Czy święty Kościół jest święty?

Co znaczy słowo "święty" w odniesieniu do Kościoła?

Wyznajemy: Wierzę w święty Kościół powszechny, świętych obcowanie... O czym jednak właściwie mówimy, kiedy wypowiadamy słowo „święty” w odniesieniu do Kościoła? W okresie po-jubileuszowego „oczyszczania pamięci” oraz odkrywania kolejnych „czarnych kart Kościoła” pytanie to wydaje się szczególnie palące. Tym bardziej iż niektórzy zdają się twierdzić, że prawda o Kościele tkwi nie tyle w wyimaginowanej świętości tegoż Kościoła, ile raczej w jego permanentnej grzeszności. Na przykład prof. Jan Woleński — polemizując ze mną na łamach „Życia Duchowego”, stwierdził: Rozróżnienie, które Ojciec czyni — na Kościół i ludzi do niego należących, jest, w moim przekonaniu czy z mojej perspektywy, równie dziwaczne, jak odróżnianie Narodu Polskiego od ludzi doń należących. Rozumiem, że walory bieli Kościoła jako takiego naprzeciw zbrukanych szat rozmaitych jego sług mają poważne znaczenie dla Kościoła, jego misji, autorytetu (... ). Ja na to patrzę z mojego punktu widzenia i oceniam po owocach. A do nich należy notorycznie łatwe samorozgrzeszanie się i nadużywanie bieli autorytetu dla potrzeb doraźnych, różnych od codziennej posługi religijnej. Zasada „Święty Kościół grzesznych ludzi” nie może być podstawą historycznej katharsis ani też ekumenizmu (ŻD 26/2001, s. 47). Pozostawiając na boku kwestię, czy istnieje istotna różnica między Kościołem a zbiorem ludzi ochrzczonych oraz między narodem a ludźmi tworzącymi ten naród (moim zdaniem, istnieje), warto zastanowić się, czy rzeczywiście Kościół notorycznie rozgrzesza samego siebie, nadużywając nauki o swojej świętości.

Oblubienica czy zdziczały potwór?

Grzech w Kościele widoczny jest aż nadto od samych jego początków. Już Paweł apostoł ze smutkiem pisał do chrześcijan w Koryncie: Słyszy się powszechnie o rozpuście między wami, i to o takiej rozpuście, jaka się nie zdarza nawet wśród pogan, że ktoś żyje z żoną swego ojca. A wy unieśliście się pychą, zamiast z ubolewaniem żądać, by usunięto spośród was tego, który się dopuścił wspomnianego czynu (1 Kor 5,1-2). Trzeba tutaj zauważyć, że usunięcie grzesznika ze wspólnoty jest wydaniem go — jak mówi św. Paweł — szatanowi na zatracenie ciała, lecz ku ratunkowi jego ducha w dzień Pana Jezusa (1 Kor 5,5). A zatem jakakolwiek kościelna kara ma na celu nie potępienie człowieka, ale jego zbawienie.

Pierwsze wspólnoty chrześcijan żyły w pewnym rozdarciu między świadomością wielkości i świętości powołania uczniów Chrystusa a gorszącą rzeczywistością grzechu. W Liście do Efezjan czytamy, że Jezus Chrystus umiłował i oczyścił Kościół, aby był on chwalebny, niemający skazy, święty i nieskalany (por. 5,26-27). W 1 Liście św. Jana znajdujemy przekonanie, że ten, kto raz nawrócił się i przyjął Jezusa za Zbawiciela, nie powinien grzeszyć: Każdy, kto narodził się z Boga, nie grzeszy, gdyż trwa w nim nasienie Boże; taki nie może grzeszyć, bo się narodził z Boga (3,9). Z drugiej jednak strony czytamy: Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy (1 J 2,8). Ktoś powiedział, że życie to sztuka przeżywania napięć. Okazuje się, że życie Ewangelią jest od początku sztuką przeżywania napięcia między rozczarowaniem i słabością a uniesieniem i doświadczeniem mocy Bożej łaski. Nie jest to łatwe, dlatego wielu takich, którzy wybrali zgorszony rzeczywistością nieludzki rygoryzm albo — na odwrót — wyniosłe, graniczące ze ślepotą lub cynizmem, eklezjalne samozadowolenie. Opisując poczynania tych pierwszych i — w mniejszym stopniu — tych drugich, można by nakreślić historię Kościoła.

Popatrzmy na niektórych zgorszonych... Na początku III w. niejaki Tertulian, chrześcijański pisarz i wybitny teolog, zgorszył się brakiem doskonałości członków Kościoła do tego stopnia, że przyłączył się do sekty montanistów, głoszącej moralny rygoryzm. Jako montanista, Tertulian głosi, że niektóre grzechy nie mogą zostać przebaczone. W dziele „O czystości” polemizuje np. z tymi, którzy mają czelność naznaczania pokuty kościelnej tym, którzy popełnili cudzołóstwo. Zdaniem Tertuliana takich należało po prostu raz na zawsze wyrzucić z Kościoła jako niegodnych. W połowie III w. pojawił się Nowacjan, rzymski teolog, który m.in. głosił, iż apostatom Kościół powinien definitywnie odmówić — nawet w przypadku żalu i nawrócenia się — przebaczenia grzechów i pojednania ze sobą. Natomiast donatyści, którzy pojawili się w IV w., biorąc nazwę od bp. Donata z Kartaginy, twierdzili m.in., że sakramenty sprawowane przez grzesznego kapłana są nieważne. W XII w. katarzy (z grec. „kátharoi” — „czyści”) ustanawiali „doskonałych”, spośród których wyznaczano biskupów i diakonów. Musieli oni prowadzić ascetyczne, pełne postów życie, wykluczające małżeństwo i posiadanie dóbr. Powieszony i spalony w XV w. dominikanin, Savonarola, w którym Luter widział swego prekursora, gromił szczególnie duchownych: Wszystko w Kościele jest zrujnowane. Prałaci nie odróżniają dobra od zła, prawdy od kłamstwa. (... ) Dziś w kościołach wszystko robi się dla pieniędzy. Dzwony biją z chciwości, wołają tylko o srebro, chleb i świece. Szczytem zgorszenia grzesznością chrześcijan była doktryna, według której Jezus przyszedł na ziemię tylko po to, aby zbawić swoją Matkę; dla innych bowiem nie warto było się trudzić.

Ci Ojcowie Kościoła, którzy głosili świętość Chrystusowej Owczarni, widząc — z drugiej strony — ogrom moralnej nędzy owieczek, określali Kościół paradoksalnym wyrażeniem: czysta nierządnica. Wilhelm z Owernii pisał zaś wzburzony: Któż by nie zadrżał ze strachu na widok Kościoła będącego w stanie takiego zdziczenia i okropności, że każdy, kto na to patrzy, martwieje z przerażenia. Widząc tak straszliwe jego zeszpecenia, każdy nazwałby go prędzej Babilonem niż Kościołem Chrystusa. To nie jest Oblubienica, to monstrualny, zdziczały potwór. No cóż! Współczesne teksty drukowane w różnych obsesyjnie antyklerykalnych pismach wydają się — w porównaniu z powyższą wypowiedzią — niepotrzebnym „owijaniem w bawełnę”... Problem polega jednak na tym, czy krytykujemy Kościół, pragnąc jego odnowy, czy też tropimy słabości Kościoła, bo go nienawidzimy, chcemy jego całkowitego upadku. W każdym razie 2 tysiące lat dziejów Kościoła dowodzi, iż nie jest prawdą, że rozprawiał on bezkrytycznie o własnej świętości, przymykając oczy na to, co ze świętością znajdowało się w oczywistej sprzeczności.

Kościół wskazywał nieustannie na ideał, wzywał do doskonałości, ale jednocześnie bronił prawdy, że należą do niego również, jeśli nie przede wszystkim, grzesznicy. Pomiędzy autentyzmem życia Ewangelią a zaprzaństwem i głupotą wciąż bowiem rozbrzmiewa przypowieść o chwaście i pszenicy, a także słowa Jezusa: Pozwólcie obojgu róść aż do żniwa... (Mt 13,30). Ponadto ostateczny sąd miłosierdzia, a więc i potępienia jako negatywnego warunku możliwości miłosierdzia, przynależy tylko Bogu. Dlatego też Kościół beatyfikuje i kanonizuje niektórych wiernych, ale nigdy oficjalnie nie ogłasza, że ktoś na pewno został potępiony. Kościół nie skazuje nikogo na piekło, chociaż rozeznaje dobro i zło, gromi grzech i wzywa do nawrócenia. II Sobór Watykański przypomina nam, że podczas gdy Chrystus „święty, niewinny, niepokalany” (Hbr 7,26), nie znał grzechu (... ), Kościół obejmujący w łonie swoim grzeszników, święty i zarazem ciągle potrzebujący oczyszczenia, podejmuje ustawicznie pokutę i odnowienie swoje („Lumen gentium”, /LG/, nr 8).

Wierzyć w Kościół pośród zgorszeń

Spojrzenie na trudną historię Kościoła i na jego zmaganie się z grzechem nie powinno prowadzić nas do kwitowania dzisiejszych ciemnych stron Kościoła stwierdzeniem: To nic nowego. Zawsze tak było. Nie ma się czym przejmować. Zła nie wolno banalizować ani przyzwyczajać się do niego. Wręcz przeciwnie, kiedy patrzymy na różnego rodzaju bolesne i gorszące sytuacje, winniśmy przypominać sobie słowa Jezusa: Ten rodzaj złych duchów wyrzuca się tylko modlitwą i postem (Mt 17,21). Zauważmy jednak, że wezwanie do modlitwy może być nadużywane, mianowicie wówczas, kiedy oznacza ni mniej, ni więcej, ale reprymendę w stylu: Módlcie się, a nie dyskutujcie, ani nie zadawajcie trudnych pytań. Istnienie różnych form zła w Kościele nasuwa pytania, od których uciekać nie wolno.

Trzeba pytać np. o to, czym właściwie jest Kościół. Od odpowiedzi na to fundamentalne pytanie zależy bowiem nasza wiara w tenże Kościół w sytuacji zgorszenia spowodowanego postawą ludzi Kościoła. Wydaje się, że dość rozpowszechniona jest swego rodzaju pogańska wizja religii, w której kasta świętych kapłanów prowadzi nieoświecony i grzeszny lud ku Bogu. Pogaństwo polega m.in. właśnie na tym, że człowiek w poczuciu własnej słabości i grzeszności buduje świątynie, ołtarze i ustanawia kapłanów, którzy — jako szczególnie uprzywilejowani w relacjach z bogami — mają przez sprawowanie kultu zapewnić ludowi boską przychylność. Jeśli ktoś ma taką wizję Kościoła, to w przypadku zgorszenia kapłanem dochodzi do zburzenia podstaw jego religijności. Człowiek o pogańskim typie religijności traci w tej sytuacji punkt oparcia. Chrześcijańska wizja Kościoła jest jednak zupełnie inna: to wspólnota (lud zwołany przez Boga), w której — co prawda — poszczególni członkowie mają różne funkcje i zadania, ale wszyscy są grzesznikami mającymi jednego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa. Nie chciejcie, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest tylko wasz Mistrz, Chrystus — czytamy w Ewangelii Mateusza (23,10). Ten, kto wie, iż jedynym Kapłanem i Nauczycielem jest Pan Jezus, w obliczu słabości ludzi Kościoła nie odejdzie zgorszony, ale będzie umiał realizować Chrystusowe wezwanie: Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich [faryzeuszów i uczonych w Piśmie] nie naśladujcie (Mt 23,3).

Rzeczywistość grzechu w Kościele każe nam wciąż na nowo podejmować pytanie o to, co znaczy: kochać Matkę Kościół. O Matce źle się nie mówi — podkreślają niektórzy. Pojawia się tu jednak niebezpieczeństwo mylenia dobra Kościoła z interesem poszczególnych grup, środowisk czy też pojedynczych osób. Tymczasem sytuacja czasami wymaga mocnego, prorockiego wskazania na zło obecne w samym Kościele. Miłość do rodzącego się Kościoła nie przeszkodziła pierwszym chrześcijanom opowiadać o zdradzie i samobójczej śmierci apostoła Judasza, czy też o zaparciu się Piotra. Ta przykra dla chrześcijan prawda stała się częścią Pisma Świętego i w ten sposób dotarła do nas. Ewangeliści pokazują w ten sposób, że miłość Kościoła nie może oznaczać udawania i mataczenia w obliczu zła, dotykającego Kościół od wewnątrz. Miłość ta nie ma nic wspólnego ze złą solidarnością, która każe za cenę kolejnych kompromisów i paktów bronić tzw. swoich.

Dziś, w epoce mediów, bardziej niż kiedykolwiek sprawdzają się ewangeliczne słowa: Nie ma nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome (Łk 12,2). Ostrym prawom medialnej transparencji poddane są w demokratycznym świecie wszystkie instytucje. Nie ma powodów, aby instytucja Kościoła rościła sobie prawo do wyjątkowego statusu nietykalności. Co więcej, domaganie się takiego statusu czyniłoby proroczą misję Kościoła niewiarygodną. Ktoś mógłby wtedy przypomnieć słowa: Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata (Mt 7,5). Słowa te odnoszą się zarówno do poszczególnych osób, jak i do struktur oraz instytucji. Niekiedy bowiem dzieje się tak, że suma indywidualnych złych wyborów przekształca się w zło strukturalne. Słabość ludzi owocuje trwałą niewydolnością i zakłamaniem struktur, które z kolei stają się narzędziem deformowania jednostek. Biblia pełna jest proroczego oburzenia złem skostniałych religijnych struktur. Zauważmy, że Jezus zostaje skazany na śmierć w wyniku konfliktu ze skorumpowanymi strukturami religii żydowskiej. Przysłowiowe prowadzanie Jezusa „od Annasza do Kajfasza” jest symbolem ich zła. Knowaniom i niejasnym powiązaniom przywódców religijnych Jezus przeciwstawia prawdę i jawność swojej nauki. Miłość Chrystusa do narodu żydowskiego, do żydowskiej religii i tradycji, przywiodła Go do otwartego konfliktu z ludźmi dzierżącymi religijną i polityczną władzę. Ostatecznie Jezus oddał życie za swój naród. Z tej śmierci, z przebitego włócznią boku narodził się Kościół, święty Kościół grzeszników.

A jednak święty...

Na czym polega świętość wciąż potrzebującego oczyszczenia Kościoła grzeszników? Przede wszystkim na tym, że Chrystus umiłował Kościół i jest jego Głową. Jan Paweł II pisze: Wyznawać wiarę w Kościół jako święty znaczy wskazywać jego oblicze Oblubienicy Chrystusa, dla której On złożył w ofierze samego siebie właśnie po to, aby ją uświęcić („Novo millennio ineunte”, nr 30). Dlatego też, podejmując wysiłek oczyszczania pamięci, wyznania grzechów i pokuty, Kościół unika formuł, w których jako taki zostałby uznany za sprawcę zła. Nie przepraszamy za Kościół, który jest Mistycznym Ciałem Chrystusa, gdyż oznaczałoby to, że przepraszamy również za Jezusa. Winniśmy natomiast uznać i wyznać zło wyrządzone przez członków Kościoła, którzy — choć mieli imię Boga na ustach — szli w całkiem przeciwną stronę niż Duch, prowadzący swój Kościół do całej prawdy. Jeśli ktokolwiek mógłby przepraszać za Kościół jako taki, to jest to jedynie sam Jezus Chrystus, który — w pewnym sensie — takiego właśnie aktu dokonał. Stało się to na krzyżu: Przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23,34).

Kiedy mówimy — tak jak w Listach św. Pawła — o Kościele jako wspólnocie świętych, nie chcemy przypisać katolikom jakichś szczególnych kwalifikacji moralnych, odróżniających ich zdecydowanie od niekatolików. Wskazujemy wówczas raczej na to, że jako wierzący współuczestniczymy w tym, co święte. Jesteśmy wspólnotą świętych, bo otrzymaliśmy sakrament chrztu świętego, który wymagał od nas i od naszych rodziców nie tyle moralnej doskonałości, ile wiary w łaskę przychodzącą od świętego Boga. Jesteśmy wspólnotą świętych, ponieważ uczestniczymy w świętej Eucharystii. Niektórzy konstatują, że przecież można być uczciwym człowiekiem i nie chodzić do kościoła, że — co więcej — niekiedy niewierzący postępują lepiej od wierzących. To prawda, ale przecież korzystamy z sakramentów nie dlatego, że jesteśmy godni Boga, ale dlatego, że jesteśmy Jego głodni. Uczestniczę we mszy św. nie dlatego, że sam jestem święty, ale po to, aby święty Bóg mnie uświęcał. Nazywamy się świętym Kościołem również dlatego, że doświadczamy przekraczającej granice czasu i przestrzeni wspólnoty z apostołami, Maryją, męczennikami, wyznawcami, doktorami Kościoła iź aniołami. Łączność pielgrzymów z braćmi, którzy zasnęli w pokoju Chrystusowym, bynajmniej nie ustaje — poucza nas Sobór — przeciwnie, według nieustannej wiary Kościoła umacnia się jeszcze dzięki wzajemnemu udzielaniu sobie dóbr duchowych (LG, nr 49).

Aby dostrzec świętość Kościoła w powyższych trzech znaczeniach, trzeba mieć wiarę. Bez niej trudno wszak mówić, że Głową Kościoła jest Chrystus zmartwychwstały, że sakramenty są święte, ponieważ w nich Bóg obdarza nas swoją świętą łaską, albo że istnieje jakaś realna wspólnota między tymi, którzy są w niebie, i tymi, którzy jeszcze w drodzeź Dlatego potrzeba świętości, która byłaby czytelnym znakiem nawet dla tego, kto nie ma wiary. Taka świętość jest darem i zadaniem bardziej dla wspólnot niż jednostek. Oby się tak zespolili w jedno, aby świat poznał, żeś Ty Mnie posłał i żeś Ty ich umiłował, tak jak Mnie umiłowałeś (J 17,23) — modlił się Jezus za przyszły Kościół. Jeśli dzisiaj świat nie rozpoznaje w Jezusie Zbawiciela i nie przyjmuje Ewangelii, to głównie dlatego, że nie widzi wspólnot, które świadczyłyby o tym, że bezinteresowna jedność w miłości jest możliwa. Jeśli jednak brak świętych wspólnot, Bóg działa — jak to bywało wielokrotnie w historii zbawienia — przez święte jednostki, przy czym te jednostki to nie tylko duchowni i osoby zakonne. II Sobór Watykański nie podjął nauki o dwóch drogach w Kościele: tej zwyczajnej, dobrej dla świeckich, a polegającej na jako takim zachowywaniu Dekalogu, oraz tej szczególnej, dostępnej dla wybrańców, którzy mieliby dostęp do prawdziwej świętości na drodze praktykowania rad ewangelicznych. W zamian Sobór przypomniał prawdę o powszechnym powołaniu do świętości. W liście „Novo millennio ineunte”, który jest swoistym testamentem Jana Pawła II dla katolików na XXI w., papież wskazuje na ideę świętości jako nadrzędną dla życia i działalności Kościoła. Zauważa, że zadać katechumenowi pytanie: „Czy chcesz przyjąć chrzest?” znaczy zapytać go zarazem: „Czy chcesz zostać świętym?” Znaczy postawić na jego drodze radykalizm Kazania na Górze: „Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (nr 31).

Problem polega jednak na tym, że coś niedobrego stało się z samym słowem „świętość”. Dla wielu perspektywa świętości wydaje się albo mało atrakcyjna, albo wręcz zagrażająca ludzkiemu szczęściu. Podziwiamy świętych, tych kanonizowanych i tych, którzy żyją pośród nas, ale — z drugiej strony — słowa o naszym własnym powołaniu do świętości napełniają nas niejednokrotnie lękiem lub nudą. Zła hagiografia stworzyła nieciekawy dla współczesnego człowieka obraz świętego, który snuje się po świecie ze wzrokiem utkwionym w chmurach. „Świętość” kojarzy nam się z pełną samozaparcia rezygnacją ze spontanicznych reakcji i radości tego świata, z poddaniem się jakiemuś ascetycznemu systemowi, w którym jest miejsce tylko na ślepe posłuszeństwo nakazom i zakazom oraz woluntarystyczny wysiłek. Owocem takiej wykoślawionej idei świętości jest z jednej strony zalęknienie, a z drugiej religijne znudzenie. A są to grzechy, które dziś najbardziej niszczą Kościół. Zalękniony chrześcijanin buduje wokół siebie mury, poza którymi — jego zdaniem — znajdują się niegodziwcy, albo — na odwrót — stara się przypodobać wszystkim, myląc otwartość na innych z miałkością własnych przekonań. Znudzony zaś chrześcijanin to taki, który sam nie ma pojęcia, dlaczego uważa się jeszcze za chrześcijanina. Natomiast święty chrześcijanin to ktoś zupełnie inny...

Święty i nie-święty krzyż Jezusa

Powyższe rozważania budzą pytanie: Jak nie stracić ekscytującej wiary w ewangeliczny ideał świętości osobistej oraz świętości Kościoła, a z drugiej strony, być autentycznie, bez lęku, świadomym tego, że Kościół wciąż potrzebuje oczyszczenia? Odpowiedzi winniśmy poszukiwać, patrząc na Ukrzyżowanego. Wzajemne zaplątanie świętości i grzechu widać właśnie na krzyżu. Dziś bardzo łatwo przychodzi nam mówić o świętym krzyżu. Ale przecież ci, którzy 2000 lat temu stali pod Jezusowym krzyżem, nie dostrzegali świętości. Wręcz przeciwnie, widzieli umęczonego, umierającego człowieka na drzewie hańby. Dlatego Paweł apostoł stwierdza, że Chrystus ukrzyżowany jest dla Żydów zgorszeniem, a dla pogan głupstwem (zob. 1 Kor 1,23).

Wiszący na krzyżu Jezus pierwszy mógł zwątpić w sens swojej misji... Zwątpieniu i zgorszeniu mogłaby poddać się Maryja, której ufne „fiat” zdawało się w tej sytuacji jakimś nieporozumieniem. Nie było wszak oczywiste, że krzyż Jej Syna jest świętym krzyżem. Raczej jawił się on jako nie-święty dowód triumfu niesprawiedliwości. A jednak ostatnimi słowami Chrystusa nie była skarga: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? (Mk 15,34), ale najwyższy akt ufności: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego (Łk 23,46). Historia zbawienia, która znalazła swoje zwieńczenie w Jezusie Chrystusie, choć pełna ludzkich grzechów i złości, ostatecznie okazała się historią świętą, tak jak święty był blask Zmartwychwstałego i ogień Pięćdziesiątnicy.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama