Pewność wiary a możność wątpienia

Choć mówimy o niezawodnej pewności wiary, jest w tym ukryty pewien paradoks, trudny do zrozumienia dla niewierzących. Wiara bowiem nie mieści się w obszarze pewności matematycznej ani empirycznej - mówimy tu więc o innym rodzaju pewności

Pewność wiary a możność wątpienia

Doświadczenie wykazuje, że nawet i ludzie wierzący mogą powątpiewać o prawdziwości wiary i mogą od wiary odchodzić. Czy nie jest jeszcze jednym więcej absurdem katolicyzmu bezwzględna pewność, dopuszczająca jednak możność powątpiewania?


Nasi oponenci nie dają za wygraną i wytaczają przeciw nam najcięższe działo w postaci następującego zarzutu: „Mówisz nam o niezawodnej pewności wiary, ale to są słowa bez pokrycia, gdyż życie temu najwyraźniej zaprzecza, bo przecież doświadczenie wykazuje, że nawet i ludzie wierzący mogą powątpiewać o prawdziwości wiary i mogą od wiary odchodzić. Jakże więc mam pewność, jeżeli mogę wątpić? Gdybym miał naprawdę pewność, to przecież wątpić bym nie mógł, jak nie mogę wątpić, że 2x2=4. Czyż przeto nie jest jeszcze jednym więcej absurdem katolicyzmu ta wasza bezwzględna pewność, dopuszczająca jednak możność powątpiewania?”.

Trzeba przyznać, że zarzut jest dość sugestywny, i problem, który porusza, sięga głęboko w strukturę aktu wiary. Nie łatwo jest zrozumieć, jak to jest możliwe, by było w umyśle człowieka poznanie mające cechę bezwzględnej pewności, a jednak dopuszczające możliwość powątpiewania.

Jak z tego wybrniemy?

Postaramy się odpowiedzieć na to w dwóch etapach. Najpierw naświetlimy zagadnienie na płaszczyźnie czysto przyrodzonej psychologii ludzkiego poznania, a następnie pójdziemy w głąb uwzględniając światło wiary, istniejące już i działające w duszy, i w tej sytuacji postawimy sobie problem wątpienia.

Patrząc na nasz problem w płaszczyźnie zwykłego ludzkiego poznania powiemy, że możliwość wątpienia w naszym wypadku nie jest wynikiem braku podstaw do pewności, ale jest wynikiem natury tej pewności; iż jest to pewność oparta nie na oczywistości intelektualnej, jak ta prawda, że 2x2=4, ale na świadectwie, chociaż najwyższym i najwiarygodniejszym. Bo nie mówimy w tej chwili o racjonalności wątpienia, co jest problemem zupełnie innym i już wyjaśnionym  w naszych poprzednich rozważaniach o rozumnym charakterze wiary, lecz w tej chwili chodzi o samą, że tak powiem, fizyczną możliwość wątpienia, jaką ma nasz umysł. Otóż ta fizyczna możliwość wątpienia nie jest wynikiem niższego stopnia obiektywnej pewności, ale natury tej pewności, a mianowicie, czy jest to pewność wynikająca z poznania bezpośredniego, czy też z poznania pośredniego. Bezpośrednie poznanie mamy wówczas, gdy umysł nasz widzi związek między terminami, które ze sobą łączy twierdzeniem lub rozłącza przeczeniem. Jeżeli powiem 2x2=4 i 2x2¹5, to w pierwszym wypadku umysł mój widzi jasno tę równość obydwu terminów, a w drugim wypadku widzi tę nierówność. Podobnie rzecz się ma, jeżeli powiem „Paweł jest człowiekiem, a Burek nie jest człowiekiem”. W obydwu tych sądach mam pewność opartą na bezpośrednim poznaniu istniejącego związku między terminami.

W tego rodzaju poznaniu wątpliwość nie jest dla umysłu możliwa, nie dlatego, że świadectwo, jakie nasz umysł sam sobie daje, jest obiektywnie mocniejsze i bardziej zabezpieczone od błędu niż świadectwo samego Boga, ale jedynie dlatego, iż sposób poznania jest bezpośredni i umysł jasno widzi sam związek między terminami.

Gdy sąd nasz nie opiera się na naszym własnym poznaniu przedmiotu i umysł nasz nie widzi bezpośrednio związku między dwoma terminami, ale opiera się na czyimś świadectwie, mamy do czynienia z poznaniem pośrednim. To poznanie może mieć bardzo różne stopnie pewności, zależnie od autorytetu świadectwa, na którym się opiera, jest jednak zawsze niejasne i dlatego umysł nasz ma fizyczną możność powątpiewania. Tak więc twierdzenie: Pod postaciami chleba i wina jest prawdziwe Ciało i Krew Chrystusa, nie może być nigdy dla mnie oczywiste, bo nie mogę tej rzeczywistości ogarnąć ani przeniknąć mym umysłem. Z tego wynika, że bez względu na nieskończony autorytet świadectwa Bożego umysł mój może wątpić, bo nie jest zniewolony oczywistością, a jedynie oczywistość może intelekt zniewolić tak, by nie mógł ani zaprzeczyć, ani wątpić.

A zatem co do przedmiotu wiary nadprzyrodzonej, który znacznie przewyższa moje poznanie i którego bezpośrednio przeniknąć nie mogę, mam zawsze możliwość negacji i wątpienia.

To jest na razie dość jasne, bo stoimy jeszcze na gruncie natury. Trudności zaczną się teraz, gdy oprócz przyrodzonego poznania uwzględnimy nadprzyrodzone światło wiary. Chodzić nam będzie teraz o głębsze wniknięcie w to, co bym nazwał „strukturą wątpienia” u człowieka wierzącego. Na wstępie zaznaczę, że psychologiczne prawo, o którym przed chwilą była mowa, i do wierzącego też się stosuje, bo prawdy wiary dla niego również nie są oczywiste. Umysł jego zachowuje więc w stosunku do tych prawd fizyczną możność wątpienia i negacji. Problem jest tu jednak o wiele głębszy.

Wyjdźmy z tego, że między wierzącym a niewierzącym ta jest różnica, że u wierzącego mamy jakby dwie płaszczyzny poznania: przyrodzoną — jedną i nadprzyrodzoną — drugą. Chociaż życie nadprzyrodzone nie jest jakąś doczepką do życia przyrodzonego, ale witalnie się z nim łączy w jedność, to jednak nigdy  nie przestaje być czymś realnie różnym od niego i czymś z natury ponad jego zasięgiem. Jest to pewna sfera, do której człowiek ma wprawdzie dostęp przez łaskę, ale w której nie musi być. Człowiek wierzący ma zawsze te dwie możliwości i zachowuje całkowitą wolność, czy życie swoje osobiste rozwijać będzie w tej sferze, która się przed nim otworzyła przez wiarę, czy też tego nie zechce i będzie się rozwijał na płaszczyźnie czysto naturalnej, która jest jego przyrodzoną biosferą z tytułu ludzkiej natury i w której nic go nie różni od ludzi nie mających wiary.

Struktura wierzącego jest więc jakby dwupiętrowa. Nadprzyrodzoność jest już obecna, ona jest w jego zasięgu, a nawet już w nią wszedł przez akt wiary, ale od niego zależy, czy on w niej pozostanie, czy zanurzy w niej całe swe życie, czy też wycofa się z powrotem ku przyrodzoności i pozostanie za drzwiami Tajemnicy tego Bożego życia i Bożego światła i będzie żył życiem przyrodzonym. Wybór ten nie należy do intelektu lecz do woli.

Tak jak poprzednio mówiliśmy o moście na filarach i na linach, tak i teraz posłużymy się porównaniem. Oczywiście jest to tylko słabe porównanie, a każde porównanie trochę kuleje. Wyobraźmy sobie, że ktoś stoi w ciemności za drzwiami sali rzęsiście oświetlonej. Gdy zdecyduje się wejść do tej sali, wszystko będzie widział inaczej, w innym świetle, będzie miał pewność istnienia wielu przedmiotów, co do których dotąd nie mógł mieć pewności, będąc poza sferą światła. Zapytamy się jednak, jakim aktem osiągnął tę pewność. Czy wytężeniem wzroku? Nie, ale przez to, że po prostu wszedł w nową sferę, w której inaczej widać, w której ma się pewność co do istnienia pewnych rzeczy, która z innej pozycji była nieosiągalna. A o tej zmianie perspektywy nie decyduje władza poznawcza, ale akt woli, to, że on wszedł. Dopóki jest wewnątrz, nie może widzieć inaczej, niż wskazuje światło, nie może mieć pewności, że w środku stoi stół, cztery krzesła, a przy ścianie jest szafa i piec. Ale tak jak wszedł aktem woli, może wyjść aktem wolnej woli i znowu znaleźć się w ciemnościach i nie mieć tej pewności.

Świadomie mówię tu o pewności, a nie o widzeniu lub jasnym poznaniu, bo wiara nie jest jasnym poznaniem i w tym właśnie nasz przykład nie dociąga. Ale jeżeli na miejscu jasnego poznania pomyślimy o tym niejasnym  a niezawodnym widzeniu (por. 1 Kor 13,12), które daje wiara, to przykład nas nie wprowadzi w błąd.

Oświecona przez rozumowe uzasadnienie słuszności aktu wiary, wolna wola człowieka, wsparta już tajemniczym działaniem łaski, która sprawia w niej to pierwsze poruszenie nieśmiałej jeszcze miłości i życzliwości dla Boga, Prawdy najwyższej, decyduje się na przyjęcie wiary, poddając rozum pod posłuszeństwo, a przez to wchodzi w sferę światłości i mocy, wewnątrz której oświecony rozum osiąga pewność (nie jasność) co do prawd objawionych i faktu samego objawienia i ma już „świadectwo Boga w sobie”. Ale tak jak weszła, może i wyjść z powrotem. Jednakowoż tylko aktem woli możemy wyjść z tej sfery światła Bożego, bo zanim umysł będzie zdolny do aktu formalnego wątpienia, musi się człowiek najpierw zgodzić na nieposłuszeństwo, na usamodzielnienie swojego myślenia w stosunku do Boga, a to się nie dzieje bez uprzedniej zgody woli.

Dlatego i wiara, i wątpienie u wierzącego są aktami, którym przysługuje kwalifikacja moralna. Wiara jest aktem miłości, czci i posłuszeństwa wobec Najwyższego autorytetu Boga, natomiast wątpienie jest odmową tej miłości, tej czci i tego posłuszeństwa. Iluzją jest tu rozróżnienie między przekonaniem (postawą intelektualną niezależną od woli i nie podlegającą ocenie moralnej) a zaangażowaniem (postawą woli podlegającej ocenie moralnej), bo wyjątkowo w przypadku wiary zaangażowanie polega na poddaniu intelektu pod „posłuszeństwo wiary”, jak mówi Apostoł, a więc właśnie na przyjęciu przekonania. Słowa św. Pawła są na tym punkcie wyjątkowo mocne:

Gdyż oręż bojowania naszego nie jest z ciała, lecz posiada od Boga moc burzenia twierdz warownych. Udaremniamy ukryte knowiania i wszelką wyniosłość przeciwną poznawaniu Boga, a wszelki umysł poddajemy w posłuszeństwie Chrystusowi (2 Kor 10,4-6).

 A więc przekonanie przeciwne wierze u wierzącego suponuje uprzednie nieposłuszeństwo wewnętrzne w stosunku do najwyższego Autorytetu Boga, jakieś wycofanie swego zaufania i swej miłości, i dlatego nie może być traktowane oddzielnie od problemu zaangażowania i odpowiedzialności, jakby było czysto intelektualnym od woli niezależnym przeświadczeniem. Zawsze bowiem jest wycofaniem tegoż zaangażowania, inaczej nie da się zrozumieć misterium wiary. W tej perspektywie rozumiemy słowa św. Augustyna: „Wierzyć może tylko ten, kto chce (Tract. 36 in Joan.). Jeżeli zaś już jestem wierzący i w myśl nauki Chrystusa Boga mam za nauczyciela (por. J 6,45), tedy wszelkie kontrolowanie Jego autorytetu i Jego nauki za pomocą innych autorytetów, a nawet za pomocą autorytetu mego własnego rozumu, jest nielojalnością i zniewagą, jak w stosunkach ludzkich uczeń sławnego uczonego znieważyłby godność swego mistrza, gdyby jego naukę poddawał pod osąd analfabetów z ulicy. Dla wierzącego przeto studium apologetyki nie może mieć charakteru „sprawdzenia” słuszności swych wierzeń ani nie może wierzący zawiesić swej wiary do chwili ewentualnego przestudiowania pewnych spraw, bo to już godzi w Boga, którego jest uczniem i którego świadectwo ma w sobie. W tym leży zasadnicza różnica postępowania między wierzącym a niewierzącym, bo ten ostatni ma prawo i obowiązek wszystko przebadać i wszystko sprawdzić, aby usunąć wszelkie rozumne podstawy do wątpienia.

Stąd też pochodzi zalecony przez autorów sposób traktowania pokus przeciwko wierze i zwalczania ich nie przez szukanie przeciw nim argumentów rozumowych, ale przez te akty, które nas wiążą bardziej bezpośrednio z samym Bogiem. Nie jest to strusia polityka ani chowanie głowy w piasek, ale stwierdzenie tej prawdy, że prawdziwym, bezpośrednim motywem wiary dla wierzącego nie jest już autorytet jego własnego rozumu, ale jedynie autorytet Boga, oraz wyznanie, że wiara jest łaską i jej wzmocnienie od Boga pochodzi.

Od powątpiewania (czy ogólnego zwątpienia) należy koniecznie odróżnić wątpliwości i trudności w wierze, na jakie nierzadko napotykają wierzący, zastanawiając się — co powinni przecież robić — nad intelektualną podbudową wiary, jej treścią i życiowymi konsekwencjami. Różnica jest istotna i polega na tym, że w powątpiewaniu kwestionuje się pewne prawdy, o których się wie, że Kościół je głosi jako objawione. Powątpiewanie więc godzi już w sam autorytet Boga i Kościoła. W zwykłych natomiast wątpliwościach zaufanie do tego autorytetu jest nietknięte, niepewność zaś dotyczy treści lub zakresu nauczania Kościoła w konkretnych sprawach, np. dotyczących teologii moralnej, egzegezy biblijnej, czy innej dziedziny. W takim wypadku oczywiście należy uzupełnić swą wiedzę, a nie uciekać od problemu.

Jeżeli mówimy, że wiara daje nam pewność niezawodną, to nie znaczy, że każdy wierzący posiada ją w tym samym stopniu. Bo wiara nie jest stanem nieruchomości, ale życiem i dynamiką. To myśmy z niej zrobili coś martwego, coś jakby „stan cywilny”. Znamienne jest, że mówi się prawie zawsze: „jestem wierzący”, a nie po prostu: „wierzę”. Tacy wierzący, którzy wiary nie odżywiają modlitwą, nie karmią potęgą Bożego słowa, a przeciwnie umysł swój i serce napychają nieustannie głupstwem tego świata, tacy wierzący, których jest niestety mnóstwo, są pod względem wiary ciężko chorzy na anemię złośliwą. O nich to mówi Apostoł, że są jak dzieci zmienne, ulegające wszelkim wpływom, gnące się za każdym podmuchem wiatru nowej nauki. (por. Ef 4,14). Ci słabi chrześcijanie znajdują się jakby na peryferiach tego kręgu światła, żaru i mocy, którym jest Misterium Chrystusa i grozi im wypadnięcie w „ciemności zewnętrzne”. Dziś tak bardzo odczuwamy złowrogą moc tych ciemności. Nihilizm dzisiejszy to jakby pierwsze cienie tych „nieprzeniknionych ciemności”, o której mówi św. Juda Tadeusz w swym liście (Jud 13).

Ale wiara, która się rozwija w głębokie osobiste poznanie Boga według intencji Chrystusa staje się coraz bardziej pewnością niewzruszoną, o którą prosi Apostoł, gdy się modli za swych wiernych z Efezu, by poznali, czym przeogromna Jego moc względem nas wierzących (Ef 1,19). Ale na to, by zwyciężyć ciemności tego życia, by wśród pokus i trudności przeciwko wierze nie słabnąć, lecz wzrastać, trzeba wchodzić coraz głębiej do wnętrza tego kręgu światła, którym jest Chrystus: „Kto we Mnie wierzy, ten przychodzi do Mnie, kto zaś przychodzi do Mnie, ten Mnie posiada, a posiąść Mnie to żywot wieczny” (św. Augustyn, Tract. 26 in Joan.).

Na zakończenie ciśnie się jeszcze jedno, ostatnie pytanie, a mianowicie: jak to nadprzyrodzone poznanie Boga, jako autorytetu objawiającego prawdy do wierzenia nam podane, konkretnie wygląda w świadomości wierzącego? Przecież Boga nie widzą nawet wierzący? Myślę, że można by to ująć w ten sposób, że owo nadprzyrodzone „świadectwo Boga” w duszy człowieka wierzącego nawet przy wierze dość słabej wynurza się w świadomości przynajmniej przez pewną sygnalizację wewnętrzną, dzięki której umysł w chwili wątpliwości zdaje sobie dobrze sprawę z tego, że dopuszczenie wątpliwości byłoby już niewiernością w stosunku do Boga i złem moralnym. Odchodzący od wiary w jakiś sposób zdaje sobie sprawę z tego, że czyni źle, że zrzuca jarzmo przez niecierpliwość, pychę, że odchodzi w ciemność. Ten czerwony sygnał ostrzegawczy jest w duszy skutkiem działania łaski wiary. Można nań nie zważać, można minąć, można nawet to światło zakryć, ale ono jest. Człowiek wewnętrznie uważny na pewno je dostrzeże.

Jeżeli mówię, że odejście od wiary jest winą, nie mam zamiaru tutaj określać stopnia tej winy, który w konkretnych przypadkach jest różny. W tej chwili chodzi mi o samą zasadę, którą Sobór Watykański I formułuje w ten sposób: „Bóg nikogo nie opuszcza, jeżeli wprzód nie zostanie opuszczony”.

W dzisiejszych czasach ogólnego chaosu i braku pewności co do rzeczy najbardziej dla człowieka zasadniczych — powinniśmy sobie jak najbardziej wzajemnie pomagać, by ratować się przed nicością. Mówi się, że katolicy są szczególnie niesympatyczni z powodu pewności, którą okazują w swych poglądach. Ale my przecież naprawdę Boga znamy i nie ma w tym nic dziwnego, jeżeli się zważy, że sam Chrystus to uczniom swoim przyobiecał:

Jeszcze chwila, a świat nie będzie już Mnie widział. Ale wy Mnie widzicie, ponieważ Ja żyję  i wy żyć będziecie (J 14,19).

 Czy to jest naprawdę takie ważne, kto ma pewność, a kto jej nie ma? Ważne dla całej ludzkości jest natomiast, że ta pewność jest, że są tacy, którzy ją naprawdę mają. Nie jest ważne, że przypadkowo ja to mam dla ciebie albo ty masz dla mnie, i tak to, co mam, nie jest moje, ani nie mogę go dla siebie zachować. W nocy Zmartwychwstania ciemno jest w całym kościele, a tylko paschał płonie. Po chwili cały kościół jarzy się tysiącem świateł i nie poznasz, która świeca od której zapożyczyła płomienia, bo nieraz ta, co otrzymała, jaśniej płonie od tej, co dała. Musimy się po bratersku dzielić tym, co mamy, i nie myśleć, że jest jakimś upokorzeniem otrzymać przez pośrednictwo brata to, co jest darem Bożym dla wszystkich.

Droga do wiary nie jest trudna, jak się wydaje. My mamy pewność, że łaska Boża działa także i w sercach niewierzących i współpraca z nią jest możliwa dla każdego człowieka od zaraz i w miejscu, w którym stoi. Żeby niewierzący mógł współpracować z łaską — paru bardzo prostych rzeczy potrzeba:

1 — aby zawsze wolał poznać prawdę niż mieć rację, i unikał wszelkiego zacietrzewienia;

2 — aby nigdy nie mówił, że jest pewien, kiedy w rzeczywistości nie ma pewności;

3 — aby się nigdy nie wyśmiewał z rzeczy, których dobrze nie rozumie, zwłaszcza jeżeli one dla innych są święte;

4 — aby miał do prawdy podejście łaknące i głęboko poważne;

5 — aby starał się być możliwie jak najwierniejszy temu, co w nim jest najczystsze i najlepsze;

6 — aby był świadom, że jest bardzo nędznym i grzesznym człowiekiem i pragnął się przemienić.

Mam głębokie przekonanie, że taka bardzo realna współpraca z działającym Bogiem doprowadzi stosunkowo prędko do tego pierwszego etapu, na którym człowiek rozumie, że wiarę i Kościół katolicki należy traktować bardzo poważnie. Z tego punktu już nie tak daleko...

Na zakończenie przychodzi mi na myśl pewna zasada, która może nie jest tak bardzo głupia, bo tak bardzo odpowiada sercu ludzkiemu. A ta zasada brzmi: credendum est amanti, zaufać należy przede wszystkim temu, który kocha. Dziecko zna tę zasadę i zawsze ją w życiu stosuje; czy jednak ona dla ludzi dorosłych jest tak zupełnie niesłuszna i nieodpowiednia? Miałbym pewne wątpliwości co do tego. A czy w obecnym chaosie, gdy grunt się nam spod nóg usuwa, ta zasada nie staje się dziś dla nas jeszcze pilniejsza. Czyż do wszystkiego mamy dojść sami? Czy naprawdę tak bardzo trudno uwierzyć, że my, którzy jesteśmy wprawdzie bardzo kiepskimi uczniami Chrystusa, ale jednak nimi jesteśmy, prawdziwie kochamy naszych braci ludzi? Czy naprawdę tak trudno uwierzyć, że rozumiemy, jaką straszną zbrodnią jest nauczanie brata swego błędu lub rzeczy, których nie jesteśmy zupełnie pewni?

Ale trudno, jeżeli pewni jesteśmy, ukrywać tego przez pokorę nie możemy. Gdyby świat przyjął zasadę, że nauczać swych braci mogą ci tylko, którzy są zupełnie pewni, że nauczają prawdy, rychło stałby się chrześcijański. Ileż by głosów wówczas zamilkło! Oto więc myśl ostatnia dla czytelnika zmęczonego długim i ciężkim artykułem, bo świadectwo chrześcijan dzisiejszych jest tylko przedłużeniem tego świadectwa apostolskiego:

 cośmy ujrzeli i usłyszeli,
 oznajmiamy także wam,
 abyście i wy mieli współuczestnictwo z nami.
 A mieć z nami współuczestnictwo, znaczy:
 mieć je z Ojcem i z Jego Synem
 Jezusem Chrystusem.
 Piszemy to w tym celu,
 aby nasza radość była pełna (1 J 1,3-4).

 

Piotr Rostworowski OSB
Świadectwo Boga
Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama