Wspomnienie o redaktorze naczelnym Gościa Niedzielnego, ks. Józefie Gaworze
Cenzor przeglądał tekst o kongresach eucharystycznych. Jego wzrok padł na słowa „chore społeczeństwo”. — To trzeba usunąć — powiedział, przekreślając pechowy fragment. Ciemnowłosy ksiądz w okularach szarpnął się na krześle. — Przecież to dotyczy społeczeństwa z połowy XIX wieku — żachnął się. — Ale czytelnikowi mogą nasunąć się analogie ze współczesnym społeczeństwem — odparł obojętnie urzędnik.
Ksiądz Józef Gawor, redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”, był przyzwyczajony do najbardziej nawet absurdalnych ingerencji cenzury. Od 1950 roku, kiedy objął tę funkcję, musiał bezsilnie przyglądać się, jak nożyce strażników „jedynie słusznego ustroju” wycinają niebezpieczne dla „współczesnego społeczeństwa” teksty w prowadzonym przezeń tygodniku. A było tych tekstów tysiące. Nie oszczędzono nawet kościelnej pieśni „Z tej biednej ziemi”. — No bo ta ziemia już nie jest biedna — wyjaśniali zza biurek panowie od skreślania. Wycięli też artykuł, w którym mowa była o Sodomie i Gomorze. Dlaczego? — Bo nie napisaliście, że podobne szkaradzieństwa dzieją się teraz w Ameryce — tłumaczył cenzor.
Trzeba było potężnego hartu, żeby w takich warunkach nie zwątpić w celowość jakiejkolwiek pracy redakcyjnej. „Siedzę jak w klatce, której gęsto stojące sztaby żelaza są ponadto otoczone drutem kolczastym i siatką drucianą. Cóż można z takiej klatki podać na zewnątrz” — zanotował w swoim dzienniku ksiądz Gawor. Trudno się dziwić jego przygnębieniu. Musiał stawiać czoła nie tylko ingerencjom w treść „Gościa”, ale i jego formę. Fatalny papier, jaki przydzielano czasopismu, często uniemożliwiał nawet drukowanie fotografii. Przydziały były zresztą bardzo skąpe, trzeba było o nie zabiegać w Warszawie, a władze za każdym razem dawały do zrozumienia, że papieru mogłoby w ogóle nie być. — Cieszcie się, że w ogóle wychodzicie — słyszał wielokrotnie znękany naczelny.
Rzeczywiście, tylko od łaski decydentów z Warszawy zależał nakład. Raz było to sto tysięcy, innym razem osiemdziesiąt tysięcy, zawsze jednak o wiele poniżej rzeczywistego zapotrzebowania. Wtedy każda ilość mogła zostać wchłonięta. „Gość” sprzedawał się na pniu. Również objętość czasopisma zależała od decyzji władz i wahała się między czterema a ośmioma stronami. Dla dopełnienia miary udręk w 1960 roku uniemożliwiono „Gościowi” druk w Katowicach. Odtąd przez długie lata w sprawach poligrafii trzeba było jeździć do Częstochowy, a nawet, jeśli taki był kaprys rządzących, do Białegostoku. Zdarzało się, że ks. Gawor, doprowadzony do skrajnej irytacji, mówił urzędnikom, co o tym myśli, zazwyczaj jednak powodowało to tylko pogorszenie sytuacji.
— UB miało jednak przed księdzem Gaworem respekt. Mogło to mieć związek z jego obozową przeszłością. To w nim było. Często mówił nam rano: „Dzisiaj w nocy znowu byłem w obozie” — wspomina swojego poprzednika obecny redaktor naczelny, ks. Stanisław Tkocz. Dwa lata spędzone za drutami obozu w Dachau, a później Gusen, musiały pozostawić trwały ślad w osobowości ks. Gawora. Jego bratanek, Piotr Gawor, opowiada o swoim stryju, że pracę w przyobozowym kamieniołomie przeżył tylko dlatego, iż wyobrażał sobie, że z przenoszonych tam i z powrotem kamieni buduje kościół ku czci swojego patrona, św. Józefa.
Wskutek wielokrotnych, ryzykownych zabiegów, udało się wydobyć więźnia z obozu. Przed wypuszczeniem go na wolność, komendant zażądał od ks. Gawora deklaracji, że nie będzie prowadził żadnej działalności duszpasterskiej i kapłańskiej. — Nie — odparł stanowczo. Nie mógł się zaprzeć swojego najgłębszego „ja”, był bowiem na wskroś duszpasterzem, co widać w całej jego późniejszej działalności. Lata obozowej udręki zaowocowały ponadto powziętym przezeń jeszcze za drutami postanowieniem, że nigdy nie odmówi nikomu pomocy, niezależnie od tego, o co zostanie poproszony. Wskutek tej decyzji ksiądz Gawor nigdy niczego nie miał, bo wszystko rozdawał potrzebującym. Całe jego mienie, prócz rzeczy niezbędnych do życia, stanowiły książki. Był też autentycznie pobożny. — To była taka męska pobożność, bez egzaltacji i rozczulania się — ocenia ksiądz Tkocz. Kiedy w kurialnej kaplicy odbywały się nocne adoracje, ks. Gawor klęczał jak słup między północą a czwartą rano, kiedy pozostałych mieszkańców kurii zmorzył już sen.
Bardzo dużo pisał, często do późnych godzin nocnych. Nieraz było to konieczne, bo trzeba było zapełnić spowodowane działalnością cenzorów dziury w tekstach. W takich warunkach trudno oczekiwać wysokiego poziomu każdego artykułu. Ksiądz Gawor miał tego świadomość i bolał nad tym. „Głowię się nad sposobem uniknięcia wszystkich tych ograniczeń, aby jako taki utrzymać poziom, który mnie razi jak najbardziej. Wyobrażam sobie »Gościa Niedzielnego« całkiem inaczej” — zapisał w swoich notatkach. Robił więc, co mógł, choć mógł niewiele.
Redakcja „Gościa” za jego czasów stała się miejscem spotkań ludzi, którzy chcieli swobodnie porozmawiać, a przy okazji nawet się odprężyć. Sprzyjał temu towarzyski charakter naczelnego. Ponieważ miał cięty dowcip i dar obserwacji, częstował gości i współpracowników ich charakterystykami, które wcześniej sporządził na ich temat. Goście także popisywali się swoimi umiejętnościami. Obecny redaktor naczelny do dziś pamięta zabawny „esej o kawie” w wykonaniu biskupa Józefa Kurpasa.
Ksiądz Gawor miał wiele pasji. Był znawcą sztuki, kochał dobrą muzykę. Interesował się astronomią. W jego pokoju stał mały teleskop, przez który w pogodne noce spoglądał na rozgwieżdżone niebo. Coś mu w duszy stale grało, dzięki czemu wciąż miał coś nowego do powiedzenia. Czego nie powiedział na kazaniu i czego nie napisał w artykule, to „deponował” w swoim prowadzonym niemal całe życie pamiętniku „Barwy dnia każdego”.
W 1974 r. zaczął się dla księdza Gawora czas odchodzenia. Dla tak aktywnego człowieka konieczność przejścia na emeryturę musiała być rzeczą trudną. Ksiądz Stanisław Tkocz pamięta dobrze tamtą chwilę. — W dniu, w którym dowiedział się o mojej nominacji na stanowisko redaktora naczelnego, powiedział do mnie: „Jutro odprawię w księdza intencji Mszę świętą. Niech księdza Bóg błogosławi” — wspomina. Nazajutrz obaj odprawili za siebie nawzajem Msze i tak zaczął się ostatni etap życia człowieka, który przeprowadził „Gościa Niedzielnego” przez najtrudniejsze lata szalejącego w Polsce komunizmu. Nie odszedł jednak na duchową emeryturę. Z „Gościem” współpracował niemal do ostatniej chwili. Jego ostatnie rozważanie biblijne ukazało się cztery dni przed śmiercią.
Kilka miesięcy wcześniej zapisał w dzienniku: „Czas nie zna przerwy... Jest ciągłością nieuchwytną. Jest podobny do skrzydeł, które nas niosą w przyszłość i przygotowują do przeżywania wieczności, obiecanej nam przez Pana. Czas jest przedsmakiem wieczności”.
Skrzydła czasu miały go zanieść do wieczności już wkrótce. Śmiertelna choroba powaliła go niemal na stanowisku pracy — w czasie rekolekcji, które prowadził w kościele św. Antoniego w Rybniku. Zmarł dokładnie dwadzieścia lat temu, w wieku 73 lat, 16 kwietnia 1981 roku. Wtedy był akurat Wielki Czwartek, dzień szczególnie znaczący dla kapłanów. A ksiądz Józef Gawor był kapłanem w każdym calu.
opr. mg/mg