Hildegarda z Bingen już w średniowieczu wiedziała o złożonej relacji ludzkiego ciała i ducha i związanych z nią problemach zdrowotnych
Układ z władzą jest mocną pokusą. Stąd pewnie biskup czy proboszcz, zanim coś publicznie powiedzą, kalkulują. Bo jeśli skrytykują opozycję, to pół biedy, ale jeśli skrytykują rządzących, to mogą stracić wpływy.
Czy ksiądz powinien święcić basen?
Jeżeli zatrzymamy się na poziomie definicji tego słowa w znaczeniu ofiarowania czegoś Bogu, to nie ma takiej potrzeby. Bo po co Panu Bogu przedszkole, basen czy kawałek autostrady? Jeśli jednak potraktujemy poświęcenie jako wezwanie Boga do szczególnej opieki nad tymi, którzy będą z tego przedszkola, basenu czy kawałka autostrady korzystali, to wtedy można takiej idei bronić.
Pytam, ponieważ czasem słychać głosy sprzeciwu wobec tego, że wiele uroczystości państwowych nie może się obejść bez mszy świętej.
Pytanie jest inne — skąd się to bierze i czyja jest to inicjatywa? Nie zawsze księży czy biskupów. Często tych, którzy ich zapraszają.
Dlaczego to robią?
Bo chcą podnieść rangę danej uroczystości. Dlatego uważają, że dobrze, żeby był na niej ksiądz, najlepiej z mitrą i pastorałem.
Jest w nas takie myślenie, że to, co odbywa się w kościele, „uświęca” i ubogaca to, co się dzieje poza nim, podnosi rangę. To wynika z różnych funkcji, jakie Kościół pełni w krajach takich jak Polska, i wiąże się z instrumentalnym traktowaniem liturgii jako dodatku do uroczystości państwowych. Wina nas, księży, leży często w tym, że się na taki układ zgadzamy.
A czasami zwyczajnie go utwierdzamy.
To prawda, i dzieje się tak, ponieważ jednocześnie budujemy własną pozycję. Rządzącym przez długi czas zależało na tym, by mieć obok siebie duchownych, bo to pokazywało, że Kościół ich legitymizuje. To był wyraźny sygnał dla podwładnych. Budowało to szacunek i posłuszeństwo. Takie połączenie funkcji religijnej z pozycją społeczną sięga początków IV wieku, kiedy oficjalnie uznano chrześcijaństwo za religię państwową. Dzisiaj, kiedy pozycja Kościoła się obniża, często sami księża zabiegają o to, by być na różnych uroczystościach, ponieważ dzięki temu władza daje im odczuć, że jeszcze się z nimi liczy.
Ale żeby nie pozostać na poziomie relacji państwo — Kościół... Pytałem kiedyś kolegę w Watykanie, dlaczego szefowie dykasterii w kurii rzymskiej muszą być biskupami. I usłyszałem odpowiedź, że gdyby nimi nie byli, toby ich nikt nie traktował poważnie. Sakrament na służbie władzy... Efektem tego jest traktowanie Kościoła nie jako Ludu Bożego, ale instytucji z religijnie umocowanym pionem zarządzania.
Czy może dojść do przesytu tym, co religijne, i w efekcie, jak na przykład w Irlandii, gdzie kiedyś Kościół był silnie obecny społecznie, zaowocować procesem powszechnej laicyzacji?
Jesteśmy na etapie przejściowym i politycy jeszcze nie wiedzą, czy warto iść z Kościołem, czy przeciwko niemu. Większość wciąż jeszcze uważa, że Kościół ma wpływ na ludzi, więc dobrze mieć z nim poprawne relacje. Zobaczymy, w którym kierunku będzie to zmierzać.
Z ciekawości zapytałem kiedyś jednego z księży irlandzkich: Powiedz mi, co możemy zrobić w Polsce, żeby uniknąć waszego scenariusza?
I co odpowiedział?
Zwrócił uwagę, że tamtejszy kryzys wziął się ze słabości ich episkopatu, który się skupił głównie na gaszeniu skandali z udziałem duchownych, a nie miał pomysłu na nowoczesną, inspirującą społecznie i religijnie wizję wspólnoty. A drugim powodem była i jest słaba kondycja intelektualna i moralna księży.
I stąd irlandzki antyklerykalizm?
Stąd irlandzki kryzys. Antyklerykalizm niekoniecznie... On bardzo rzadko jest postawą pierwotną, najczęściej jest reakcją na klerykalizm. Po prostu, im więcej klerykalizmu, tym większe zagrożenie ruchem odwrotnym.
Mógłby się ksiądz pokusić o zwięzłą definicję tego, czym jest klerykalizm?
Najprościej rzecz ujmując, jest to próba inwazyjnego kreowania przez duchownych rzeczywistości społecznej i kulturowej albo przynajmniej dążenie do mocnego wpływania na tę rzeczywistość. Tak rozumiany klerykalizm jest zjawiskiem globalnym. Ale istnieje też jego odmiana w relacjach indywidualnych, polegająca na kreowaniu księży na tych, którzy są postawieni wyżej od innych, od nieksięży.
Co w tym złego, że Kościół wpływa na rzeczywistość kulturalną i społeczną? Przecież wartości, które ma do zaproponowania społeczeństwu, stanowią podstawy humanizmu czy egzystencjalizmu. Poza tym nie zapominajmy o wielowiekowej edukacyjnej roli zakonów.
Problem klerykalizmu wiąże się nie z samym promowaniem wartości, ale z tym, w jaki sposób Kościół to robi: w duchu popartej argumentacją propozycji czy na drodze nakazów i zakazów połączonych z lobbingiem w kręgach społeczno-politycznych, by mieć wpływ na kształt prawa. Tam, gdzie chodzi o politykę, zawsze jest walka. Kościół, stając po jednej ze stron sporu, chcąc nie chcąc, zawsze opowie się za kimś i jednocześnie przeciwko komuś, a takie zajmowanie miejsca na scenie politycznej jest już przejawem klerykalizmu. Przykładowo, jeśli Kościół mówiłby tylko o wartościach, oceniając tak samo tych, którzy są przy władzy, jak i tych, którzy do niej dążą, i wytykał konsekwentnie błędy jednym, jak i drugim, to wtedy byłaby to jakaś forma ewangelizacji.
To bardzo pobożne życzenie.
Układ z władzą jest mocną pokusą. Stąd pewnie biskup, proboszcz, opat czy przeor, zanim coś publicznie powiedzą, kalkulują. Bo jeśli skrytykują opozycję, to pół biedy, ale jeśli skrytykują rządzących, to mogą stracić wpływy.
W praktyce granica między ewangelizacją a dążeniem do wpływu jest bardzo cienka i trzeba naprawdę herosów, żeby jej nie przekroczyć. Takich ludzi jest mało, jeśli w ogóle jacyś dzisiaj są.
A co z drugą odmianą klerykalizmu? W naturalny sposób księdzu stawia się wyższe wymagania moralne, w końcu pracuje w rzeczach świętych, to nie ma być pierwszy lepszy człowiek z ulicy.
Nie chodzi o wymagania moralne, ale o rozumienie przez księdza swej misji. Jest tylko jeden pośrednik między człowiekiem i Bogiem — Jezus Chrystus, a ksiądz jest po to, by zorganizować człowiekowi możliwość spotkania z Bogiem, a nie po to, by w Jego imieniu przed Bogiem stawać. Jeśli więc ksiądz czyni siebie pośrednikiem, od którego takie spotkanie zależy, to mamy do czynienia z klerykalizmem.
Czyli co? Ksiądz nie jest do niczego potrzebny? Pójdę do lasu, porozmawiam z Bogiem bez tego całego pośrednictwa? Co w takim razie z sakramentami?
Ksiądz jest potrzebny do tworzenia okazji dla spotkania człowieka z Bogiem, między innymi udzielając sakramentów, ale z założeniem, że one są związane z łaską, której udziela nie ksiądz, ale Bóg! Ksiądz jest tylko jej przekaźnikiem. I jeżeli ma tego świadomość, to się przed klerykalizmem obroni. Jeżeli jednak uzna, że jest inaczej, to wtedy mamy do czynienia już nie z łaską Boga, tylko z łaskawością księdza.
Nie oszukujmy się, dużo zależy od opakowania. Nie bez powodu chodzi się do określonych spowiedników, słucha się takich czy innych rekolekcjonistów.
Nie widzę sprzeczności między tym pytaniem a tym, co przed chwilą powiedziałem.
Im lepszy ksiądz, tym łatwiej zachęci ludzi, by nawiązali kontakt z Panem Bogiem.
Skąd więc wziął się model księdza pośrednika?
Jest pozostałością po tak zwanej eklezjologii piramidalnej. Na samym szczycie był papież, później biskupi, dalej duchowieństwo i wierni. Jasny podział na Kościół nauczający i słuchający. Ten model był obecny w dokumentach Kościoła i traktatach teologicznych do Soboru Watykańskiego II (1962—1965). Wtedy, w opozycji do niego, chociaż niektórzy mówią, że jako jego dopełnienie, podkreślono rozumienie Kościoła jako Ludu Bożego, które oparte jest na eklezjologii horyzontalnej, a nie wertykalnej. To nie papież, biskupi czy księża stoją nad ludem wiernych jako Kościół nauczający, tylko Pan Jezus. A cała hierarchia duchownych ustawiona jest w jednym szeregu z wiernymi jako ci, którzy słuchają Jezusa i siebie nawzajem. O ile w pierwszym modelu pośrednictwo duchownego było wyraźne, to w drugim go nie ma, bo opiera się on na wzajemnym służeniu sobie. Jeden będzie służył jako ksiądz, a drugi jako świecki. Niestety, w bardzo wielu miejscach ta zmiana pozostała tylko na papierze i do pełnej realizacji tej wizji sporo nam jeszcze brakuje.
Co z nowej wizji wynika dla zrozumienia roli księdza?
Chociażby to, że ksiądz słucha świeckich, potrafi się przyznać do swojej niewiedzy czy słabości.
To chyba oczywiste?
Niekoniecznie. Generalnie jako księża jesteśmy przygotowani do tego, by w obliczu własnych porażek przyjmować bardziej postać Judasza niż Piotra. Czyli gdy popełnimy błąd, uważamy, że wszystko skończone i się załamujemy. Czasem atakujemy krytyków, kombinujemy, jak się wybielić, usprawiedliwić, zrzucić winę na innych, zamiast prosić o wybaczenie. Echa takich postaw widzimy dziś w podejściu wielu duchownych do skandali pedofilskich.
Skąd się to bierze?
Z braku samokrytycyzmu, czasem z przekonania księży, że są wyjątkowi, z pychy związanej z utrwalaną przez lata pozycją społeczną, z fałszywej świadomości, że ksiądz jest żołnierzem, który stoi na duchowej warcie, i jeśli popełni błąd, to cała wojna będzie przegrana, bądź z przekonania, że Bóg go wybrał, oczekując doskonałości, ludzie zaufali, a on nie spełnił pokładanych nadziei. Takie przekonanie, że ksiądz ma wyjątkową ochronę od Pana Boga, że jest mniej narażony na pokusy i już tutaj na ziemi jest trochę święty, bywa często umacniane podejściem do kapłaństwa ze strony osób świeckich, i to jest jedna z form ich klerykalizmu.
Ale przecież ten ksiądz jest trochę inny, bo ma za sobą sześć lub siedem lat życia w seminarium i obracania się w sprawach duchowych.
To prawda, i ma też za sobą wykształcenie teologiczne, które sprawia, że łatwiej jest mu ustrzec się pewnych niebezpieczeństw, ale to wcale nie znaczy, że w momencie święceń staje się kimś istotowo innym, wyjątkowym. Dalej zmaga się z grzechem, światem wokół siebie, i dalej ma prawo do błędów, jak każdy człowiek. Jego inność nie polega na tym, że jest bezbłędny, ale na tym, że bardziej świadomie powinien unikać okazji do grzechu i z większą gorliwością powstawać ze swoich upadków.
Jako wykładowca w seminariach widzi ksiądz, że rozumienie tego, co znaczy być księdzem, zmierza właśnie w takim kierunku?
Mam wrażenie, że klerycy wciąż są formowani w duchu przygotowania do bycia wyjątkowymi. Przejawia się to czasem w zdecydowanie większej niż za moich czasów, a święcony byłem w 2002 roku, sympatii do ruchu trydenckiego.
Co w tym złego?
Liturgia trydencka przy całym swoim bogactwie oparta jest na założeniach eklezjologii instytucjonalnej. Ten model jest wygodniejszy, bo nie zmusza do konfrontacji z otoczeniem, tylko obudowuje osobę księdza ceremoniałem, który ustawia go ponad wiernymi, niezależnie od tego, co sobą reprezentuje jako człowiek. To de facto sprzyja rozwojowi klerykalizmu.
Nie rozumiem.
Po pierwsze, żeby być księdzem nieklerykalnym, trzeba być otwartym na krytykę ze strony świeckich, traktować ich po partnersku. Po drugie, trzeba wchodzić w dialog ze światem, diagnozować zjawiska, które się dzieją dookoła nas, i umieć je krytycznie ocenić. Do tego trzeba pokory, ale również narzędzi i predyspozycji intelektualnych. I tu widzę pewien problem, ponieważ obserwując seminaria diecezjalne, uważam, że poziom intelektualny tych, którzy do nich przychodzą, generalnie spada.
Bo?
Powołanie to Boża propozycja, a nie przymus. Obniża się prestiż społeczny księdza, atrakcyjność tej posługi, więc młodemu i zdolnemu powołanemu człowiekowi trudniej podjąć decyzję o wstąpieniu do seminarium. Możliwości zrobienia kariery poza życiem kapłańskim są dziś zdecydowanie większe niż kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu.
A wracając do trydenckiego modelu bycia księdzem...
Dla zobrazowania tego, o co mi chodzi, posłużę się przykładem, którego używa papież Franciszek. On mówi, że w kapłaństwie można iść jedną z dwóch dróg: albo drogą uczonego w prawie, albo drogą dobrego pasterza. Różnią się one przekonaniem księdza co do priorytetów duszpasterskich. Jeśli dla kogoś najważniejsze są ceremoniał, prawo, katechizm, przykazania i doktryna, to znaczy, że jest uczonym w prawie. Jeśli w centrum jest drugi człowiek i jego relacja z Panem Bogiem, to jest dobrym pasterzem.
Jak to się przekłada na codzienne funkcjonowanie?
Kiedy dobry pasterz spotka się z drugim człowiekiem, to zastanowi się przede wszystkim nad tym, co może zrobić, żeby ten człowiek nawiązał relację z Bogiem. Jeśli ktoś trafi na uczonego w prawie, to będzie sprawdzany z tego, na ile w swoim życiu realizuje program prawno-doktrynalno-katechizmowy, bo to dla takiego księdza będzie najważniejsze. Pasterz porozmawia i sprawdzi, na co wiernego stać, czy spełnienie wszystkich norm katechizmowych jest możliwe, czy wymaganie stu procent poprowadzi w tym wypadku do Boga, czy stanie się ciężarem nie do uniesienia. Będzie towarzyszył, stopniował wymagania, a czasem zastosuje wyjątek, jeśli uzna, że to pomoże wzrastać w miłości. A uczony w prawie w momencie pojawienia się problemów powie, żeby wierny przyszedł wtedy, gdy spełni postawione mu wymogi, które wynikają z kodeksów i dekretów. Jeśli ktoś nie może spełnić wszystkich norm, to droga zamknięta, bo doprowadzenie do wypełnienia procedur rozumie on jako cel swojej posługi.
Powołuje się ksiądz na słowa obecnego papieża, którego często się krytykuje i któremu się zarzuca obniżenie rangi kapłaństwa i wartości Kościoła.
Nie rozumiem tej krytyki. Papież Franciszek stawia nam często niewygodne pytania, jak chociażby o to, co jest istotą chrześcijaństwa: doprowadzenie człowieka do Boga czy troska o sztywne przestrzeganie doktryny. Te cele często bywają zbieżne, ale nie zawsze. W kontekście doktryny ostatnie pontyfikaty Franciszka, Benedykta XVI i Jana Pawła II nie są tak bardzo odległe od siebie, jak się powszechnie uważa.
A w czym widać różnice?
Jan Paweł II, podobnie zresztą jak Benedykt XVI, budował ideał chrześcijanina i szukał spójnego systemu obiektywnych praw, które mają prowadzić człowieka do Boga. Franciszek skupia się bardziej na człowieku, któremu za pomocą tych praw można pomóc. On nie zmienia norm, ale patrzy na konkretne przypadki i na możliwości zastosowania prawa. Kieruje się szczególnie w stronę osób, które żyją na różnie rozumianych peryferiach Kościoła. Jest świadomy, że mając przed sobą człowieka w biedzie ekonomicznej i moralnej, należy inaczej podchodzić do norm, niż aplikując je w poukładanym i stabilnym centrum. Nie sztywny legalizm, ale wrażliwość na ludzi i elastyczność z nią związana mają być istotą chrześcijaństwa. Taki sposób podejścia do prawa nie jest autorskim pomysłem papieża, ale wynika z naśladowania Jezusa.
A jednak w ujęciu publicystycznym jest uważany za antyklerykała i rewolucjonistę.
Odbiór papieża zależy często od specyfiki Kościoła lokalnego. W Europie Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych, gdzie bywam dosyć często, w niektórych środowiskach papież jest wręcz krytykowany za konserwatyzm, opieszałość i zachowawczość.
?
Chodzi na przykład o dyskusję odnośnie do rozeznawania sytuacji osób, które żyją w związkach niesakramentalnych, i ewentualnego dopuszczania ich do udziału w komunii świętej. O tym mówi adhortacja Amoris laetitia. W wielu Kościołach w Stanach Zjednoczonych słychać było głosy rozczarowania, że papież nie zmienił nauczania i nie zgodził się na komunię dla rozwodników bezwarunkowo, akceptując obecną w tych Kościołach praktykę, ale postawił dodatkowe wymagania.
W Polsce natomiast, w której społeczeństwo jest bardziej konserwatywne, uważa się czasem, że propozycja papieża to rewolucja. A Franciszek nie chciał zmienić prawa. Przypomniał jedynie, że mamy przed sobą człowieka z jego konkretną sytuacją i że trzeba rozeznać, w jakiej kolejności i w jakim tempie aplikować mu nakazy, które wynikają z ustaleń poprzednich papieży. I tylko tyle. Zmodyfikował więc jedynie sposób stosowania dotychczasowych norm, nie zmieniając ich treści.
A nawet gdyby je zmienił, to nic by się nie stało. Problem z papieżem Franciszkiem, nie tylko zresztą w Polsce, bierze się z tego, że mamy przekonanie, iż wszystko, co było w Kościele do wymyślenia, już wymyśliliśmy.
Jako Kościół?
Jako Urząd Nauczycielski Kościoła. Słuchając różnych debat teologicznych w Polsce, mam czasem wrażenie, że w nauczaniu Kościoła jesteśmy skazani tylko na powtarzanie. Ostatnim, który miał prawo coś zmienić, był Jan Paweł II, a po nim jest tylko odtwórczość. Więc jeśli teraz ktoś próbuje jakiś problem ująć inaczej, to jest już dla nas kłopot. Faktem jest, że to za pontyfikatu Jana Pawła II zlikwidowano ekskomunikę dla osób żyjących w związkach niesakramentalnych i umożliwiono osobom żyjącym w tzw. białych małżeństwach przystępowanie do komunii świętej, ale on mógł to zrobić, a po nim już nikt nie może nic zmieniać. Choć była to prawdziwa rewolucja, to nie kres możliwości interpretacyjnych. Kościół po Janie Pawle II wciąż jest w drodze i ma obowiązek dalszego rozwijania się.
Jan Paweł II był nasz.
Każdy papież jest tak samo nasz! Jeszcze jedna rzecz, która jest dziś dla nas problemem: Franciszek to pierwszy papież z innego kręgu kulturowego niż europejski.
Nasza mentalność w naturalny sposób jest ukształtowana przez kontekst, w którym żyjemy, więc lepiej rozumieliśmy poprzednich biskupów Rzymu. Kiedy jednak słucha się niektórych ludzi z Azji, Afryki czy szczególnie z Ameryki Południowej, mówią, że choć cenili sobie Jana Pawła II, to dopiero teraz mają papieża, który ich rozumie.
Franciszek zdaje sobie sprawę z różnic kulturowych, dlatego tak wiele mówi o potrzebie decentralizacji zarządzania w Kościele. Bo nie da się dłużej funkcjonować w taki sposób, że jedna decyzja z Rzymu rozwiązuje wszystkie problemy na całym świecie.
Czy jednak decentralizacja nie doprowadzi do powstania Kościoła, który z nazwy będzie katolicki, a w sposobie funkcjonowania protestancki, bo każdy kraj będzie samodzielnie ustalał zasady moralne, jakich mają przestrzegać wierni?
Podobne obawy były podnoszone przy okazji publikacji adhortacji Amoris laetitia i nakazu, by biskupi miejsca formułowali wytyczne do rozeznawania. Z perspektywy czasu okazały się one nieuzasadnione. Mamy pewne różnice we wskazówkach, ale biorą się one ze specyfiki lokalnego Kościoła. Na przykład w Argentynie w obawie przed zgorszeniem biskupi proponują czasem, by osoby żyjące w związkach niesakramentalnych przyjmowały komunię świętą poza swoją parafią. Dla odmiany w Polsce, gdzie mamy dobrze rozwiniętą strukturę administracyjną Kościoła, sugeruje się najpierw sprawdzenie możliwości zastosowania procedury stwierdzenia nieważności poprzedniego związku, by się przekonać, która droga będzie najwłaściwsza.
Jedność to nie jest jednorodność. Gdy popatrzymy na Kościół pierwszych wieków, to zgadzał się on w sprawach zasadniczych, natomiast konkretne rozwiązania zależały od kontekstów.
Skoro w wielu wymiarach będzie decydował Kościół lokalny, to kim w takim układzie będzie papież?
Możemy spojrzeć na koncepcję prymatu papieża, jaką przywołują bracia prawosławni: Biskup Rzymu to primus inter pares — pierwszy pośród równych. Ten, do którego zwracano się w szczególnych momentach lub gdy potrzeba było instancji odwoławczej w sporze.
Benedykt XVI, jeszcze jako Józef Ratzinger w książce Formalne zasady chrześcijaństwa. Szkice do teologii fundamentalnej stawia bardzo odważnie pytanie o to, czy Kościołowi zachodniemu nie wystarczyłby dziś prymat honorowy. Nad zmianą koncepcji papiestwa zastanawiał się również Jan Paweł II w encyklice Ut unum sint z 1995 roku, wyznając, że największą przeszkodą na drodze do jedności między chrześcijanami jest forma sprawowania przez niego urzędu papieża. Dlatego prosił o wsparcie w przemyśleniu jej tak, by mógł ją zmienić, nie tracąc tego, co istotne, a jednocześnie być bardziej otwartym na współczesne sytuacje. Efektem papieskiej zachęty było powstanie kilku prac postulujących, by papież był kimś na kształt koordynatora Kościoła i osobiście reagował w sprawach doktrynalnych tylko wtedy, gdy z powodu wojny czy kataklizmu nie ma możliwości skonsultowania się z innymi biskupami.
Taką drogę obierze papież Franciszek?
Z pewnością aż tak daleko nie zreformuje tego urzędu, ale zdaje sobie sprawę z tego, że podział chrześcijaństwa jest wielką raną nie tylko społeczną, ale też teologiczną. Ewentualna decentralizacja, wyrażająca się w rezygnacji z silnej postawy jurydycznej Rzymu wobec Kościołów lokalnych, jest drogą, która może przybliżać do zjednoczenia chrześcijan.
A nie obawia się ksiądz, że to, o czym rozmawiamy, może grozić schizmą?
Nieżyjący już biskup San Francisco John R. Quinn, przewodniczący Konferencji Episkopatu Stanów Zjednoczonych, mówił, że nie da się wprowadzić w Kościele żadnej zmiany, która nie będzie zagrażała schizmą. Ten krzyż jest wpisany w każdą reformę. Oczywiście, trzeba próbować się porozumieć, tłumaczyć i wsłuchiwać we wrażliwość wiernych, ale spójrzmy na naszą historię. Był Sobór w Chalcedonie w 451 roku, definiujący, na czym polega relacja między boskością i człowieczeństwem w Jezusie, i część Kościołów nie przyjęła tej prawdy. Był Sobór Watykański I z dogmatem o nieomylności papieskiej i w efekcie mieliśmy wysyp Kościołów narodowych. Był Sobór Watykański II i pojawili się lefebryści. Nie jesteśmy w stanie wykluczyć takich konsekwencji.
Buntujemy się wobec zmian, bo to, co znamy, jest dla nas bezpieczne?
Bo oceniamy rzeczywistość pod kątem ewentualnych negatywnych skutków reformy. Nie myślimy jednocześnie o tym, ilu odeszło przez to, że nie zdążyliśmy czegoś w Kościele zmienić. Do schizmy może prowadzić nie tylko reforma, ale także jej brak na czas.
W takim razie jakie ruchy byłyby skutecznym przeciwdziałaniem dla klerykalizmu?
Choć dziś jest to pomysł z gatunku theological fiction, warto pomyśleć o zmianach strukturalnych. Przykładowo, rozważmy, jak można by zmienić sposób wybierania biskupów diecezjalnych. W tej chwili są oni mianowani przez papieża. A może — jak kiedyś — gronem elektorskim powinno być lokalne duchowieństwo i świeccy zaangażowani religijnie, bo biskup to ich pasterz, a nie wikariusz Ojca Świętego?
Podobnie mogłoby być na poziomie lokalnym. W wyborze proboszczów mogłyby uczestniczyć rady parafialne, weryfikując kandydatów i zapewniając tym samym ciągłość duszpasterską parafii w obliczu zmieniających się księży.
A następnym krokiem tej reformy byłaby możliwość wybrania sobie parafii, do której chce się należeć. Tylko wówczas niektóre mogłyby zbankrutować.
A ja zapytam przewrotnie: Na czym nam w takim razie zależy? Co jest w Kościele najważniejsze? Sukces struktur czy służba drugiemu człowiekowi? Przecież chodzi o to, by człowiek nawiązał kontakt z Panem Bogiem. Oczywiście, że jedną z możliwości reformy jest uwolnienie przynależności administracyjnej do parafii tak, by każdy znalazł duszpasterzy, którzy ułatwią mu nawiązanie tej relacji. I pewnie dla niektórych księży mogłoby się to skończyć bezrobociem. Obrona struktur nie jest najważniejsza! Widzimy na przykładzie skandali pedofilskich, że tam, gdzie struktura była ważniejsza od człowieka, dochodziło do tuszowania przestępstw i do dramatów.
Pamiętajmy jednak, że zmiany w takich kierunkach wymagałyby szerokiego zaangażowania wiernych świeckich. Obecnie są oni najczęściej biernymi konsumentami, bez chęci podjęcia odpowiedzialności za parafię, bo po co się udzielać, skoro wikary czy proboszcz zrobią za nich wszystko. Myślę, że w polskich realiach jest to wciąż pokłosie historii. W czasach komuny otwarta działalność Kościoła w duchu relacji i współpracy nie była możliwa, bo nigdy nie było wiadomo, z kim się ma do czynienia. Wielu świeckich i duchownych jeszcze tkwi w takim przekonaniu.
Od upadku komuny wyświęcono już kilka pokoleń księży!
Tyle tylko, że oni wciąż kształtowani są w seminariach, które zmieniły się w bardzo małym stopniu — ciągle są instytucjami nakierowanymi na odizolowanie kleryków od reszty społeczeństwa, a tak się nie da uczyć otwartości i budowania relacji.
Podsumujmy. Jak walczyć z klerykalizmem?
Z punktu widzenia osób duchownych walka z klerykalizmem to ciągłe odrzucanie pokusy poszukiwania przywilejów i domagania się szczególnego traktowania z uwagi na noszoną koloratkę. To także traktowanie osób świeckich jako towarzyszy w wędrówce na drodze do Boga, a czasem nauczycieli, którzy lepiej od nas, księży, odczytali inspirację Ducha Świętego. Ze strony świeckich zwalczanie klerykalizmu nie ma polegać na tym, że pozwolimy im decydować, kto dzisiaj odprawi mszę świętą, bo za to zawsze będzie odpowiedzialny ksiądz, tylko na zmianie ich podejścia do Kościoła, by nie traktowali go jako stacji obsługi sakramentalnej, ale uważali go za miejsce, w którym chodzi o wzajemną miłość do sakramentu i wypływające z tego konsekwencje. I by nie bali się zaangażowania w budowanie Kościoła, bo to przecież nasza wspólna sprawa. |
Damian Wąsek — ur. 1977, duchowny diecezji bielsko-żywieckiej, doktor habilitowany teologii fundamentalnej. Wykładowca w Instytucie Teologii Fundamentalnej, Ekumenii i Dialogu na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Członek Polskiej Akademii Umiejętności (sekcja Filozofii Nauki). Współpracownik Centrum Badań Interdyscyplinarnych Copernicus przy Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Autor licznych artykułów naukowych i publicystycznych oraz książek, m.in. Koncepcja teologii Piotra Abelarda; Miłość wszystko wyjaśnia; Nowa wizja zarządzania Kościołem. W ramach działalności naukowej porusza głównie tematy związane z kierunkami reformy Kościoła, z dialogiem nauka — wiara oraz prowadzi spór z nowym ateizmem. Zajmuje się również analizą nauczania papieża Franciszka. Mieszka w Krakowie.
opr. mg/mg