Z cyklu "Nadzieja poddawana próbom"
Już nawet w Kościele anglikańskim dopuszczono kobiety do kapłaństwa. Prawie wszyscy kojarzą to sobie z ruchem na rzecz równouprawnienia kobiet, a właściwie nikt nie zauważa, iż dokonuje się w ten sposób inwazja ruchu „New Age” na samo nawet chrześcijaństwo. Ojciec na pewno słyszał o tych utopijnych obietnicach raju na ziemi, jeśli odrzucimy krępującego nas chrześcijańskiego Boga i zaczniemy czcić Gaję, która daje szczęście już tu, na ziemi, bo jest jej boginią. Dla mnie jest to nowa postać marksizmu, z tą różnicą, że marksizm obiecywał raj ludziom głodnym, a tu obiecuje się go sytym. Jest jeszcze ta różnica, że marksizm walczył z religią, a „New Age” rozumie religijne potrzeby człowieka i stara się nawet je rozbudzać, aby tym mocniej swoją religijność przeciwstawiać chrześcijaństwu.
Wychodzi teraz u nas mnóstwo książek pisanych w duchu „New Age'u” i radzę Ojcu zainteresować się nimi. Walka tego ruchu z chrześcijaństwem przedstawiana jest tam w symbolice zwycięstwa cech kobiecych nad męskimi, realizmu nad doktrynerstwem, miłości nad fanatyzmem. Astrologiczna Era Ryb, która podobno teraz właśnie mija, była — powiadają zwolennicy „New Age'u” — epoką męską, a panowało w niej chrześcijaństwo, które nie lubi kobiety, boi się jej i nie pozwala się jej rozwinąć. Teraz — powiadają — nastaje Era Wodnika, „New Age” („Nowa Era”), kiedy zakrólują cechy kobiece i ziemia przemieni się w miejsce powszechnej szczęśliwości.
Proszę posłuchać, jak się dzisiaj uwodzi zwłaszcza nas, kobiety, a takich wypowiedzi mogłabym pokazać Ojcu wiele: „Ruchowi Wyzwolenia Kobiet, jeśli spojrzymy nań w kategoriach scenicznego dramatu, odpowiada przebudzenie Bogini. Jest to ruch wydostawania się z podświadomości, wydobywania się na świat. Bogini otwiera oczy i strząsa z siebie Wiek Ciemności, tak jak otrząsa się ze stuletnich snów. Wkrótce wyjdzie na światło, a jej jasność opromieni całą ludzkość. Gdy się to stanie, kiedy kobiety przebudzą się ze snu i potężna energia ich orgazmu wydostanie się na wolność, wtedy rozpocznie się Nowy Wiek, Wiek Prawdy. Dla samych kobiet różnica będzie równie doniosła, jak różnica między nocą a dniem”.
W tym kontekście ruch na rzecz kapłaństwa kobiet ma, w moim przeświadczeniu, wymowę oczywistą.
List Pani skłania mnie do przypomnienia jeszcze jednej prawdy, prawie pomijanej w dyskusjach na temat kapłaństwa kobiet: że zarówno we współczesnych Staremu Testamentowi religiach kananejskich, jak w religiach, które współistniały z chrześcijaństwem pierwszych wieków, sprawowanie funkcji kapłańskich przez kobiety nie było niczym nadzwyczajnym. I tak kobietom powierzony był kult Westy, bogini ogniska domowego. Swoje kapłanki miała również Demeter, bogini ziemi uprawnej oraz pszenicy. Kobiety odgrywały istotną rolę w kulcie Dionizosa, boga winnej latorośli i upojenia winem, oraz w kulcie Fortuny, bogini szczęścia i obfitości.
Chyba wszystkie kulty, w których w sposób szczególnie wyraźny dokonywało się ubóstwianie spraw tej ziemi, znajdowały się pod całkowitą lub częściową opieką kapłanek. W kultach kananejskich, gdzie płodność ziemi przypisywano wykonywanym w świątyniach obrzędom seksualnym, rola kapłanek nieraz polegała nawet na sakralnej prostytucji. Był nawet moment, kiedy kult bogini płodności i wegetacji, Aszery, wraz z jej prostytuującymi się kapłankami bezcześcił świątynię jerozolimską (por. 2 Krl 23,7).
Zwolennicy udzielania sakramentu kapłaństwa również kobietom twierdzą niekiedy, że jedynym powodem, dla którego udzielano go dotąd wyłącznie mężczyznom, był brak wyobraźni, spowodowany społeczną dyskryminacją kobiety. Fakty, na które przed chwilą zwróciłem uwagę, świadczą o tym, że nie jest to argument rzetelny i łatwo go wręcz odwrócić. Bo raczej jest tak, że brak wyobraźni sprzyja niezauważaniu tego, że starożytny Kościół musiał mieć naprawdę jakieś bardzo ważne powody, dla których nie chciał na wzór współczesnych sobie religii pogańskich dopuścić u siebie kapłanek. To, że ówcześni chrześcijanie, przyzwyczajeni do obecności kapłanek w kultach pogańskich, nawet nie dyskutowali o możliwości powoływania kobiet do sprawowania Eucharystii, wydaje się dowodzić, iż powody te odczuwali jako oczywiste. Renesans feministycznej symboliki w panteistycznych ruchach „New Age'u” — na co Pani tak trafnie zwraca uwagę — może wreszcie odblokuje wyobraźnię przynajmniej niektórych zwolenników kapłaństwa kobiet i pomoże im zrozumieć rzeczywisty sens postulowanej przez nich innowacji.
Natomiast za zwyczajne demagogiczne nadużycie uważam argument, że dlatego nie udziela się święceń kobietom, bo Kościół boi się kobiet albo nawet uważa je za gorszą część ludzkości. Zauważmy, że na samym początku Kościół przeżył chwilę niepewności, czy udzielać chrztu poganom (Dz 10n), ale nie miał nawet chwili wahania co do tego, że kobiety, które uwierzyły w Chrystusa, mają równy z mężczyznami dostęp do chrztu oraz do Komunii Świętej. Od samego początku kobiety miały pełny dostęp do tych największych darów wiary chrześcijańskiej. W końcu nie jest przypadkiem to, że chrześcijaństwo jest jedyną z wielkich światowych religii, w której liturgię i pobożność kobiety angażują się liczniej niż mężczyźni. Jeszcze ćwierć wieku temu, kiedy pytanie o miejsce mężczyzny i kobiety w Kościele nie było jeszcze zdominowane postulatem dopuszczenia kobiet do kapłaństwa, zastanawiano się nad tym, jak odfeminizować Kościół, bo zbyt często mężczyźni czują się w nim zmarginalizowani. Nawet Karl Rahner napisał kiedyś tekst pt. O męskie chrześcijaństwo, który można znaleźć w jego książce O możliwości wiary dzisiaj.
Nieraz dla „udowodnienia” wrogości Kościoła wobec kobiet cytuje się jakieś chorobliwie mizoginiczne wypowiedzi znanych lub mało znanych nauczycieli Kościoła. Tak się składa, że jeśli któreś z tych wypowiedzi sprawdzałem źródłowo, zawsze okazywało się, że zostały one przedstawione w krzywym zwierciadle lub nawet wyssane z palca. O zarzutach, jakoby Kościoła nie ominęły nawet wątpliwości, czy kobieta ma duszę, i jakoby Kościół głosił kiedyś inną moralność dla kobiet, a inną dla mężczyzn, pisałem w książce pt. Szukającym drogi.
Nie twierdzę, że w chrześcijaństwie nigdy nie zdarzał się mizoginizm. Owszem, zdarzał się, ale mniej więcej na tej samej zasadzie, jak wśród Żydów zdarza się antysemityzm, a wśród Europejczyków niechęć do rasy białej. Bo nie zapominajmy, że rozpoznając swoje miejsce w obliczu Boga i Chrystusa, Kościół posługuje się symboliką kobiecą. Mianowicie Kościół widzi siebie jako ukochaną małżonkę Chrystusa i matkę, rodzącą Mu coraz to nowe dzieci. Nauczyciele wiary rozpoznawali Kościół dosłownie we wszystkich niewiastach z Ewangelii. Jakiejś prawdy o nas wszystkich, o całym Kościele, doszukiwali się wówczas, kiedy przypatrywali się ewangelicznej Samarytance, i Marii z jej siostrą Martą, i błagającej o uzdrowienie swej córki Kananejce, i wdowie z Nain, i kobiecie od osiemnastu lat pochylonej do ziemi, i kobiecie cierpiącej na upływ krwi, i wszystkim innym kobietom ewangelicznym. Krańce tej kobiecej symboliki Kościoła stanowiły z jednej strony niewiasta przyłapana na cudzołóstwie, z drugiej zaś — Maryja, dziewicza Matka Chrystusa, która stanowi zarazem idealnie zrealizowany wzór Kościoła po wypełnieniu się dziejów.
Krótko mówiąc: Jeśli w Kościele zdarza się mizoginizm, to stanowi on bunt przeciwko własnej tożsamości. Prawda jest jednak taka, że Ojcowie Kościoła oraz inni nauczyciele wiary setki razy i na różne sposoby wyrażają swą radość z tego powodu, że jako Kościół jesteśmy ukochaną Małżonką Chrystusa. Ostatnio przypomniał o tym Jan Paweł II w swoim Liście apostolskim o godności i powołaniu kobiety: „W obrębie wielkiej tajemnicy Chrystusa i Kościoła wszyscy wezwani są do tego, aby — jako oblubienica — odpowiadać darem swego życia na niewysłowiony dar miłości Chrystusa, który sam jeden jako Odkupiciel świata jest Oblubieńcem Kościoła. W królewskim kapłaństwie, które jest powszechne, wyraża się równocześnie dar Oblubienicy” (Mulieris dignitatem 27).
To właśnie dlatego, że cały Kościół — wszyscy ochrzczeni mężczyźni i kobiety — jest symbolicznie Kobietą, sakramentu kapłaństwa, dzięki któremu najszczególniej uobecnia się zbawcza posługa Chrystusa wobec Kościoła, nie udziela się kobietom. Warto sobie uprzytomnić, że również mężczyznom udziela się tego sakramentu, w skali całego Kościoła, jednemu na tysiąc, i nie wynika stąd wcale, że pozostałych 999 jest upośledzonych w swojej drodze do zbawienia. Nie dlatego na księży święci się tylko mężczyzn, żeby wywyższyć ich płeć, ale żeby również w ten sposób dać wyraz naszej wierze w realizm tajemnicy Wcielenia. Bo my z całą dosłownością wierzymy w to, że ten sam Syn Boży, przez którego wszystko zostało stworzone, stał się człowiekiem, człowiekiem konkretnym, który urodził się w określonym czasie i miejscu, w określonej płci i narodzie. Jeśli z faktu, że Syn Boży urodził się jako chłopiec, wynika jakieś wywyższenie płci, to raczej wywyższenie kobiety. Bo właśnie Kobieta była tą jedyną spośród miliardów ludzi, którą Syn Boży wybrał sobie na matkę. Przyjmując zaś człowieczeństwo jako mężczyzna, Syn Boży nas wszystkich, również mężczyzn, chce przemienić w swoją ukochaną Oblubienicę i Małżonkę, czyli w swój Kościół: a więc nawet przez to, że urodził się jako chłopiec, wywyższył raczej kobiety niż mężczyzn.
Każdego, kto dostrzega duchowy realizm tej symboliki związanej z sakramentem kapłaństwa, musi ogarnąć lęk, że wprowadzenie kapłanek do kultu chrześcijańskiego może spowodować trudne do przewidzenia zmiany w naszej podświadomości zbiorowej. Przecież jakieś realne powody muszą stać za tym, że dawniej kapłanki pojawiały się akurat w kultach natury, zupełnie zamkniętych na Boga przekraczającego wszelką naturę. I zapewne to nie przypadek, że „New Age”, wraz ze swoim programem kultu natury i samozbawienia ludzkości, ogłasza się Erą Kobiety.
Myślę zresztą, że niektóre intuicje, podnoszone na fali tego ruchu, zasługują na to, żeby się nimi przejąć. Nie sądzę na przykład, żeby mężczyźni musieli czuć się urażeni wypowiedziami, w których jako cechy typowo męskie piętnuje się doktrynerstwo, abstrakcjonizm, fanatyzm i parę innych bardzo brzydkich wad. Twierdzenie to jest przecież sformułowane w ramach pewnej symboliki, wprawdzie jakoś tam zakorzenionej w realiach, ale jednak stanowi ono opis symboliczny, a nie realny. Żaden rozsądny mężczyzna, słysząc o różnych, podobno typowo męskich wadach, nie będzie od razu dopatrywać się w tym androfobii, lecz raczej ucieszy się tym, że zauważanie konkretnego człowieka i okazywanie mu ciepła i życzliwości jest wychwalane jako cnota. Nawet jeśli naprawdę są to cnoty kobiece, myślę, że żadnemu normalnemu mężczyźnie nie przeszkodzi to w pragnieniu, aby samemu mieć ich jak najwięcej. Nikt też przy zdrowych zmysłach nie będzie uważał, że doktrynerstwo czy fanatyzm stanowią ozdobę mężczyzny, bo przecież sam rozsądek podpowiada, że tylko ten autentycznie zna prawdę, kto ją kocha, trudno zaś mówić o miłości prawdy tam, gdzie zabrakło miłości człowieka.
Tak rozumując, doskonale potrafię sobie wyobrazić kobietę, której nie denerwuje w Panu Tadeuszu wypowiedź Księdza Robaka, że „babska rzecz narzekać”, i która nie oburza się na Samuela Twardowskiego nawet za to, że w swojej negatywnej wypowiedzi o kobiecie zastosował wielki kwantyfikator: „każdej wrodzona niewieście, że nic taić nie może”. Są to przecież opisy symboliczne i żadna mądra kobieta nie musi odnosić do siebie zawartych w nich oskarżeń o rozgoryczenie czy plotkarstwo.
Nie zauważając symbolicznego wymiaru różnych negatywnych stwierdzeń na temat mężczyzn lub kobiet, możemy je nieraz zrozumieć zupełnie opacznie. Kto na przykład nie zdaje sobie sprawy z tego, że cudzołożnica z Ewangelii symbolizuje Kościół w aspekcie naszych niewierności Chrystusowi, ten będzie robił problem z tego, że Ewangelia nic nie wspomina o partnerze jej cudzołóstwa. Zupełnie też inaczej brzmi zdanie św. Pawła: „mąż jest głową żony”, jeśli nie prześlizgniemy się nad jego dalszym ciągiem: „jak i Chrystus — Głową Kościoła” (Ef 5,23).
Mógłbym naprawdę wiele napisać o upokorzeniach, których ja sam doznałem podczas studiowania starochrześcijańskich tekstów, które podejrzewałem o brak respektu dla kobiety. Już osądziłem w duchu, że w danym tekście kobietę uważa się jednak za kogoś niższego od mężczyzny, kiedy natrafiałem na taki oto fragment udowadniający mi, że zupełnie tego tekstu nie rozumiałem: „Pismo Boże nie zna podziału ludzi na mężczyzn i kobiety wedle płci. Przed Bogiem nie ma żadnej różnicy płci: ludzie są dzieleni na kobiety i mężczyzn wedle różnic duchowych. Ileż istot płci żeńskiej zalicza się przed Bogiem do dzielnych mężów, a iluż mężczyzn uznano za słabe i ociężałe kobiety!” (Orygenes, Wykład Księgi Jozuego, hom. 9,9)
Wczytajmy się w jeszcze jedną wypowiedź Orygenesa, która ujawnia, że wszelkie oskarżenia tego pisarza o mizoginię dowodzą tylko nieumiejętności czytania tekstów napisanych w innej epoce: „Również w sensie duchowym człowiek został stworzony na obraz Boży jako mężczyzna i kobieta. Nasz wewnętrzny człowiek składa się z ducha i z duszy. Duch to jakby mężczyzna, duszę można nazwać kobietą. Jeśli elementy te znajdują się w zgodzie i harmonii, to stykając się ze sobą rosną, rozmnażają się i płodzą dzieci: dobre skłonności, użyteczne pojęcia i myśli, którymi napełniają ziemię i dzięki którym panują nad nią — to znaczy podległe sobie skłonności ciała kierują ku doskonalszym zamierzeniom i panują nad nim, wówczas mianowicie, gdy ciało nie wynosi się przeciw woli ducha. Jeśli jednak połączona z duchem i — że tak powiem — zjednoczona z nim dusza skłania się ku rozkoszom cielesnym i skłonności swe zwraca ku przyjemnościom ciała, i czasami zdaje się wprawdzie ulegać zbawiennym napomnieniom ducha, a znów kiedy indziej poddaje się występkom cielesnym, to dusza taka, splamiona cudzołóstwem z ciałem, nie może wzrastać i rozmnażać się zgodnie z prawem, bo przecie Pismo określa dzieci cudzołożników jako istoty niedoskonałe” (Wykład Księgi Rodzaju, hom. 1,15).
Otóż praktycznie zawsze jest tak, że teksty przytaczane na dowód niechęci chrześcijaństwa wobec kobiet są albo wyrwane z kontekstu, albo zinterpretowane niezgodnie z autentyczną myślą, jaka jest w nich zawarta. W końcu raczej rozsądnie jest z góry przypuszczać, że Kościół od samego początku fascynował się tym niezwykłym szacunkiem, jaki kobietom okazywał sam Chrystus Pan, i że liczył się z zasadą ogłoszoną przez Apostoła Pawła, że „nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie” (Ga 3,28). Teksty zaś biblijne, również teksty Apostoła Pawła, podejrzane o niezgodność z tą zasadą, okazują się głęboko prawdziwe, jeśli zauważymy zawarte w nich odniesienia symboliczne.
Rzecz jasna, nie zamierzam twierdzić, że na stosunku Kościoła do kobiet nie wyciskały piętna kolejne epoki, w jakich Kościołowi przyszło żyć. Twierdzę jednak stanowczo, że nie było ani jednego pokolenia, w którym Kościół zapomniałby istotnie o tym, że „nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie”. Proszę przeczytać choćby książkę Reginy Pernoud pt. Kobieta w czasach katedr — jest to książka o tym, jak głęboko i autentycznie rozumiano godność kobiety w okresie średniowiecza.
Od kilkunastu lat obserwuję pojawianie się coraz to nowych tekstów, których autorzy stawiają pytanie o miejsce kobiety w Kościele. Otóż nie wydaje mi się, żeby było ono inne niż miejsce mężczyzny, bo przecież w Chrystusie „nie ma już mężczyzny ani kobiety”. W duchu naszej epoki przypomniał o tym również ostatni Sobór powszechny: „Należy przezwyciężać i usuwać wszelką formę dyskryminacji (...) ze względu na płeć (...), ponieważ sprzeciwia się ona zamysłowi Bożemu” (KDK 29).
Sądzę, że nie wolno nam w taki sposób zastanawiać się nad miejscem kobiety w Kościele, że zapomnimy o zasadzie personalistycznej. Bo przecież nasze miejsce w Kościele daleko więcej wyznacza niepowtarzalne powołanie każdego z nas niż przynależność do płci. Niestety, zbyt często w różnych wypowiedziach na temat miejsca kobiety w Kościele słychać echa marksistowskiej teorii walki klas, którą próbuje się zmodyfikować w teorię jakiejś zupełnie niezgodnej z wolą Stwórcy walki płci. Otóż Stwórca dlatego stworzył nas mężczyznami i kobietami, żebyśmy mogli się sobą wzajemnie wzbogacać. To dopiero diabeł chciałby to nasze zróżnicowanie wykorzystać do ukształtowania nas w dwa wrogie sobie obozy, męski i kobiecy.
Dopiero kiedy uznamy zasadę personalistyczną oraz powszechność prawa miłości, nasze zastanawianie się nad szczególnym miejscem kobiet w Kościele może mieć sens pozytywny. Papież Paweł VI w swoim przemówieniu do kobiet z 6 listopada 1974 roku mówił o tym, że równość mężczyzn i kobiet w godności ludzkiej nie znosi tego faktu egzystencjalnego, że kobieta jest człowiekiem na sposób kobiecy, tak jak mężczyzna jest nim na sposób męski. Dlatego nasze zróżnicowanie płciowe stanowi wielkie bogactwo zarówno społeczeństwa, jak Kościoła.
„Mówienie o równości praw nie rozwiązuje problemu, który jest znacznie głębszy — mówił Paweł VI. — Trzeba dążyć do komplementarności skutecznej, tak aby mężczyźni i kobiety wzbogacali właściwym sobie dynamizmem budowę świata nie zuniformizowanego, ale, zgodnie z zamysłem Stwórcy, harmonijnego i zjednoczonego, odnowionego i pojednanego. (...) Przyszłość zarówno społeczeństwa, jak Kościoła, zależy w dużej mierze od waszej wrażliwości, waszych zdolności zrozumienia, łagodności, wytrwałości, wspaniałomyślności i skromności. Cnoty te, tak właściwe psychice kobiety i cudownie rozwinięte u Dziewicy Maryi, sprawione w Niej przez tego samego Ducha Świętego, który z pewnością również wami będzie kierował”.
Osoba Maryi, Matki Bożej, dostarcza istotnej wytycznej, jeśli chcemy w sposób odpowiedzialny mówić o miejscu kobiet w Kościele. Matka Boża nie należała do grona Apostołów ani nie odprawiała Eucharystii, a przecież w świętości przewyższyła wszystkich Apostołów. Ta, która w ogóle nie uczestniczyła w hierarchii święceń, osiągnęła najwyższe szczyty w hierarchii świętości. Jan Paweł II tak o tym pisze: „Chociaż Kościół posiada swą strukturę hierarchiczną, to jednak cała ta struktura całkowicie jest podporządkowana świętości członków Chrystusa. Świętość zaś mierzy się «wielką tajemnicą», w której Oblubienica odpowiada darem miłości na dar Oblubieńca. (...) W hierarchii świętości właśnie Niewiasta, Maryja z Nazaretu, jest pierwowzorem Kościoła” (Mulieris dignitatem 27).
Czyżby z tego wynikało, że do prawdziwej i świętej miłości Stwórca uzdolnił bardziej kobiety niż mężczyzn? Nie jest to wykluczone i tak się nieraz w Kościele domyślano. Okazji do tego dostarczał zwłaszcza ewangeliczny przekaz, że pod krzyżem Chrystusa wytrwały prawie same kobiety, uczniowie zaś pouciekali. Proszę się wczytać na przykład w wypowiedź św. Teresy od Dzieciątka Jezus, choć warto pamiętać, że ta myśl była już przed nią wyrażana setki razy: „Ach! biedne kobiety, jakże one są pogardzane! A przecież one kochają Dobrego Boga bardziej niż przeważająca część mężczyzn, a podczas Męki Pana naszego kobiety miały więcej odwagi niż Apostołowie, stawiły czoło zniewagom żołnierzy, nie lękały się otrzeć czcigodnego Oblicza Jezusa. Zapewne dlatego pozwala On, aby na ziemi ich udziałem była pogarda, bo sam ją wybrał dla siebie. W Niebie okaże się jasno, że Jego myśli nie są jak myśli ludzkie, wtedy bowiem ostatni będą pierwszymi”.
Naprawdę odkrywczą uwagę św. Teresy o interesującym nas temacie przypomina Liturgia Godzin na dzień jej poświęcony. Mianowicie, czytając wypowiedź Apostoła Pawła o różnych powołaniach w Kościele, nie umiała Teresa rozpoznać swojego miejsca w żadnym z wymienionych przez Apostoła członków Ciała Chrystusa: „Wreszcie zrozumiałam, że jeśli Kościół jest ciałem złożonym z wielu członków, to nie brak w nim członka najbardziej szlachetnego i koniecznego; zrozumiałam, że Kościół ma serce i że to serce pała gorącą miłością. Zrozumiałam, że jedynie miłość porusza członki Kościoła, i że gdyby ona wygasła, Apostołowie nie głosiliby już Ewangelii, męczennicy nie przelewaliby już krwi. Zobaczyłam i zrozumiałam, że miłość zawiera w sobie wszystkie powołania, że miłość jest wszystkim, obejmuje wszystkie czasy i miejsca; słowem, miłość jest wieczna. Wtedy to w uniesieniu duszy zawołałam z największą radością: «O Jezu, moja Miłości, nareszcie znalazłam moje powołanie: moim powołaniem jest miłość. O tak, znalazłam już swe własne miejsce w Kościele; miejsce to wyznaczyłeś mi Ty, Boże mój. W sercu Kościoła, mojej Matki, ja będę miłością»”.
Jednak nawet tak rewelacyjna wypowiedź św. Teresy będzie pusta, jeśli nie pobudzi nas — nie tylko kobiety, bo przecież w powołaniu do miłości Boga i bliźnich mężczyźni są równi kobietom — do konkretnego odnajdywania swego miejsca w Kościele. Chodzi o to, żebyśmy wszyscy wkładali całe serce w przekazywanie wiary naszym dzieciom; żebyśmy starali się tworzyć różnorodne środowiska, w których realną przestrzenią naszej aktywności będzie nasza wiara w Chrystusa; żebyśmy byli „zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od nas uzasadnienia tej nadziei, która w nas jest” (1 P 3,15)...
Jeśli zaś idzie o instytucjonalne zaangażowanie kobiet w misję Kościoła, warto może przypomnieć dokument pt. Rola kobiety w ewangelizacji, wydany 19 listopada 1975 roku przez Kongregację dla Ewangelizacji Narodów („Novum” 10/1976). W Piśmie Świętym nie do pomyślenia jest, żeby kobieta mogła sprawować urząd kapłański w kulcie Boga Prawdziwego, ale w tymże Piśmie Świętym aż roi się od prorokiń i innych świętych kobiet, wypełniających różnorodne posługi wobec ludu Bożego, nieraz nawet wyzwalających go z śmiertelnego zagrożenia. Również współczesnemu Kościołowi potrzeba o wiele więcej „prorokiń”, które wykonywałyby różnorodną posługę katechetyczną i ewangelizacyjną, charytatywną, poradniczą czy dziennikarską. Chodzi nie tylko o to, że kobiety potrafią nieraz zrobić to samo inaczej — jakby cieplej — niż mężczyźni, ale że zwracają często uwagę na różne istotne rzeczy, których męska wrażliwość i wyobraźnia nie dostrzega. Po prostu Pan Bóg nie bez powodów, stwarzając człowieka, stworzył go mężczyzną i kobietą.
opr. aw/aw