O problemach wychowania w środowiskach seminaryjnych
Zaproszenie do napisania artykułu na taki temat wydaje mi się dobrą okazją do rozmowy z czytelnikami w sprawie, która tylko na pierwszy rzut może wydać się obgadaną, opisaną do znudzenia. Chodzi wszak o przygotowanie ludzi, którzy będą pełnić ważne funkcje we wspólnocie Kościoła, którzy są powołani nie tylko do udzielania posług religijnych, ale mają być przewodnikami w wierze dla wszystkich wierzących. Można powiedzieć, że od ich jakości i kwalifikacji będzie w dużym stopniu zależała jakość współczesnego Kościoła.
Ostatnią okazją do wielkiej dyskusji nad problemem wykształcenia i formacji kandydatów do kapłaństwa był poświęcony tej sprawie Synod biskupów w roku 1990 i adhortacja posynodalna Jana Pawła II Pastores dabo vobis. Przypomniano wtedy wskazania Stolicy Apostolskiej odnoszące się do wychowania kleru i wymieniono doświadczenia, szczególnie te, które są już wynikiem realizacji niektórych śmielszych inicjatyw w dziedzinie kszałtowania się modelu seminariów duchownych. Opublikowano wiele tekstów komentujących oficjalne dokumenty Kościoła odnoszące się do formacji duchownych. Nie mam zamiaru powtarzać zasadniczych założeń tych dokumentów, które są na ogół znane. Ale publikacja i znajomość tych ostatnich nie oznacza wcale, że problem został rozwiązany. Doświadczenie pokazuje, że raczej zaczął on nabierać ostrości i byłoby błędem przemilczać niepokojące zjawiska pojawiające się w związku z tą sprawą.
Nie chciałem, aby te uwagi na temat wykształcenia i wychowania w seminariach duchownych były oparte jedynie na moim wieloletnim doświadczeniu obecności w takim środowisku i literaturze na ten temat. Do współpracy w przygotowaniu tej wypowiedzi udało mi się zaprosić wielu młodych i starszych kapłanów, aktywnie pracujących i apostolsko zaangażowanych, patrzących na środowisko seminaryjne spojrzeniem pełnym miłości, a przecież nie bezkrytycznym. Dlatego będę się do nich tu odwoływał i traktuję tę moją wypowiedź jako dalszy ciąg rozmów, jakie udało mi się w ciągu ostatnich kilku miesięcy na ten temat przeprowadzić.
Obok wspaniałych kart zapisywanych dziś przez wielu młodych, pełnych entuzjazmu nowo wyświęconych kapłanów istnieje także coraz szersze zjawisko kryzysu ich obecności we współczesnym, coraz bardziej skomplikowanym społeczeństwie. Kryzys ten ujawnia się nieraz już w parę miesięcy po święceniach kapłańskich. Rodzą się wtedy pytania o to, dlaczego przez sześć lat obecności w seminarium nie rozeznano ich całkowitej niekiedy nieprzydatności do życia w stanie duchownym. Dlaczego tak szybko wypalił się ich entuzjazm, przygasła wiara, osłabło poczucie kapłańskiej tożsamości? Czy funkcjonujący obecnie model seminariów rzeczywiście przygotowuje do pracy w szkole, do kontaktów z ludźmi w społeczeństwie coraz bardziej pluralistycznym, do prowadzenia coraz liczniejszych grup i wspólnot rodzących się we współczesnym Kościele? Czy seminarium daje młodemu księdzu taki zakres doświadczeń w życiu duchowym, by mógł on być przewodnikiem dla innych? Czy jest wychowywany na urzędnika kościelnego świadczącego usługi religijne czy raczej do roli mistrza i przewodnika w życiu duchowym? Czy może chodzi tu o wszystkie te role i umiejętności? Co przeważa w obecnym modelu wychowania seminaryjnego? Czy jest możliwe, aby seminarium rzeczywiście było środowiskiem wyprzedzającym swoją wizją i poziomem potrzeby współczesności, wychowującym do przyszłości? To niektóre z pytań, które należałoby sobie tu postawić.
Gdyby wzięło się pod uwagę oczekiwania i wymogi współczesności, należałoby powiedzieć, że współczesny ksiądz z pewnością powinien być bohaterem wiary, mężem życia duchowego i działań apostolskich. Posłuchajcie tylko, co pod naszym adresem mówią ludzie! Z jednej strony są więc bardzo zawyżone oczekiwania wspólnoty wierzących, a z drugiej - coraz słabsze możliwości odpowiedzi na te oczekiwania w stopniu zadowalającym. I zdarza się, że zderzenie z realiami życia i wymogami otoczenia prowadzi młodego księdza - postawionego pod pręgierzem opinii publicznej, nieraz osamotnionego i zagubionego - do szybkiego kryzysu tożsamości.
Wysoka pozycja księdza w tradycyjnym społeczeństwie stwarzała mu pewien komfort psychiczny i ochraniała w jakimś stopniu przed krytyczną oceną. Liczył się jego urząd i godność osoby duchownej. Seminaria duchowne wypracowały przez wieki model kształcenia i wychowania, który przygotowywał księży do takiego sposobu obecności. Podczas prymicji sam wysłuchiwałem górnolotnych kazań o tym, jaką to niezwykłą godność ma kapłan i jak z tego tytułu winien być przez wszystkich szanowany. Przypomnijcie sobie, jakie to kilkadziesiąt lat temu funkcjonowały przepisy dotyczące sposobu noszenia się księdza. Weźcie do ręki stojące na półkach, wydawane przecież jeszcze nie tak dawno pozycje książkowe o życiu księdza, w rodzaju Decus clericorum, gdzie poczesne miejsce zajmowały przepisy, jaki to płaszcz wolno nosić latem i że nawet przy największych upałach szanujący się kapłan powinien koniecznie nosić w ręku pilśniowy kapelusz.
W ciągu zaledwie trzydziestu kilku lat świat zmienił się na tyle, że te niedawne przepisy brzmią obco i nie przydają się już do niczego. A przecież nie znaczy to wcale, że zmieniła się misja kapłana co do swej istoty i że to, co w tradycji Kościoła wypracowano w tej dziedzinie, nadaje się już tylko do kosza. Znaczy to przede wszystkim, że dziś, gdy życie tak gwałtownie się zmienia i kryzys autorytetów dotknął także pozycję księdza, akcent należy położyć na całkiem nowe elementy formacyjne. Chodzi o to, aby ksiądz opuszczający seminarium nie poczuł się nagle w świecie jak przybysz z obcej planety, niewiele mającej wspólnego z kulturą, którą żyje i oddycha współczesny człowiek. Aby umiał być nie tylko duchownym, ale i człowiekiem duchowym. Bez mocnego kręgosłupa duchowego skręci kark albo padnie łupem łatwizny życiowej. A życie przeważnie wymaga od niego wielkiej samodzielności. Rodzi się więc pytanie, w jakim stopniu seminaria duchowne przygotowują do nowej już sytuacji, a na ile ciągle mają na oku ten stary, czcigodny model księdza? Czy rzeczywiście łączą w swej formacji nova et vetera?
Aby choć w części dać odpowiedź na tak sformułowane pytanie, należałoby przyjrzeć się realiom życia zwykłego, szeregowego kapłana w Polsce. Przyjrzeć się na przykład życiu niektórych kapłanów pracujących w pełnej samotności na małych, wiejskich parafiach, pośród tych, co stracili pracę po zlikwidowaniu pegeerów; kapłanów obsługujących kilka kościołów, zobowiązanych do opieki administracyjnej i prowadzenia urzędu parafialnego, do nauczania religii i innych posług. A przecież nie jest wcale łatwiejsze życie księdza w wielkich aglomeracjach miejskich, w nawale zajęć katechetycznych i w środowiskach niejednokrotnie nieprzyjaznych. Jak określić duchowość takiego kapłana? Jaką formację zapewnić mu w seminarium duchownym, aby mógł choć w części sprostać obowiązkom?
Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że uformowanie kapłana diecezjalnego, którego życie zmusza do wykazania się tak wielorakimi umiejętnościami, jest o wiele trudniejsze niż formacja w seminariach zakonnych, gdzie charyzmat zakonu czy zgromadzenia jest bardziej ukierunkowany i czytelniejszy, ześrodkowany na jakiejś określonej apostolskiej aktywności.
W życiu i działalności księdza diecezjalnego potrzeba wielu tych charyzmatów, które możemy odnaleźć w duchowości różnych zakonów. Jego samotność może być czasami bardziej konsekwentna niż kamedulska. Bo przecież mnisi kamedulscy, mimo surowości życia i milczenia, kilka razy na dobę spotykają się razem we wspólnocie braci na modlitwie, w której nawet znajdują siłę na chwile pracy i milczenia. Ich ofiara jest obudowana troską zorganizowanej wspólnoty. Niejeden ksiądz diecezjalny te wszystkie troski musi dźwigać sam, a troszczy się bynajmniej nie tylko o własną samotność.
I powinien mieć też charyzmat zakonu kaznodziejskiego, bo przecież wierni przychodzący do kościoła oczekują, że powtórzy się scena nakarmienia słowem i Chlebem, i chcieliby powtórzyć za św. Piotrem: "Panie, dobrze nam tu być". Od kapłana, który jest sługą słowa, oczekują, że będzie to słowo nie tylko komentarza do Ewangelii, ale i słowo radosnego świadka Chrystusa. A on czasami jest nieudolny, zmęczony pracą i problemami.
A całe gromady dzieci i młodzieży - w szkole, przy parafii, na pielgrzymce, w salce ministranckiej, na szlakach oazowych - oczekują, że ich proboszcz błyśnie salezjańskim charyzmatem radości i talentu wychowawczego. Tego oczekują także rodzice, którym coraz trudniej uporać się z wychowaniem młodzieży. Często przydałoby się także, żeby umiał zredagować gazetkę parafialną, poprowadzić audycję religijną w lokalnym radiu, posługiwać się komputerem. Powinien mieć też talent administratora, budowniczego i jeszcze kilka innych. A nad to wszystko powinien być alter Christus, otwarty na słabych, poranionych przez życie, ciągle gotowy spieszyć z pociechą do chorych, czekający na grzeszników w konfesjonale, kancelarii - i pełen pogody na co dzień.
Oczywiście, nie należy sądzić, że tego wszystkiego uda się nauczyć na zapas, że da się przewidzieć wszystko, co w przyszłości będzie potrzebne. Są jednak pewne umiejętności czy postawy, które kandydaci do kapłaństwa powinni posiąść na etapie seminaryjnego przygotowania. Nie każdy będzie świetnym kaznodzieją, administratorem, ale każdy winien być kapłanem Jezusa Chrystusa posłanym do wspólnoty wierzących. I dlatego stawia się pewne warunki, które muszą spełniać, i jest pewien okres dany po to, aby w miarę słusznie rozeznać ich przydatność. Będzie to możliwe wtedy, gdy środowisko seminaryjne stanie się rzeczywiście środowiskiem kształcącym i formacyjnym.
Wychowanie człowieka stało się dziś skomplikowanym procesem. Kiedyś wystarczała intuicja, doświadczenie, uczciwość. Dziś nie przestały one pełnić fundamentalnej roli, ale już nie wystarczają. Do roli wychowawcy trzeba być przygotowanym, wykształconym, oczywiście zakładając, że ma się w tym kierunku jakiś charyzmat, Boży dar, bo charyzmatu wychowawczego nie zastąpi urzędowa nominacja. Dziś potrzebna jest refleksja nad wychowaniem, wiedza, czym ono jest i do czego zmierza.
Przed kilku laty pytał ks. Marek Starowieyski: "Kto dziś w Polsce organizuje szkolenie pracowników seminaryjnych różnych szczebli? Uczelnie twierdzą, że nie mają czasu ani ludzi. Wydaje się, że niebezpieczeństwem Kościoła w Polsce jest brak odwodów; wszyscy poszli na pierwszą linię w duszpasterstwo, natomiast uczelnie katolickie rozlatują się z braku pracowników, podobnie jak seminaria" ("W Drodze" 6/1991). Jest wiele racji w tym stwierdzeniu i chyba jeszcze długo zachowa ono słuszność.
Na ogół wszyscy są zgodni co do tego, że wiele powinno się zmienić w życiu i pracy seminariów duchownych. Już gorzej z nakreśleniem jakiejś nowej wizji przełożonej na konkrety. Są środowiska seminaryjne, które przy współudziale przełożonych i studentów podejmują próbę szukania czegoś nowego, współtworzenia takiej wizji seminarium, która nie rezygnując z zachowania zasadniczych zrębów tradycji, chce dostosować życie seminaryjne do wymogów nie tylko aktualnych dokumentów Kościoła o seminaryjnej formacji, ale i do wymogów życia, które zaraz po święceniach dość brutalnie stanie przed młodym księdzem. Zauważa się wszakże w niektórych środowiskach niechęć do przyjęcia nowych struktur i metod wychowania. W imię źle pojętej lojalności wobec Kościoła preferuje się bezkrytyczne podejmowanie tego, co robiło się "od zawsze", bez zbadania, czy te metody wychowania i sposób funkcjonowania wspólnoty seminaryjnej przynoszą realne owoce w postaci dobrej formacji i rzetelnego wykształcenia. Możliwe działania paraliżuje lęk, że to, co nowe, mogłoby zawieść. A podporą dla tego lęku jest często odwoływanie się do chlubnych tradycji i wypróbowanych struktur.
Nie zdają egzaminu pewne unowocześnienia, które dotyczą drugorzędnych przejawów życia seminaryjnego. Zachowują one często tę samą strukturę, tylko przybraną w nowe odzienie. Takie próby ożywienia działalności seminarium przypominają zachowanie lekarza, który troszczy się o to, aby usunąć objawy choroby zamiast likwidować jej przyczyny.
Każdy z nas nosi w sobie dziedzictwo wychowania w rodzinie. Na nim dopiero można budować. Dobrze, jeśli wyniesione z domu postawy i nawyki stanowią pozytywną wartość. To, że ciągle jeszcze jest wielu kandydatów do kapłaństwa, to znak, że życie wiary w rodzinach stanowi mocny fundament, na którym można budować postawy ofiary, wyrzeczenia, poświęcenia i służby. Ale przecież kryzys współczesnego życia rodzinnego odbija się i na alumnach. Wielu z nich przychodzi z rodzin rozbitych czy związków niesakramentalnych. Także z rodzin dotkniętych patologią. Nie musi to automatycznie oznaczać, że kandydaci z takich rodzin już z góry skazani są na niepowodzenia życiowe i powrót do etosu środowiska, z którego wyszli. Jest jednak niemal pewne, że wymaga to specjalnych działań wychowawczych, że jakoś naznacza to współczesną formację seminaryjną.
Wielu z nich przychodzi z rodzin o słabym poziomie życia religijnego i słabej identyfikacji z nauką Kościoła. Niektórzy pochodzą ze środowisk zlaicyzowanych, nie byli w uporządkowany sposób ewangelizowani, nie zawsze uczęszczali na religię. Wielu przychodzi z obciążeniami środowiska rodzinnego i społecznego zwłaszcza w dziedzinie etyki pracy, uczciwości stosunków międzyludzkich, etyki małżeńskiej i rodzinnej, bardzo nieraz słabego środowiska szkolnego. Przyprowadził ich jakiś nieokreślony sensus catholicus, czasami uznanie dla społecznej pozycji kapłana. Bardzo potrzebne byłoby więc na początku prawdziwe nawrócenie, inicjacja w chrześcijaństwo, uporządkowanie wizji kapłaństwa i Kościoła.
Po środowisku rodzinnym decydujący wpływ na formację kandydata do kapłaństwa ma środowisko wspólnoty kościelnej, w której dorastał. Powołanie rzadko rodzi się bez kontaktu z życiem parafii, bez formacyjnego wpływu księdza katechety czy duszpasterza. Czasami ten wpływ jest tak wielki, że przeważa nad wpływem formacji semianaryjnej. Student teologii sporo czasu spędza w środowisku swej rodzinnej parafii i jest pod wychowawczym wpływem kapłanów z tego środowiska lub innych zaprzyjaźnionych. Z doświadczenia wiem, że wpływ ten może być nawet decydujący dla modelu życia i posługiwania przyszłego kapłana. Nie zawsze jednak księża, pod których wpływem jest alumn seminarium, do końca uświadamiają sobie, jak ważne jest ich oddziaływanie. Nie dostrzegają, że często przejmuje on ich zachowania, hierarchię wartości, a niejednokrotnie także i wizję swej przyszłej kapłańskiej posługi. W seminarium wyraźnie widać konstruktywny lub destrukcyjny wpływ środowiska kapłańskiego i wspólnoty parafialnej. Wychowawcy seminaryjni mogą poświęcać wiele energii na formację alumna, ale często ta misterna budowla będzie zburzona jednym cynicznym zachowaniem starszego brata w kapłaństwie, który postara się młodemu wybić z głowy "nieżyciowe brednie", jakimi karmiono go w seminarium. I na odwrót - neoprezbiter może umocnić się na całe kapłańskie życie, gdy w życiu i stylu pracy innego kapłana odkryje sens ofiarnej służby.
Duże znaczenie wychowawcze ma środowisko diecezjalne z biskupem na czele. To jest ta wielka rodzina, która oddycha życiem Kościoła Powszechnego, wczuwa się w jego tętno i jednocześnie formuje w poczuciu dumy i radości z przynależności doń. Alumn oddycha tą atmosferą, wchodzi w dziedzictwo historyczne Kościoła Powszechnego i wspólnoty lokalnej. Gdy środowisko to ma szczęście posiadać w swoich szeregach kapłanów natchnionych duchem ewangelicznym, znaczących dla Kościoła, stwarza to bardzo sprzyjający klimat wychowawczy. Nie chodzi tu tylko o autorytety urzędowe, bo one dziś już nie zawsze muszą być na pierwszym miejscu, ale o wybitne jednostki, które mogą się stać dla młodych modelami czy punktami odniesienia. Ważne jest też, aby środowisko Kościoła lokalnego było otwarte na kulturę nie tylko klerykalnego kręgu. Ważne jest, aby wyraźnie opowiadało się za wartościami duchowymi. Jeden z młodych księży wyraźnie podkreślił, iż nic tak nie demobilizuje w pracy i posłudze, jak pobłażanie dla sytuacji jednoznacznie niemoralnych. Nie chodzi tu o brak miłosierdzia czy miłości, ale o przymykanie oczu i tolerowanie zła w postawach czy stylu życia. Taka sytuacja rodzi przekonanie, że najważniejsze są układy i pozycja, a nie wartości nadrzędne. O takiej atmosferze i takim sposobie dochodzenia do znaczenia najwcześniej dowiadują się alumni seminarium, ponieważ oni bardzo się interesują życiem Kościoła lokalnego, a od swoich starszych kolegów otrzymują wskazówki, co naprawdę się liczy i jak się ustawić, aby było bezpiecznie i wygodnie. Im mniej w życiu Kościoła lokalnego tego rodzaju filozofii życiowej, tym łatwiejsze wychowanie młodego pokolenia, tym pewniejsze, że będą to ludzie duchowi, a nie jedynie duchowni.
Kościół lokalny wypracowuje także własne kryteria oceny kapłańskiej aktywności. Jeżeli sprawdzianem tej aktywności są jedynie działania zewnętrzne, szybko ustali się model kapłana-działacza, a nie duszpasterza. Od pewnego czasu obserwuje się pokusę ucieczki w działanie i prace materialne od obszaru znacznie trudniejszego, jakim jest życie religijne i duchowe wspólnoty wiernych. Gdy kapłan zostaje mianowany na nową samodzielną placówkę parafialną, od swoich kolegów czy nawet przełożonych słyszy najczęściej, że trzeba zacząć od wymiany dachu, malowania... Rzadko słyszy, że musi zadbać o katechizację, o życie sakramentalne, ewangelizację zaniedbanych środowisk duszpasterskich. I tak powoli rodzi się przekonanie, że jedynym prawdziwym kryterium oceny skuteczności kapłańskiej będą sukcesy materialne. Jeżeli to jednocześnie staje się wyłącznym lub przeważającym kryterium nagradzania, to wrażliwsi na wyróżnienia zaczną lekceważyć te dziedziny kapłańskiej pracy, które należą do jej istoty. Nie oznacza to bynajmniej osłabiania wagi pracy i misji kapłanów trudzących się przy budowie kościołów czy innych obiektów. Zapominanie o ich trudzie, zostawianie samym sobie, byłoby także bardzo wielkim błędem. Chodzi tu raczej o taką wizję pracy kapłańskiej, która będzie odróżniała to, co naprawdę istotne, od tego, co istotne mniej.
I jeszcze jeden formacyjny element ważny w wychowaniu przyszłych kapłanów. Nasze duszpasterstwo cierpi m.in. na brak wizji pracy organicznej. Bardzo często oparte jest o programy bazujące na kolejnych rocznicach, jubileuszach. Przesyt tego typu duszpasterskich "imprez" powoduje najpierw zmęczenie organizatorów, a następnie nudę uczestników, ponieważ imprezy te są często stereotypowe i poza przeświadczeniem, że się odbyły, niewiele po nich zostaje. Tak ukształtowany młody ksiądz wyrasta w przeświadczeniu, że jeśli jest niewiele lekcji religii w szkole, to właściwie w parafii nie ma co robić. Z tego typu mentalnością młodych kapłanów spotykam się niemal na co dzień. Oddziałuje ona na kolejne pokolenia adeptów duszpasterskiej posługi.
Wskazane wyżej środowiska formacji kandydatów do kapłaństwa, choć odgrywają ważną rolę wychowawczą, są jednak wtórne w stosunku do roli, jaką odgrywa środowisko per se temu służące, czyli seminarium duchowne. Nie miejsce tu na przypominanie zadań tego środowiska, określonych i sformułowanych przez współczesne dokumenty Kościoła na ten temat. Chciałbym tylko podkreślić, że poprzez refleksję nad tym problemem przewija się pytanie, czy współczesne seminarium duchowne przygotowuje do nowych wymogów ewangelizacyjnych. Pytanie takie zrodziło mi się przed wielu już laty, gdy nowo wyświęcony ksiądz po kilku miesiącach pracy na parafii przyjechał po radę, jak się prowadzi grupy modlitewne i zespoły duszpasterskie, bo nie nauczono go tego w seminarium. I tu rodzi się pytanie o całość kształcenia kapłana dziś, a więc o zakres przekazywanej wiedzy i o poziom oddziaływań wychowawczych.
Model kształcenia seminaryjnego ciągle jest modyfikowany, choć w swej podstawowej strukturze studium filozoficzno-teologicznego nie podlega większym przemianom. Rozrzut możliwości i faktycznego poziomu naukowego jest jednak znaczny. Rocznik statystyczny Kościoła w Polsce podaje imponującą liczbę seminariów duchownych - diecezjalnych i zakonnych. Jest ich razem 84. Gdyby chodziło tylko o cyfry, byłby tu powód do radości. Gdybyśmy jednak przyjrzeli się rzetelnie wartości tych ośrodków, należałoby zmienić tonację naszych odczuć. Wszystkie one mają w nazwie: "wyższe seminarium duchowne", czyli zgłaszają pretensje do uznania ich za wyższe uczelnie. Nie chciałbym dokonywać klasyfikacji ich wartości czy ustalać, które z nich faktycznie mają coś wspólnego z uczelnią wyższą. Ale jeśli na terenie jednej diecezji funkcjonuje niekiedy kilka różnych seminariów, a niektóre z nich nie przekraczają 25 studentów na wszystkich latach studiów, to rodzi się pytanie, jak można w takich warunkach zadbać o kadrę naukową, jaki jest sens takiego rozdrobnienia katolickiego szkolnictwa. Zrozumiałe, że każde, nawet najmniejsze zgromadzenie zakonne i najmniejsza diecezja chce mieć własne seminarium duchowne, ale w ten sposób stają się one niekiedy raczej pomaturalnymi szkołami diecezjalnymi. Wprawdzie afiliacja do uczelni katolickich czy papieskich wydziałów teologicznych podciąga te ośrodki w liczbie nadawanych stopni magistra teologii, ale przecież nie jedynie o stopień tu chodzi.
Aby przygotować księdza do prowadzenia człowieka po duchowych bezdrożach współczesności, nie wystarczy okazały gmach. Trzeba raczej stworzyć ambitne środowisko naukowe i duchowe, otwarte na wszechstronną wymianę, trzeba uformować ludzi gotowych podjąć dialog ze współczesnością, gotowych nie tylko do dowodzenia zasadności swej wiary, ale i przygotowanych do pełnienia roli przewodników duchowych. Nie zapewnią tego środowiska karłowate, chrome, które chronią każdego, nawet niewydolnego intelektualnie, po to, aby móc się cieszyć, że nasze dzieło się rozwija. Jest oczywiste, że takie ośrodki nie mogą zapewnić zaplecza dla rozwoju naukowego i duchowego kandydatów do kapłaństwa. Ich kadra naukowa rekrutuje się najczęściej z ludzi zajmujących się na co dzień czymś zupełnie innym. Nikt ich zresztą z działalności naukowej nie rozlicza i nikomu nie przeszkadza to, że przez przeszło trzydzieści lat pracy w seminarium nie napiszą nawet jednego artykułu naukowego czy choćby popularnego tekstu. Nie ma to żadnego wpływu na ocenę ich pracy. Jak się to ma do uczelni wyższych, gdzie po każdym semestrze rozlicza się kadrę z dokonań naukowych i dydaktycznych? Obecny stan tej sprawy w seminariach to jednak tylko odprysk ważniejszej sprawy, a mianowicie braku jasnego statusu wykładowcy seminarium duchownego.
Zamiłowanie do akcyjności w życiu Kościoła zdewaluowało w oczach wielu młodych ludzi wartość pracy naukowej i po prostu solidnego uczenia się. Taryfa ulgowa na egzaminach sprawia, że jest często tak, jak mi to opisał jeden z młodych kapłanów: "Demoralizująca jest łatwość zdawania egzaminów: można przejść całe studia nie kalając się solidną wiedzą teologiczną. To uczy bylejakości, prześlizgiwania się przez życie."
Nie znaczy to wcale, że nie ma ambitnych diecezjalnych i zakonnych środowisk naukowych. Są i tworzą często ważne zaplecze duszpasterskiej pracy Kościoła. I nie wolno pomniejszać ich roli. Ale niepokojem musi napawać taki rozrzut inicjatyw w tym zakresie, nie pozwalający na stworzenie środowisk o poważnym autorytecie naukowym i znaczeniu moralnym.
Można by wiele mówić o przygotowaniu do studiów dzisiejszych absolwentów szkół średnich. Sprawa ta była wielokrotnie omawiana w bardzo poważnych gremiach. Ks. Marek Starowieyski już parokrotnie mądrze pisał o humanistycznej formacji alumnów seminariów duchownych i ja nic ciekawszego od siebie nie dodam. Kandydaci przychodzą do seminariów bardzo często po słabych szkołach średnich, w większości zawodowych, gdzie wiedza humanistyczna jest ograniczona do minimum. I nagle w seminarium każą im się uczyć filozofii, języków obcych, do tego - o zgrozo! - łaciny. A oni wiedzą, że do budowania kościołów, organizowania pielgrzymek, głoszenia kazań, udzielania sakramentów, zbierania tacy i jeszcze kilku ważnych czynności - wcale im się ta łacina czy greka nie przyda. Nie przekonuje ich to, że nie można zgłębiać dziedzictwa Kościoła, nie można zrozumieć i owocnie przyswoić sobie podstawowych założeń teologii bez - choćby podstawowej - formacji w zakresie kultury klasycznej. Z konieczności więc w seminarium przymyka się oko na te dziedziny, obniża się poprzeczkę wymagań naukowych, aby nawet największy fajtłapa i nieudacznik mógł ją pokonać. A gdzie tu mówić o kontakcie z literaturą piękną, rodzimą czy obcą! Sami zresztą wykładowcy seminariów rzadko kalają się braniem do ręki czegoś, co nie byłoby związane z ich zawodową profesją.
Nieobecność w formacji przyszłych kapłanów elementów kultury humanistycznej jest jednym ze źródeł ciasnoty myślenia, bardzo jednostronnej wizji rzeczywistości, wizji, którą śmiało można nazwać klerykalno-zabobonną. Przejawia się to także w reakcji na problemy świata, w którym żyjemy. Jeden z młodych księży napisał bardzo znamienne słowa: "Wykładowcy dzielą się niekiedy swoim widzeniem rzeczywistości (społecznej, politycznej czy kościelnej), a perspektywa ich myślenia jest bardzo mało teologalna. Zarażają swoim pesymizmem, czasami wręcz cynizmem. Stąd młodzi księża już zaraz po święceniach, a czasami także jeszcze w czasie formacji, nabierają przekonania, że wszystkiemu winne są knowania »sił laickich«, »masonerii«, »liberałów« itp." I te uproszczenia w wizji rzeczywistości, wynikające z braku wiedzy, spójnej wizji światopoglądowej i lenistwa umysłowego, dla wielu z nich będą kluczem do rozumienia życia raz na zawsze! Co gorsze, oni ten "klucz", a raczej wytrych, wnoszą w przepowiadanie, katechezę. Taka atmosfera może łatwo stać się wylęgarnią klerykalizmu, choroby naszych struktur i szeregów, jakże trudnej do uleczenia!
Teologia, której uczą się studenci seminariów, jest przecież nie tylko dyscypliną naukową, przedmiotem, który się im wykłada, ale jednym z podstawowych źródeł formacji wychowawczej. Seminarium chce przecież najpierw uformować dobrego człowieka, chrześcijanina, ucznia Chrystusa, a dopiero potem przekazać podstawową wiedzą teologiczną. Powinno więc być samo środowiskiem wiary. Czasami student może odnieść wrażenie, że liczą się przede wszystkim wyniki, a nie życie religijne, dlatego też zamiast rozwoju tego życia obserwuje się niekiedy, jak w miarę postępu w studiach następuje jego uwiąd. Jest to zjawisko dość powszechne, a niejeden przełożony mówi wyraźnie studentom o tym, że najbardziej pobożni to oni byli na pierwszym roku studiów. Potem już było z tym coraz gorzej. Wydaje się, że powinno być akurat odwrotnie.
Osobnym i trudniejszym problemem jest koncepcja nie tyle naukowej, ile formacyjno-duchowej strony tych środowisk. Tu pojawia się najwięcej obaw przed dopuszczeniem trochę innego stylu niż ten wypróbowany długą tradycją. Oczywiście są środowiska, które nie boją się podejmować inicjatyw wychowawczych trochę innych od utartych. O takiej próbie pisał kiedyś na łamach "Ateneum Kapłańskiego" diakon (dziś już kapłan) Tymon Chmielecki, opisując doświadczenia papieskiego seminarium w Rzymie, stawiającego na samodzielny trud w formowaniu siebie i opierającego formację na solidnym życiu duchowym i sakramentalnym. O podobnej sprawie pisali na łamach "W Drodze" księża Kroplewski i Nowak, ukazując eksperyment gorzowskiego i koszalińskiego środowiska. Proponują oni formację opartą na modelu sugerowanym przez dokumenty soborowe i ideały Ruchu dla Lepszego Świata. Idea ta znana jest także w Polsce pod nazwą Nowy Obraz Parafii (NOP).
Nie umniejszając wagi tych ważnych prób, można powiedzieć, że proces seminaryjnego wychowania w większości wypadków nie przeszedł metamorfozy przystosowującej je do wymogów współczesnego apostolstwa. A przecież seminarium powinno być awangardą odnowy religijnej, nie zaś jej ariergardą, jak bywa w rzeczywistości. Niejednokrotnie przychodzący do seminarium młody człowiek, który otrzymał niezłą formację życia religijnego w rodzinie, a potem w grupie religijnej czy ruchu apostolskim, nagle zauważa, że wpadł w jakiś kierat, czego symptomem jest brak spontaniczności w życiu wiary. "Poczułem się jak pies Pawłowa, który reaguje tylko na dzwonek" - powiedział mi nie tak dawno młody ksiądz.
Instytucjonalizacja staje się chorobą paraliżującą naturalne ukierunkowanie życia religijnego. Jest to bardzo trudny problem, ponieważ seminarium samo z siebie jest instytucją i nosi na sobie wszystkie skażenia instytucjonalne. Jeżeli jednak są one petryfikowane, a nie stymulowane prawdziwą atmosferą wspólnoty ludzi żyjących wiarą na co dzień, łatwo o bardzo formalne odniesienia na linii wychowawcy - klerycy.
Brak poczucia prawdziwej wspólnoty wiary środowiska seminaryjnego nie rodzi u młodych myślenia kategoriami eklezjalnymi. "Seminarium nie jest czymś naszym. Nie myślę o Kościele jako o naszym, czymś, za co jestem odpowiedzialny i potrafię dla dobra tej konkretnej wspólnoty coś uczynić, z czegoś zrezygnować" - pisze młody ksiądz. Bardzo często nie ma tej wspólnoty w samym gronie wychowawców i wykładowców, a studenci to czują, widzą. "I nie bujajmy się, nie mówmy o wspólnocie, gdy profesor lub wychowawca nie czuje potrzeby sprawowania Eucharystii ze swoimi studentami, a koncelebrowania ze swoimi kolegami wychowawcami, lub gdy klerycy nie czują potrzeby przeżycia jej ze swoimi profesorami i wychowawcami oraz nie odczuwają, że ona łączy ich między sobą" - pisał ks. Starowieyski. Niedawno jeden z księży przyznał, że dobrze wspomina czasy, gdy w jednym pokoju seminaryjnym mieszkało ich po kilku i gdy była możliwość wzajemnego kontaktu, wspierania się. Zapewne, tamte trudne warunki nie były ideałem. Nowoczesne seminaria, gdzie studenci mieszkają bardzo często pojedynczo, zapewniają im godziwe warunki mieszkaniowe i standard już nowoczesny, ale atomizują seminaryjną społeczność.
Ducha wspólnoty owianej wiarą i wzajemną miłością nie da się stworzyć automatycznie, mocą dekretu. To zależy głównie od przewodzących wspólnocie seminaryjnej, od autentycznego charyzmatu formatorów oraz - co wcale nie jest bagatelne czy drugorzędne - od rzetelności ich wiary, od temperatury osobistego życia religijnego, modlitwy, umiłowania Kościoła.
Nie można być wychowawcą nie zdając sobie sprawy z tego, na czym wychowanie polega. F. W. Frobel podał bardzo skrótową definicję wychowania: "Wychowanie to dobry przykład i miłość - nic nadto." Dodałbym jeszcze jedną, także skrótową definicję G. Kerschensteinera: "świadomość urzeczywistnienia wartości w kimś jest wychowaniem innych". Obie te definicje łączy wskazanie na wychowawczy kontakt, przez który są przekazywane wartości i przez który wychowawca oddziałuje na wychowanka. Model takiego wychowawczego oddziaływania został podany na kartach Pisma Świętego. Pedagogia Przymierza opiera się na zasadzie obecności Boga pośród swego ludu. "Być z" staje się podstawową zasadą wychowania, której praźródło otrzymaliśmy w Objawieniu. O zasadzie tej nie wolno zapomnieć w seminariach. Niestety, w ośrodkach króluje model wychowania, który powszechnie nazywa się represyjnym: wychowawcy podają regulamin, wyjaśniają go na konferencjach i potem egzekwują jego wykonanie. Sami zaś często pełnią kilka innych, bardzo absorbujących funkcji, nie mając czasu na wychowawczy kontakt z alumnami. Tymczasem wychowawcy powinni być oddani przede wszystkim wychowaniu. Wspominany tu już ks. Starowieyski zauważył kiedyś, że wychowanie seminaryjne przeżywa kryzys podobny do kryzysu życia rodzinnego, gdy rodzice zajęci życiem zawodowym zupełnie nie mają wychowawczego kontaktu z dziećmi.
Tradycja wychowania zna oparty na Biblii system wychowania prewencyjnego zastosowany szczególnie w działalności św. Jana Bosko. Zakłada on obecność wychowawcy nie w celu represji czy nadzorowania, ale w celu towarzyszenia dorastaniu duchowemu młodych ludzi. Nie można wychowywać bez znajomości wychowanków. A tego nie osiągnie się jedynie śledząc ich, czy biorą udział w zajęciach i modlitwie, lecz przez wspólnotę uczestnictwa. Aby to uczestnictwo było sensowne, tworzy się dziś zespoły czy grupy formacyjne prowadzone przez konkretnego wychowawcę. Zespoły te przechodzą kolejne stadia inicjacji w życie duchowe i dla tych stadiów organizowane są konferencje, spotkania. Są już u nas w Polsce takie środowiska seminaryjne, które dopracowały się tutaj wielu dobrych doświadczeń. Klerycy pracujący w takich grupach nie muszą być bacznie doglądani, oni są razem, przyjmują na siebie zobowiązania wynikające z obecności w grupie czy zespole, a wychowawca grupy wie nie tylko, ilu ich nie ma na jakimś ćwiczeniu, ale także dlaczego.
Nie będę pisał o potrzebie specjalnej inicjacji alumnów pierwszego roku studiów, bo potrzebę tzw. roku propedeutycznego wskazują dokumenty Kościoła. Chciałbym tu wskazać na potrzebę indywidualnego prowadzenia duchowego. Młodzieży dziś przychodzącej do seminarium nie wystarcza bowiem masowe prowadzenie, tak jak to było przed laty. Aby nie odkrywać Ameryki, pozwolę sobie powtórzyć to, co na ten temat napisał przed paru laty ks. Starowieyski: "Kilka lat temu bawił w Polsce pewien benedyktyn, wieloletni i wytrawny mistrz nowicjatu, głęboki znawca życia duchowego. Na widok kościoła seminaryjnego przepełnionego klerykami twarz mu rozpromieniała i mszę wyśpiewał najcudniejszymi fafkami gregoriańskimi. Przy kolacji, jeszcze pełen zachwytu, zapytał, ilu jest seminarzystów. Na odpowiedź, że jest ich około trzystu, postawił następne pytanie, ilu jest ojców duchownych. Gdy mu powiedziano, że jest ich dwóch, poprosił o przetłumaczenie jeszcze raz na język polski pytania. Gdy otrzymał tę samą odpowiedź, oczy mu się zaokrągliły w najwyższym zdumieniu i wykrztusił: »Ale jak mogą oni ich wprowadzić w życie duchowe.«" No właśnie. Ale też trzeba zapytać: czy oni swoją misję widzą w tych kategoriach? Czy nie raczej w kategorii kapelanów, którzy odprawiają nabożeństwa i wygłaszają konferencje? Dla wielu bowiem kapłanów ideałem ojca duchownego jest ciągle mąż, który ładnie odprawia, mówi sensowne konferencje, do którego chodzi się raz do roku, bo taki jest nakaz regulaminu, ale który nie jest mistrzem życia duchowego, nie jest przewodnikiem wtajemniczającym w arkana modlitwy, w pracę nad sobą. Tu mamy chyba do czynienia z istotą problemu seminariów w Polsce.
Życie kapłańskie będzie domagało się od dzisiejszych alumnów ogromnej dojrzałości, odpowiedzialności i samodzielności. A przecież istniejąca struktura seminariów ciągle - przynajmniej tak jest w znanych mi środowiskach - to poczucie odpowiedzialności i samodzielność skutecznie zabija. Życie w seminarium jest od początku do końca tak zorganizowane, że właściwie wystarczy tylko na dzwonek zjawić się na zajęciach, a inni już pomyślą o wszystkim. Odejmuje się tym młodym możliwość decydowania i nawet w drobiazgach konieczna jest decyzja przełożonego. Wychowuje to jednostki infantylne, osobowości niedojrzałe, stłamszone wewnętrznie i sztuczne. Studenci mają wtedy wrażenie, że są uczniami szkoły średniej w kościelnym internacie, zaczynają się zachowywać po sztubacku i o wiele mniej dojrzale niż koledzy w ich wieku, często już na stanowiskach czy studiujący na uczelniach, uczący się i pracujący jednocześnie, podejmujący niejednokrotnie poważne decyzje życiowe.
Na Synodzie biskupów o kapłaństwie mówiono o pasywności alumnów i niechęci do podejmowania samodzielnego wysiłku. Z doświadczenia wiem, że nie zawsze jest to ich wina. Najczęściej jest to wina formatorów i złych regulaminów - obezwładniających, a nie zapraszających do współodpowiedzialności. Gdy uda się alumnów zaprosić do niej i gdy traktuje się ich podmiotowo, odpowiadają bardzo poważnym podejściem do sprawy. Ale muszą czuć, że to wynika nie z doraźnych działań, lecz z pewnego i jasnego systemu życia seminaryjnego.
Całość formacji powinna zmierzać do syntezy życia duchowego i intelektualnego jednostki, ale także do otwarcia jej na drugich. Seminarium ma bowiem przygotowywać do posługi ludziom, do ustawicznego dzielenia się z drugimi. Muszą więc w nim istnieć jakieś zorganizowane i wychowawczo uzasadnione formy apostolskiej obecności alumnów w życiu Kościoła. Nie oznacza to, że seminarium ma się zamienić w placówkę misyjną czy świadczącą usługi w zakresie pomocy duszpasterskiej okolicznym parafiom. Oczywiście, powinno ono być ze swej natury misyjne i nie może całkowicie zamknąć się nawet na doraźną pomoc duszpasterską. Apostolskie zaangażowanie powinno jednak być wmontowane w system wychowawczy, a nie stanowić tylko element składowy jakichś akcji duszpasterskich. Bez dobrego podkładu duchowego łatwo wychować postawy społecznikowskie, a nie postawy zakorzenione w duchu ewangelicznym.
Seminarium powinno więc dawać wiele okazji autentycznej służby ludziom, aby przełamywać skłonność do wejścia w wygodne tory spełniania posług, egoizm i lekceważenie prostych, ludzkich spraw. Aby obudzić i utrwalić w alumnach postawę wrażliwości, dąży się do tego, aby mieli okazję zetknięcia się ze służbą chorym, niepełnosprawnym, społecznie zaniedbanym. Jest to dziś ważny odcinek pracy Kościoła i zrozumienie tej sprawy powinno być istotną częścią wyposażenia otrzymanego w seminarium. Daje to alumnom możność przeżycia radości z posługiwania drugiemu człowiekowi i może być także okazją sprawdzenia autentyczności powołania. Uczy przeżywania miłości do drugiego człowieka w wymiarze oblubieńczym i przygotowuje do realizacji miłości w ofiarnym geście oddania siebie bez reszty na służbę w Kościele. Może być także zapowiedzią tej radości, która jest udziałem kapłana w codzienności duszpasterskiej.
Zdaję sobie sprawę, że wiele spraw zostało tu ledwie zaanonsowanych. Nie wspominałem na przykład o doświadczeniu wychowawczym seminarium Drogi Neokatechumenalnej czy o innych ciekawych doświadczeniach Kościoła w tym zakresie. Zadaniem seminarium, jak mi się zdaje, jest na pierwszym miejscu towarzyszyć wzrastaniu i rozwojowi daru powołania, z którym przychodzi każdy młody człowiek przekraczający furtę seminarium. Owo towarzyszenie nie polega przecież na biernym przyglądaniu się, ale na twórczym udziale i współpracy całego środowiska Kościoła lokalnego, a szczególnie seminaryjnego, w procesie wychowania i ukształtowania przyszłego księdza. W procesie tym będą pojawiały się coraz nowe zadania i wyzwania. Kościół z pewnością będzie na nie zawsze otwarty.
Ks. Jerzy Bagrowicz, ur. 1938, wieloletni redaktor naczelny "Ateneum Kapłańskiego", profesor katechetyki w ATK i pedagogiki w UMK w Toruniu.