Nasz stosunek do ciężko chorych i umierających

Z cyklu "Szukającym drogi"

Jeśli miłosierdzia nie da się pogodzić z prawdą, to czy należy iść za głosem prawdy, czy też za głosem miłosierdzia? Mam na myśli konkretną sprawę: Czy mówić ludziom umierającym o zbliżającej się śmierci? Sama opowiadam się raczej po stronie miłosierdzia. Kwestię ostatnich sakramentów można by przecież rozwiązać w taki sposób, że udzielałoby się ich w każdej chorobie i wówczas przestałyby się kojarzyć z nadchodzącą śmiercią.

 

Opowiem Pani na początku anegdotę. Znajduje się ona we wspomnieniach znanego zakopiańczyka, doktora Andrzeja Chramca: „Wezwano mnie do ciężko chorej starszej kobiety — Czarniakowej — koło młyna Pęksy. Stwierdziłem zapalenie płuc i powiedziałem mężowi, że kobieta może umrzeć, trzeba na wszelki wypadek poprosić księdza. Przychodzę na drugi dzień, aby się dowiedzieć, czy pacjentka jeszcze żyje, w sieni spotkałem męża z synami przy zbijaniu trumny, a w izbie chorą leżącą na słomie, ubraną w śmiertelną koszulę, ręce złożone jak u trupa i związane sznurkiem żeby się nie rozchyliły, sama zaś chora stęka i dość swobodnie patrzy na mnie. Zapytuję, jak się czuje. «Dobrze — odpowiada — byli Jegomość, wyspowiadałam się i czekam końca. Ułożyli mnie na słomie, abym porządnie, prosto zastygła». Kazałem kobietę ułożyć na powrót na łóżku, a za kilka dni chora poczuła się lepiej, wyzdrowiała i żyła jeszcze kilka lat, w trumnie jadły owce obrok”.

Przed przystąpieniem do rozważań na podniesiony przez Panią temat warto więc sobie uprzytomnić tę banalną prawdę, że ludzki stosunek do śmierci może być różny. Ludzie mogą sobie różnie odpowiadać na pytanie o sens śmierci, ale odpowiedź, jakiej sobie udzielamy, chyba zawsze jest jakoś związana z naszymi poglądami na temat sensu życia. Jeśli zaś w ogóle uciekamy od pytań o sens śmierci, jeśli nawet śmierć naszych najbliższych chcemy pozbawić wszelkiego sensu, świadczy to zapewne o tym, że w życiu jesteśmy bardziej jeszcze zagubieni, niż to nam się wydaje.

Pani postawiła mi jednak konkretne pytanie: Czy mówić umierającym o zbliżającej się śmierci? Gdybym odpowiedział: „Tak, byleby to czynić z całą delikatnością i miłością” — byłaby to odpowiedź nazbyt uproszczona. Boć przecież w chorobie, nawet bardzo ciężkiej, nie wszystko jest zdeterminowane; bardzo wiele zależy od samopoczucia chorego, od jego woli życia. Zbyt jednoznaczna informacja na temat zbliżającej się śmierci, choćby podana jak najdelikatniej, może w chorym stłumić wolę życia. Zresztą lekarze też są omylni: ileż to razy zdarza się, że lekarz prorokuje komuś rychłą śmierć, a niedoszły nieboszczyk weźmie jeszcze udział w pogrzebie swojego lekarza.

Niemniej gdybym odpowiedział Pani: „Lepiej ukryć prawdę przed umierającym i udawać, że nic poważnego się z nim nie dzieje” — byłaby to odpowiedź już nie tylko uproszczona, ale z gruntu zła. Bo nie oszukujmy się: Nasz dzisiejszy stosunek do śmierci jest głęboko nieludzki; zniszczyliśmy lekkomyślnie naturalną powagę i wzniosłość ludzkiego umierania; czynimy wszystko, żeby człowiek przestał być podmiotem umierania, żeby sprowadzić go tylko do roli przedmiotu.

Nasz stosunek do osób ciężko chorych i umierających powinien być możliwie jak najgłębiej oparty na prawdzie. Pani przeciwstawiła prawdę miłosierdziu. Myślę, że jest dokładnie odwrotnie: że prawda jest z natury miłosierna, że miłosierdzie okazywane wbrew prawdzie jest nieprawdziwe. Myślę, że nie da się drugiemu człowiekowi okazywać miłosierdzia inaczej, jak tylko w prawdzie. Bylebyśmy starali się otworzyć na całą prawdę.

A prawda w stosunku do człowieka umierającego wydaje się następująca: Przede wszystkim człowiek wówczas bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje bliźnich, ich współczującej obecności i miłości.

Tymczasem powiedzmy sobie szczerze: My uciekamy przed umierającymi! Czytałem kiedyś komunikat socjologiczny, w którym sygnalizowano, że nawet lekarze i pielęgniarki podświadomie unikają umierających i z większym ociąganiem reagują na ich wezwania niż na wezwania chorych, rokujących powrót do zdrowia. Może też jest coś prawdy w popularnym zarzucie, że my oddajemy naszych ciężko chorych bliskich do szpitala nie tylko po to, żeby tam mieli fachową opiekę, ale również dlatego, żeby oddalić trochę od siebie ich umieranie.

Podejrzewam, że w wielu przypadkach udawanie przed ciężko chorym, że jego choroba to w gruncie rzeczy nic poważnego, jest w swojej istocie próbą magicznej ucieczki przed człowiekiem umierającym. Nie umiemy się zachować w obliczu cudzego umierania, więc staramy się nie przyjąć tego faktu do wiadomości. Żeby zaś tę niezręczną dla siebie sytuację zakłamać do końca, wmawiamy samym sobie, że zachowujemy się tak nie z pobudek egoistycznych, ale że wymaga tego miłosierdzie wobec człowieka, znajdującego się w niedoli. Nie przyjdzie nam nawet na myśl, że może swoim udawaniem — proszę przeczytać choćby nowelę Tołstoja Śmierć Iwana Iljicza — zwiększamy jeszcze naszym bliskim ból umierania, a zwiększamy tym więcej, im bardziej komedianckie, im mniej delikatne jest to nasze udawanie.

Słowem, na pytanie, czy umierającemu należy się prawda o powadze jego sytuacji, staram się odpowiedzieć głębiej niż przez proste „tak” albo „nie”. Człowiekowi, który umiera, należy się przede wszystkim ludzka obecność i miłość. Nie uciekajmy przed umierającymi, nie uciekajmy ani ciałem, ani poprzez akty magiczne. I starajmy się, żeby nasza miłość była prawdziwa. Miłość potrafi osiągać również takie cele, które na pierwszy rzut oka wydają się z sobą sprzeczne — jeśli tylko cele te zgodne są z prawdą rzeczywistości. Miłość, prawdziwa miłość, znajdzie sposoby, żeby w człowieku ciężko chorym, również jeśli jego stan jest po ludzku beznadziejny, podtrzymywać wolę życia, a zarazem uszanować powagę umierania i godność chorego.

W tym miejscu chciałem napisać zdanie: Ci, którzy zostają jeszcze na tej ziemi, mają obowiązek pomagać w umieraniu tym, którzy odchodzą. Ale przecież dzisiaj zdanie to łatwo może się skojarzyć z eutanazją. Oto jeszcze jeden przykład — wyjątkowo drastyczny — ucieczki przed człowiekiem umierającym: odbiera się wręcz życie człowiekowi umierającemu, byleby nie mieć z nim do czynienia. A sam fakt, że stara chrześcijańska zasada pomocy w umieraniu człowiekowi, który odchodzi, może się dziś skojarzyć z eutanazją, świadczy o tym, że nawet o miłosierdziu możemy myśleć zupełnie opacznie, a nawet przewrotnie.

Wspomniałem już, że nieprzyjmowanie do wiadomości faktu naszej śmiertelności, głęboka niechęć, aby szukać w śmierci jakiegoś sensu — świadczy o naszym egzystencjalnym zagubieniu. Tezę tę potwierdza pogląd stosunkowo często powtarzany dzisiaj przez psychologów, że współczesna eksplozja seksualizmu jest m.in. ceną za zagłuszenie prawdy o naszej śmiertelności. „Obsesja seksu — pisze Rollo May — służy współczesnemu człowiekowi do ukrycia lęku przed śmiercią. W XX wieku mamy mniej możliwości obrony przed tym uniwersalnym lękiem; brak nam wiary w nieśmiertelność, która uzbrajała naszych przodków, brak nam dzielonego z innymi przekonania o sensie życia. W rezultacie świadomość śmierci jest powszechnie represjonowana... Represja śmierci równoważona jest obsesją seksu. Przez seks najprościej można udowodnić sobie witalność, przekonać się, że jest się ciągle młodym, atrakcyjnym, męskim, dowieść sobie, że się jeszcze nie umarło”.

Paniczny lęk przed śmiercią, takie patrzenie na śmierć, jakby była ona złem ostatecznym, sprowadza na nas szereg innych jeszcze wypaczeń moralnych. Przestajemy na przykład rozumieć, że istnieją wartości większe od życia. Trafnie zauważył to w jednej ze swoich książek Paweł Jasienica, a przecież nie wspomina on tam jeszcze o wartościach zupełnie najwyższych: „Wieśniak, człowiek na co dzień obcujący z przyrodą, miewa naturalną skłonność do poważnego traktowania życia, to znaczy do niezbyt nerwowego zapatrywania się na zjawisko śmierci. Wiele jest znaczenia w powszechnym dawniej obyczaju wczesnego zaopatrywania się we wszystko, co potrzebne jest w ostatniej wędrówce. Człowiek statecznie odnoszący się do życia nie będzie się przecież ośmieszać, stroniąc od myśli o sprawie absolutnie pewnej, nieuniknionej. Mniej zatem niż kogo innego przeraża go możliwość przekroczenia progu w obronie wartości, ważnych dla organicznie istniejącego zespołu, którego część składową on sam stanowi”. Warto jeszcze dodać, że te mądre słowa napisał pisarz, który sam był wówczas śmiertelnie chory.

Jak więc Pani widzi, chrześcijański stosunek do człowieka umierającego nie koncentruje się bynajmniej wokół pragnienia Kościoła, aby żaden katolik nie zszedł z tego świata bez sakramentów świętych. Mimo że sakramentalne zaopatrzenie chorych powinno być dla katolików sprawą niezwykłej wagi. Ma Pani oczywiście rację, że przyjęcie przez chorego sakramentów powinno się kojarzyć raczej z jego chorobą niż ze zbliżającą się śmiercią. Niemniej jeśli ktoś zbliża się do kresu, a nie przyjął jeszcze sakramentów, tym więcej trzeba się o nie zatroszczyć.

Gdyby zaś zapytać, dlaczego dzisiaj tak wielu wierzących umiera bez sakramentów świętych, i co robić, żeby było inaczej, odpowiedziałbym następująco: Sami nie mamy zbyt wielkiego pragnienia, aby w chorobie i przy śmierci nie zabrakło nam sakramentów Chrystusa, toteż mało troszczymy się o to w chorobie i śmierci naszych bliskich. Co robić, żeby było inaczej? Musimy więcej modlić się o to, żeby nasza własna śmierć była prawdziwie chrześcijańska. A może i o to, żebyśmy więcej pragnęli, aby nasza śmierć była prawdziwie chrześcijańska.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama