Czy właściwą metodą przekonywania do wiary jest krzykliwość, naśladująca świat reklamy? Jeśli nie, to jak powinniśmy przekazywać Dobrą Nowinę i bronić prawdy?
Nie każmy Mu nawracać nas na siłę, nie każmy Mu krzyczeć, zamilczmy na okładkach, publikujmy niezadrukowane książki.
Jeśli jest oczywiste, że w świecie wszechobecnej reklamy, która z informacją ma już chyba tylko tyle wspólnego, że można ją nazwać słowem o tym samym źródłosłowie — „dezinformacja” — najbardziej przyciągają uwagę efekciarskie okładki i tytuły książek, to chyba zrozumiałe jest, że na targach książki, które tu i ówdzie się odbywają i w których czasie to czy tamto katolickie wydawnictwo wystawia swoją ofertę, mocno eksponowane miejsce zajmują pozycje głoszące krzykliwe orędzie o istnieniu złego ducha. Mają one często tytuły z wykrzyknikiem, pełniącym pewnie w zamiarze funkcję znaku ostrzeżenia, ale w odbiorze sprawiającym wrażenie, jakby ktoś (kto?...) cieszył się z jego aktywności.
Wersja nieco bardziej stonowana, bo bez wykrzyknika, za to dużą czcionką na okładce pierwszego numeru pewnego miesięcznika ostrzegającego przed współczesnymi zagrożeniami duchowymi: A może jednak istnieje... (nie Bóg, ma się rozumieć, lecz diabeł). Albo jeszcze i ten przykład: w skrzynce mailowej znajduję informację o trzydniowych rekolekcjach: dwa pierwsze dni dotyczyć mają walki duchowej z mocami ciemności, dopiero trzeci wymienia Ducha Świętego. I jeszcze to: minęły czasy topornego, a przez to niemalże genialnego, od protestantów przejętego „kerygmatu łopatologicznego”, kiedy to chodziło o doprowadzenie kogoś do wyznania Jezusa jako Pana i Zbawiciela. Teraz proponuje się najpierw wyrzekanie się diabła i jego sprawek, aby „zrobić miejsce” Bogu, innymi słowy: najpierw trzeba uwierzyć w szatana, a dopiero potem w Tego, który go pokonał. A w Biblii reflektor jest zawsze skierowany na Boga... (N. Gumbel).
Przesadzam? Niewykluczone, że sam uległem tej hałaśliwej reklamie, jaką katolicy robią diabłu, i poddany jej wpływowi wybrałem pojedyncze przypadki pasujące do z góry przyjętej przeze mnie tezy, że „źle się dzieje w państwie wierzących”... A jeśli jednak niebezpodstawnie (niech Czytelnik sam osądzi) zwracam uwagę na tę niebezpieczną dezinformację, która wkrada się w głoszenie Dobrej Nowiny? Albo inaczej: wskazuję na dezorientację chrześcijan, którzy zdają się nie rozpoznawać znaków czasu. A do nich zaliczyć trzeba z jednej strony zamieszanie duchowe spowodowane odrzucaniem Boga czy stawianiem Mu warunków, na jakich miałby (a nie może) się objawiać, co powoduje, że Odrzucony musi zamilczeć (vide Krzyż), z drugiej zaś strony pojawiają się rozpaczliwe usiłowania dowodzenia Jego istnienia na podstawie znaków aktywności złego ducha; no, no, ryzykowne to chyba, a na pewno odwracające diabła ogonem [1]. Idea opętania to ostatnie, co wybrałby z chrześcijańskiego arsenału oświecony apologeta zamierzający bronić chrześcijaństwa — pisał znany „oświecony apologeta” G.K. Chesterton; tyle że to było prawie wiek temu.
Owszem, apologia, choć zawsze będzie potrzebna (sam jestem autorem książki apologetycznej w wersji soft), to przede wszystkim z tej przyczyny, że wiara poszukuje zrozumienia (fides quaerens intellectum), ale już nie może być uprawiana w nadziei zmuszenia kogoś racjonalnym argumentem do tego, co musi zostać przyjęte w wolności serca. Wydaje się, że żyjemy w czasach (czytaj: w stanie ducha), o których Apokalipsa mówi we właściwym sobie i tajemnicom „języku ostatecznym”: Kto krzywdzi, niech jeszcze krzywdę wyrządzi, i plugawy niech się jeszcze splugawi, a sprawiedliwy niech jeszcze wypełni sprawiedliwość, a święty niechaj się jeszcze uświęci! (22,11). Wybór już został dokonany (choć przecież zawsze można się nawrócić), pszenica i chwast dojrzewają, tak że nie sposób ich pomylić (ale genetyczne modyfikacje są przecież możliwe...) — a wszystko to dokonuje się w woli człowieka.
W takim razie Bóg musi się usunąć; miłość do człowieka wymaga ukrycia się. Bóg, jak oblubieniec z Pieśni nad Pieśniami, nie chce budzić miłości, póki ona sama tego nie zechce. Ale przecież i Nieprzyjaciel — twierdzi Ignacy Loyola w swoich regułach rozeznawania duchów — zachowuje się jak uwodziciel, który chce pozostać w ukryciu i nie być ujawnionym (Ćwiczenia duchowne). Czy wyciągają go z tego ukrycia sami wierzący, czy też władca ciemności wykorzystuje dzisiejsze duchowe zamieszanie i związaną z nim szansę? — uwodzi tym, że przemienia się w anioła światłości, który jakoby wskazuje na Boga, staje się w pewnym sensie pośrednikiem między ludźmi a Bogiem. Zamiast Syna Bożego, który umiera na krzyżu niezrozumiany przez nikogo (prócz Maryi) i milczący, do Boga prowadzi teraz diabeł, hałaśliwy i zrozumiany przynajmniej przez chrześcijan; miło, że oni jeszcze zdają się go traktować poważnie; miło, ale i niebezpiecznie, gdy staje w centrum zainteresowania. W końcu wybiorą go, a odrzucą Boga, jak woleli ukrzyżować Syna Bożego, a uwolnić „syna ojca” (Barabasza).
Pewien znany mi kapucyn miał ponoć w czasie wielkiego zgromadzenia charyzmatycznego, kiedy ni z tego, ni z owego wysiadł sprzęt nagłaśniający, zakrzyknąć: „Alleluja, szatan jest pośród nas!”. I choć ten znany z poczucia humoru zakonnik nie boi się milczącego Boga i nie potrzebuje dowodzić Jego istnienia drogą tyleż pośrednią, co pokrętną, bo na podstawie znaków działania złego ducha, to przecież pokusie takiej zdają się ulegać współcześni chrześcijanie. Ta z życia wzięta anegdotka być może dobrze oddaje mentalność (czytaj: niewiarę) współczesnych: hałaśliwa reklama demonicznego działania miałaby się stać niejako kryptoreklamą Boga; kamień spada im z serca, Bóg w końcu się objawił — przez swojego przeciwnika. Gorzkie to żarty, ale i sprawa wydaje się poważna.
Co na to papież-prorok, o którym przeprowadzający z nim trzy głośne wywiady powiedział, że potrafi on rozpoznać owe dramatyczne ruchy chmur, które wyznaczają jutrzejszą pogodę, zanim inni w ogóle je dostrzegą (P. Seewald)? W swoim orędziu na Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu w 2012 r. Ojciec święty zwracał uwagę na to, że wszelka komunikacja musi się oprzeć na równowadze między słowem a milczeniem: Konieczne jest tworzenie odpowiedniego środowiska, swoistego „ekosystemu”, w którym panowałaby równowaga między milczeniem, słowem, obrazami, dźwiękami (Benedykt XVI, Milczenie i słowo drogą ewangelizacji). Niech więc chrześcijanie nie zanieczyszczają tego ekosystemu stawianiem Bogu żądań — co z tego, że nieświadomych, skoro ich projekcje znakomicie odzwierciedlają się choćby na wzmiankowanych powyżej okładkach książek — głośniejszego dawania o sobie znać.
Warto zauważyć, że najwyraźniej Bóg wypowiedział się właśnie w milczeniu — najpełniejszą Jego mową do człowieka jest męka i śmierć Chrystusa: Jak pokazuje krzyż Chrystusa, Bóg przemawia również milczeniem. [...] Milczenie Boga jest przedłużeniem Jego poprzednich słów. W tych mrocznych chwilach przemawia On w misterium swego milczenia (Benedykt XVI, Verbum Domini). Może to Jego sposób przemawiania dziś? Jeśli Bóg mówi do człowieka nawet w ciszy — cytuję znów orędzie papieskie — to człowiek także w milczeniu odkrywa możliwość rozmawiania z Bogiem i o Bogu. Potrzebujemy milczenia, które staje się kontemplacją, pozwalającą nam wejść w milczenie Boga. Patronką takiej kontemplacji może być — i powinna być — Maryja, kontemplująca w swoim sercu Boga. Bo popularność diabła to nic innego jak kryzys wiary czy właśnie kontemplacji.
Czym w takiej sytuacji byłoby nawrócenie? Polega ono dziś (zawsze?) na dobrowolnym odwróceniu się w stronę Boga, który w milczeniu lub szepcząc coś do serca, kładzie nam na ramieniu rękę przebitą gwoździem. Nie każmy Mu nawracać nas na siłę, nie każmy Mu krzyczeć, zamilczmy na okładkach, publikujmy niezadrukowane książki.
[1] Innymi słowy: w czasach zamętu duchowego oraz w czasach kwestionowania istnienia Boga On się „ukrywa”, zostaje jak gdyby wypchnięty, można powiedzieć, że milczy, bo też nie pozostaje Mu nic innego niż milczenie, skoro oczekuje się od Niego dowodów, których dać nie może, bo to przeczyłoby naturze relacji Bóg-człowiek (czy w ogóle: relacji międzyosobowej). W tej sytuacji Bóg staje się nieoczywisty, Jego mowa i działania są przecież nie z tego świata, więc niemożliwe do uchwycenia metodami tego świata. I oto pojawia się „dowód” możliwy do zaobserwowania w tym świecie — dowód z działania złego ducha. Wielka jest pokusa pójścia tą drogą, która, niestety, wiedzie donikąd...
Tekst ukazał się w Homo Dei nr 1 (306)/2013. Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora.
opr. mg/mg