żywego syna Bożego."

Liturgia: powszechność kryzysu

Z wypowiedzi kardynała Ratzingera można wnosić, że do kryzysu katolicyzmu w jeszcze większym stopniu niż kontrowersyjne wystąpienia niektórych teologów przyczynił się sposób wprowadzenia w życie nowej liturgii katolickiej przez papieża Pawła VI. Nawet najbardziej skrajne opinie docierały tylko do wąskich środowisk. Dopiero odgórna reforma liturgiczna i towarzysząca jej atmosfera zachwiały wiarą zwykłych wiernych.

Kardynał dokładnie opisuje ten proces w Soli ziemi. "Nasza reforma liturgii wykazuje błędną, w moim przekonaniu, tendencję, by totalnie »inkulturować« liturgię w nowoczesny świat. Liturgia ma stać się jeszcze krótsza, wszystko, co rzekomo jest w niej niezrozumiałe, należy usunąć - przetransponować na jeszcze bardziej »płaski« język. Pomysły takie świadczą o zupełnym niezrozumieniu istoty liturgii i uroczystości liturgicznej" - mówi prefekt Kongregacji Nauki Wiary.

Dążenie do zatarcia granicy między tym, co święte, a tym, co świeckie, nie tyle wynosi człowieka ku świętości, ile poniża świętość. Aby Bóg nie był pustym słowem, ale żywą osobą, musi istnieć cały system zmysłowych znaków, których wykonywanie pokazuje, że w naszym, doczesnym świecie przejawia się Najwyższy. To przejawianie, co opisał Rudolf Otto w Świętości, musi zarazem budzić bojaźń i fascynować. System gestów, który uczy nas oddawać cześć, znajdować to, co wyższe, to, wobec czego trzeba się uniżyć i co - cud nad cudy - jest namacalne, musi być postrzegany jako coś danego. "Liturgia musi zachowywać swą wielką ciągłość, swą ostateczną nienaruszalność, dzięki której rzeczywiście spotykam w niej tysiąclecia, a przez nie samą wieczność" - podkreśla Kardynał.

Dokonana przez Pawła VI reforma, niezależnie od dobrych intencji, jakie się za nią kryły, i niektórych pozytywnych zmian, jakie przyniosła, zachwiała ciągłością Kościoła. "Wspólnota, która wszystko, co dotychczas było dla niej najświętsze i najszczytniejsze, ni stąd, ni zowąd uznaje za surowo zakazane, a tęsknotę za tymi zakazanymi elementami traktuje wręcz jako nieprzyzwoitość, stawia samą siebie pod znakiem zapytania" (s. 152). Po drugie zrodziła przekonanie, iż liturgia jest czymś arbitralnym i dowolnym. Skoro - jak pisał w wystąpieniu O stanie teologii i wiary dzisiaj Ratzinger - najwyższy zwierzchnik zmienia z dnia na dzień najwyższe prawo wiary, to każdy czuje się w prawie czynić to samo. "Liturgia nie jest czymś, co wciąż wymyślają nowe komisje" - dodaje w Soli ziemi.

Lekarstwo

Jakie lekarstwo proponuje Kardynał? Wskazuje, że konieczne jest pojawienie się nowego nonkonformizmu, który zerwie i zakwestionuje panującą dziś ideologię. "...również w dzisiejszych czasach zdarzają się chrześcijańscy kontestatorzy, którzy porzucają ten dziwny konsens nowoczesnej egzystencji i próbują nowych form życia - którzy wprawdzie nie znajdują szczególnego uznania w oczach opinii publicznej, ale robią coś, co rzeczywiście otwiera przyszłość" (s.111). Koniecznym warunkiem takiego nonkonformizmu jest zdanie sobie sprawy z rzeczywistego stanu wiary. Najgorszym zagrożeniem dla chrześcijaństwa jest jego dalsze rozwadnianie. "[Kościół] mniej będzie tożsamy ze społeczeństwem, bardziej stanie się Kościołem mniejszości, żyjącym wśród niewielkich, ale żywych kręgów ludzi rzeczywiście przekonanych do wiary, oddanych jej i działających w jej świetle. Właśnie dzięki temu Kościół znowu stanie się »solą ziemi«, jak powiada Pismo Święte" (s. 191). Kardynał zdaje się mówić: nie myślmy o sukcesie, ten nie jest w naszym ręku. Być może głosząc bezkompromisową wiarę nie doprowadzimy do wzrostu liczby katolików, zachowamy jednak wzorzec prawdziwej nauki. "Jeśli Kościół katolicki jest skandalem z tego powodu, iż przeciwstawia się nowej, ogólnoświatowej ideologii i broni prawartości ludzkiego istnienia, które nie dają się wbudować w tę uniformistyczną ideologię, to taki skandal jest sam w sobie czymś pozytywnym." Z drugiej strony dalsza rezygnacja z trudnych prawd wiary w imię spokoju społecznego nie przysporzy popularności, a dodatkowo sprawi, że sól zwietrzeje.

Dlatego słów Ratzingera nie rozumiem jako wezwania do rezygnacji. Nie jest to też, jak mniemam, nawoływanie do wycofania się chrześcijaństwa ze sfery publicznej. Po prostu bez radykalnej kuracji, której podstawowym warunkiem jest trzeźwość patrzenia, katolicyzm się nie odrodzi.

Stąd, można dalej wnioskować, mniejsze znaczenie mają rozstrzygnięcia instytucjonalne czy administracyjne. Szukanie obrony w środkach zewnętrznych, w odwołaniu się choćby do pomocy państwa, nie będzie skuteczne. Najważniejsze jest odrodzenie postawy świadka. To prawda, że ludzie współcześni często nie rozumieją takich podstawowych pojęć religijnych, jak ofiara, grzech czy pokuta - stwierdza Ratzinger. Ale też nigdy ich nie zrozumieją, jeśli nie zetkną się z osobami, które tymi słowami żyją. Nadzieją na odnowę chrześcijaństwa mogą być tylko świadkowie: osoby, które godząc się na niepopularność, przypominają naukę o prawdziwym obrazie Boga, jaki objawił się w Chrystusie: "dzisiaj źródłem reform z pewnością nie są zgromadzenia i synody, lecz przekonujące osobistości, które nazwać możemy świętymi" (s. 232).

Podobnie wygląda recepta na uwiąd liturgii. Lekarstwem nie są dalsze projekty odnowy, ale praktyka. Po pierwsze Kardynał opowiada się za jak największą tolerancją wobec zwolenników starego rytuału. "Powinniśmy ze znacznie większą wspaniałomyślnością przyzwalać na dawny rytuał wszystkim, którzy sobie tego życzą." Po drugie - jako iż sam powrót do starego rytu zdaje się wskutek przemian kulturowych niemożliwy ("nie byłoby to rzeczywistym rozwiązaniem") - konieczne jest przywrócenie zreformowanej liturgii głębi i mocy. Katolicy muszą odzyskać poczucie, że w Kościołach spotykają żywego Boga, któremu należy się cześć i hołd.

Nie postawione pytania

Jak w przypadku każdej tego typu książki-wywiadu, gdzie jest dwóch autorów, czytelnik może niekiedy odczuwać niedosyt. Chcę powiedzieć, że książka byłaby jeszcze lepsza, gdyby niemiecki dziennikarz Peter Seewald był bardziej dociekliwy.

Kardynał Ratzinger stwierdza, iż "od samego początku przejrzystość była częścią chrześcijańskiego orędzia. Wiara mogła się rozejść po świecie dzięki działalności misjonarzy tylko dlatego, że była zrozumiała i potrafiła jaśnieć" (s. 146). Wiara "była zrozumiała i potrafiła jaśnieć", ponieważ w jasny sposób ujmowała prawdę. Dawała poznanie, że "Bóg wkroczył w świat [w Chrystusie] i działał w nim". To poznanie Boga, który z miłości dla ludzi uniżył się aż do śmierci, podbijało serce pogan i otwierało ich umysły. Przekazywana była w słowach - wiara pochodzi ze słyszenia o Wydarzeniu.

Otóż sądzę, że jednym z najważniejszych źródeł współczesnego kryzysu chrześcijańskiego jest podważenie, a przynajmniej osłabienie samej zasady dogmatycznej. Wyraża ona fakt, iż, jak powiedział Ratzinger, "Bóg jednoznacznie objawia się jako jedyny Bóg wszystkich, który związał się z człowiekiem aż po ludzką cielesność". "Jednoznacznie objawia się" znaczy, jak sądzę, to samo co "jednoznacznie daje się ująć w języku".

Bóg zechciał, by prawda o Nim dawała się poznać jak każdy inny fakt, chociaż owa prawda opiera się na Jego autorytecie. A jeśli tak, to musi ona podlegać tym samym regułom wnioskowania co każdy inny zbiór zdań opisujący rzeczywistość. Tak więc, co podkreślał kardynał Newman, nie mogę uznawać za prawdziwe pewnego twierdzenia religijnego bez jednoczesnego okazywania sprzeciwu wobec twierdzenia przeciwnego. Wszystko jest tu ze sobą złączone. Skoro jest jeden Bóg wszystkich i skoro objawił się jednoznacznie, to na tej samej zasadzie jest tylko jeden autorytet ziemski, który w Jego imieniu zabiera głos i tylko jedna miara prawdziwa świętości.

Sam kardynał Ratzinger wielokrotnie zasłynął jako obrońca tej zasady dogmatycznej. Wydaje mi się zatem, że ten wątek mógłby zostać nieco bardziej pogłębiony przez Seewalda. Dotyczy to szczególnie pytań o stosunek chrześcijaństwa do innych wyznań i religii. Mówiąc na przykład o przyszłej jedności między chrześcijanami, kardynał Ratzinger stwierdza, że nie sądzi, "byśmy mogli szybko dojść do wielkiego »zjednoczenia międzywyznaniowego«. O wiele ważniejsze jest, byśmy (...) akceptowali siebie jako chrześcijan." Co ma na myśli? Przecież doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, iż "wysiłkom zjednoczeniowym stale wtóruje dalsza fragmentaryzacja" i dlatego pojęcie akceptacji wymaga uściślenia. Niestety, Seewald pomija tę kwestię.

Akceptacja jest zgodą, iż dane twierdzenie lub postawa są słuszne. W jakim sensie mogę akceptować niekatolika jako chrześcijanina? Jest pewna część wspólna na przykład między katolicyzmem a protestantyzmem, choćby wiara w jednego Boga w Trójcy, w Jezusa jako Syna Bożego, uznanie dla Dekalogu itd. Czy moja akceptacja ma odnosić się tylko do owej części wspólnej? Czy też raczej katolik ma obowiązek akceptować jako chrześcijańskie także opinie i postawy pozostające w sprzeczności z doktryną katolicką? To chyba niemożliwe, bowiem popadłby w sprzeczność ze sobą. Prowadziłoby go to do przyjęcia, że jak długo jest katolikiem, winien wierzyć w to, czego naucza Urząd Nauczycielski, chociaż gdyby owej nauki nie uznawał, i tak pozostałby dobrym chrześcijaninem. Czy na przykład moja akceptacja dla protestantów ma oznaczać, iż za chrześcijańską uznam opinię, że wskutek konsekracji nie dokonuje się realne przeistoczenie?

Wraz z liberalizacją i dalszymi podziałami wśród protestantów problem ów staje się dzisiaj jeszcze bardziej palący. Kardynał Ratzinger utrzymuje na przykład, że niepodważalną nauką Kościoła jest twierdzenie, iż kobiety nie mogą być wyświęcane na kapłanów. Tymczasem coraz więcej wspólnot protestanckich wyświęca kobiety na pastorów, a nawet biskupów. Czy mogę to zaakceptować jako chrześcijańskie? A może obowiązkiem katolika jest właśnie jasne wyznanie, iż tego typu postępowanie jest błędne i stanowi odrzucenie dziedzictwa chrześcijańskiego? Mimo długiej wypowiedzi Kardynała (s. 208) nie znajduję wskazówki, jak w takiej sytuacji powinien zachowywać się katolik. Bo chyba nie jest wskazówką stwierdzenie, iż "w istotnych sprawach [chrześcijanie mają] starać się wspólnie świadczyć w świecie zarówno za właściwym kształtem porządku świeckiego, jak i za odpowiedzią na wielkie pytania o Boga, o początek i kres człowieka". To jest pytanie, którego Seewald nie zadał: co jest "istotną" sprawą, co "właściwym" kształtem i co prawdziwą odpowiedzią?

Niemiecki dziennikarz unika najważniejszej kwestii: czy prawda, którą wyznaje katolik, jest prawdą obowiązującą powszechnie, czy też jest to prawda tylko w obrębie wspólnoty katolickiej. Jeśli jest to prawda obowiązująca powszechnie, to jej nierozpoznanie może być tylko skutkiem słabości ludzkiej. Tym samym znaczy to, że osoby nie uznające prawdy nauczanej przez Magisterium - inni chrześcijanie, a dalej żydzi, muzułmanie lub buddyści - tkwią w błędzie. Albo, mówiąc inaczej, przybliżają się jedynie, każda z tych wspólnot w innym stopniu, przez to, co w ich tradycjach dobre, do pełni poznania Boga. To pierwsze stanowisko. Zgodnie z drugim prawda katolicka obowiązuje tylko katolików i Kościół, czyli Urząd Nauczycielski traci moralne prawo, by prowadzić pozostałych ludzi do poznania Boga.

Sądzę, że brak takich pytań, wynika z perspektywy przyjętej przez niemieckiego dziennikarza. Zdaje on sobie sprawę, że wypowiedzi Ratzingera będą kierowane do osób, które z zasady przekonane są o równowartości światopoglądów religijnych. Tę perspektywę przyjmuje także sam Kardynał. Dlatego w jego wypowiedziach trudno dopatrzeć się jakiejkolwiek apologetyki. Mówiąc na przykład o stosunku do wyznawców judaizmu, Ratzinger podkreśla konieczność nowego namysłu ze strony chrześcijan, a także wzywa do okazywania szacunku dla faktu, iż Żydzi czytają Stary Testament "nie z perspektywy Chrystusa, ale kogoś Nieznanego". No cóż, takich wezwań nigdy nie jest za dużo. Żałuję jednak, że Seewald nie zadał pytania, czy obowiązkiem chrześcijan jest nadal wykazywanie Żydom, jak to czynił wspomniany przez Ratzingera św. Paweł, że judaizm bez Chrystusa jest niedopełniony i niekonsekwentny.

Przedstawiając argumenty na rzecz katolicyzmu, Kardynał odwołuje się raczej do jego znaczenia dla społeczeństwa i ludzkości, jako modelu prawdziwego człowieczeństwa, niż do jego znaczenia religijnego. Ratzinger mówi więcej o katolicyzmie jako podstawie ładu moralnego świata niż o tym, iż jest on pewną drogą do zbawienia lub właściwym sposobem oddawania czci Bogu. Być może w sytuacji "konsensu nowoczesnej egzystencji" nie ma innego sposobu mówienia o Kościele. Czy jest to jednak sposób, który przyczyni się do przezwyciężenia kryzysu i nadejścia nowej godziny wiary, pokaże przyszłość.

 

PAWEŁ LISICKI, ur. 1966, absolwent prawa UW, eseista, dziennikarz "Rzeczpospolitej". Wydał Nie-ludzki Bóg (1995), Doskonałość i nędza (1997).

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama