A prawda was wyzwoli

Księża - agenci? Czas zamknąć ten rozdział...

Duchowni byli jedyną grupą społeczną w Polsce, która w stu procentach została poddana inwigilacji ze strony Służby Bezpieczeństwa. Każdy ksiądz i każdy kleryk z chwilą wejścia do seminarium miał zakładaną teczkę, nazywaną Teczką Operacyjną Ewidencji Księdza. Zbierano do niej bardzo szczegółowe informacje i donosy dotyczące życia kapłanów. Większość z nich próbowano także namawiać do współpracy. Znam wielu kapłanów, którzy takie oferty otrzymywali przy różnych okazjach.

Szczególnie rozbudowana agentura działała w diecezji krakowskiej. Nie bez przyczyny zresztą. Istniało tutaj silne opozycyjne środowisko akademickie, robotnicze i kościelne. Bastionem opozycji antykomunistycznej stała się Nowa Huta. Metropolita krakowski Karol Wojtyła był - obok kardynała Wyszyńskiego - uważany przez komunistów za wroga systemu numer jeden. A kiedy został wybrany na Stolicę Piotrową, już jako Ojciec Święty utrzymywał cały czas regularne kontakty ze swoją rodzimą diecezją.

I te wszystkie czynniki spowodowały, że inwigilacja Kościoła krakowskiego ze strony Służby Bezpieczeństwa przybrała o wiele większą skalę, niż miało to miejsce w przypadku innych diecezji. Archiwalne dokumenty znajdujące się w posiadaniu Instytutu Pamięci Narodowej pokazują, że jej rozmiary były większe, niż się spodziewano.

Być znowu ofiarą

Już jako kleryk zaangażowałem się w działalność opozycyjną i w pomoc osobom represjonowanym, ukrywającym się, a także ich rodzinom.

Z tego też powodu nie otrzymałem paszportu, co uniemożliwiło mi wyjazd na studia do Rzymu. W latach 80. współpracowałem z ks. Kazimierzem Jancarzem w ramach jego Duszpasterstwa Ludzi Pracy, a w 1988 roku byłem kapelanem strajku, który wybuchł w kombinacie nowohuckim. Cały czas pełniłem też posługę kapelana podziemnej „Solidarności".

Być może z tych właśnie powodów Służba Bezpieczeństwa nie próbowała mnie nigdy werbować, natomiast stosowano wobec mnie innego rodzaju represje - w 1985 roku, w kwietniu i grudniu, zostałem dwukrotnie pobity przez tzw. nieznanych sprawców. Śledztwo prowadzone przez Służbę Bezpieczeństwa nie doprowadziło oczywiście do żadnych rezultatów.

Ku mojemu zdziwieniu 20 lat później, w październiku ubiegłego roku, odnalazły się akta mojej sprawy w Instytucie Pamięci Narodowej. Te dokumenty pokazują, że tamte pobicia, jak i późniejsze zacieranie śladów były inspirowane przez Służbę Bezpieczeństwa.

Największym zdziwieniem dla mnie było jednak to, że obok bardzo licznych dokumentów i fotografii odnalazła się także kaseta wideo nakręcona przez samą SB. Są na niej moje zeznania złożone podczas przesłuchań, wizji lokalnych i rewizji. Na kasecie sfilmowano także sposoby, jakimi próbowano mnie złamać. Tak więc kilka godzin po pobiciu uczyniono ze mnie pozoranta i kazano mi pokazywać, w jaki sposób poruszałem się w czasie, gdy mnie bito.

Było to dla mnie wówczas bardzo ciężkie przeżycie i teraz po dwudziestu latach odczuwam to tak samo. Nie jestem nawet w stanie obejrzeć tej kasety do końca. Tym bardziej więc rozumiem stan, w jakim znajdują się osoby, które otrzymują swoje akta z IPN. One po raz drugi stają się ofiarami i muszą przejść przez to, przez co przechodziły w latach osiemdziesiątych.

Kontrast dla blasku

Miałem ogromne opory, czy występować do IPN po swoją teczkę, dziś jednak nie żałuję tego kroku. Nie spodziewałem się natomiast, że tych dokumentów będzie aż tak dużo.

Są wśród nich frapujące rzeczy. Z jednej strony te dokumenty pokazują przepiękną postawę wielu moich przyjaciół, których próbowano w różny sposób zmusić do współpracy bądź do tego, aby składali donosy na moją osobę. I oni nie dali się złamać. Najpiękniej jawi się tutaj postać kardynała Franciszka Macharskiego, który stanął w mojej obronie i który nigdy nie uległ różnym namowom Służby Bezpieczeństwa.

Wspaniale zachowały się także siostry zakonne ze Zgromadzenia Córek Bożej Miłości, u których mieszkałem i które udzieliły mi pierwszej pomocy po pobiciu. Zachęcano je do zmiany zeznań, one jednak pozostały nieugięte.

Niestety w tych dokumentach znalazłem także donosy pisane na mnie i na moich przyjaciół. Dla mnie jako kapłana rzeczą najbardziej bolesną jest fakt, że wśród agentów Służby Bezpieczeństwa były również osoby duchowne. Ale być może taki kontrast jest potrzebny, ażeby te piękne, szlachetne, uczciwe postacie, które się nie dały złamać, błyszczały jeszcze bardziej.

Nie potępiam jednak tych, którzy na mnie donosili. Jedna z takich osób, mój kolega ksiądz, przyszedł do mnie jedenaście lat temu, by wyznać mi, że był donosicielem i przeprosić za swoje ówczesne postępowanie. Nie każdego stać jednak na taki gest. Wśród znanych mi duchownych są bowiem i tacy, którzy nadal pracują jako kapłani i którzy nie czują w ogóle żadnych wyrzutów sumienia, że byli agentami, że donosili nie tylko na mnie, ale i na śp. ks. Jancarza czy śp. ks. Adolfa Chojnackiego, a także na ludzi świeckich.

Myślę, że zwłaszcza dla wiernych dramatem jest wiadomość, że ich duszpasterz był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Dlatego też, kiedy zostały odtajnione teczki działaczy nowohuckiej „Solidarności", wystąpiłem z apelem do moich współbraci księży, aby tę sytuację wreszcie zdecydowanie wyjaśnić.

Stanąć w prawdzie

Z moich akt wynika, że współpracownikami SB wśród księży były na szczęście tylko jednostki. Niestety jest to o tyle bolesne, że dotyczy takich kapłanów, których w życiu nie podejrzewałbym o współpracę.

Służba Bezpieczeństwa nie szła więc wcale na ilość, ale werbowała te osoby, które stanowiły dla niej dużą wartość. Do werbunku najczęściej dochodziło przy okazji wyjazdów zagranicznych i decyzji o przyznaniu paszportu. SB wykorzystywała też różne sytuacje losowe i rozmaite ludzkie wpadki, np. kiedy kapłan powodował wypadek samochodowy, wówczas sugerowano mu, że jeśli pójdzie na współpracę, to sprawa zostanie zatuszowana. Pod adresem księży stosowano także rozmaite groźby i prowokacje.

Trzeba jednak powiedzieć, że część z tych kapłanów, którzy złamali się i podpisali deklaracje o współpracy, później miała w sobie na tyle siły, by pójść do swojego biskupa, powiedzieć mu o tym i wycofać się z tej współpracy. Dlatego też każdy taki przypadek trzeba rozpatrywać indywidualnie.

Nie zgadzam się jednak ze stanowiskiem, które głosi, że wystarczy pójść do biskupa, uzyskać jego przebaczenie i zamknąć sprawę. To jest zaledwie pierwszy krok, przede wszystkim bowiem trzeba to zrobić wobec ludzi, którym wyrządzona została krzywda.

Ewangelia głosi: „A prawda was wyzwoli" (J 8,32). I jeżeli jako księża mamy być wierni swojemu powołaniu, mówić z ambony do wiernych i uczyć ich pewnych nakazów moralnych, to musimy dokonać samooczyszczenia całego naszego środowiska.

Nie chodzi tu o to, by działo się to w świetle jupiterów. Jeżeli jednak dany ksiądz skrzywdził jakieś osoby i składał na nie raporty, to przynajmniej powinien on do tych ludzi pójść i powiedzieć słowo „przepraszam". Jestem głęboko przekonany, że to przede wszystkim Kościół jest zobowiązany do tego, aby stanąć w prawdzie. Inne instytucje mogą sobie to jakoś wytłumaczyć, ale Kościół, który ma być nośnikiem najważniejszych wartości, nie może dopuścić do takich niejasnych sytuacji. I to trzeba wreszcie z bólem, ale w prawdzie wyczyścić. Do samego końca.

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski - kapłan diecezji krakowskiej, ksiądz obrządku ormiańsko-katolickiego, duszpasterz Ormian w Polsce, założyciel i prezes Fundacji im. św. Brata Alberta w Radwanowicach koto Krakowa opiekującej się osobami niepełnosprawnymi umysłowo.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama