O s. Faustynie Kowalskiej
Miłości wiekuista, każesz malować obraz swój święty. I odsłaniasz nam zdrój miłosierdzia... s. FAUSTYNA
Kiedy Helenka Kowalska wsiadała w Łodzi do pociągu mającego zawieźć ją do Warszawy, płakała tak bardzo iż wuj, który ją odprowadził na dworzec, powiedział później: "Gdyby ten pociąg stanął, to bym ją chyba zabrał. Ale nie stanął". Miała wtedy 19 lat. Jechała do Warszawy, by tam wstąpić do klasztoru. Tylko że nie dość, iż nie wiedziała, do jakiego zgromadzenia ma pójść i nie miała żadnego wiana, wymaganego wówczas od kandydatek, a w Warszawie nikogo nie znała, to na dodatek sprzeciwiali się tej decyzji jej rodzice, którzy nie taką przyszłość wymarzyli dla swej ukochanej córki. Może, gdyby nie wpoili w nią przekonania, iż najważniejszą sprawą w życiu jest słuchanie Pana Boga i On ma być na pierwszym miejscu, Helenka miałaby wątpliwości, czy postępuje słusznie, a tak po prostu nie miał wyjścia: niewiele wcześniej, podczas zabawy w łódzkim parku, Pan Jezus wprost upomniał się o swe pierwszeństwo u niej. "W chwili, kiedy zaczęłam tańczyć, nagle ujrzałam Jezusa obok. Jezusa umęczonego, obnażonego z szat, całego okrytego ranami, który mi powiedział te słowa: Dokąd cię cierpiał będę i dokąd mnie zwodzić będziesz? W tej chwili umilkła wdzięczna muzyka, znikło sprzed oczu moich towarzystwo, w którym się znajdowałam, pozostał Jezus i ja..."
Że ma wstąpić do zakonu wiedziała od dawna. Gdy miała siedem lat, po raz pierwszy tego zapragnęła i choć z czasem Pan Jezus coraz bardziej ją w tym utwierdzał, posłuszna woli rodziców starała się to przekonanie od siebie odsunąć. Modlitwa była jej tak nieodzowna do życia, iż nieraz w nocy budziła się tłumacząc swej mamie, iż to anioł jej każe i klękała do modlitwy. Kochała Pana Boga, chciała być dla Niego... Przełom nastąpił właśnie podczas zabawy, gdy Bóg okazał jej swe zniecierpliwienie i wymagał absolutnego zawierzenia. W katedrze, przed Najświętszym Sakramentem pytała - co dalej? W pociągu wiozącym ją do Warszawy (na modlitwie usłyszała, że ma tam jechać) powierzyła się opiece Maryi, po krótkiej modlitwie już wiedziała, iż tę noc spędzić ma w pewnej wsi. Następnego dnia w kościele św. Jakuba w Warszawie, posłuszna głosowi, który usłyszała w sercu podczas modlitwy, podeszła do księdza, a ten, gdy mu się zwierzyła, miast do zakonu skierował Helenkę do swych znajomych, którzy pilnie potrzebowali pomocy domowej. Spędziła u nich rok, bo tyle trwało zbieranie pieniędzy na posag wymagany wtedy w zakonach.
W tym czasie chodziła po różnych zgromadzeniach żeńskich, lecz wszędzie jej odmawiano przyjęcia. Wreszcie trafiła na furtę Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Przełożona domu, zamiast jak zwykle przepytywać kandydatkę, kazała jej po prostu pójść do kaplicy i zapytać "Pana domu", czy ją przyjmie. Helenka usłyszała na modlitwie: "Tak, przyjmuję" . Do klasztoru ostatecznie wstąpiła 1 sierpnia 1925 r. "Czułam się niezmiernie szczęśliwa, zdawało mi się, że wstąpiłam w życie rajskie...", napisała po latach w "Dzienniczku".
Jako że była biedna a całe jej wykształcenie stanowiły niepełne trzy klasy szkoły podstawowej, została przyjęta na siostrę drugiego chóru, gdzie przyjmowano dziewczyny z ubogich rodzin, które z reguły wykonywały w klasztorze prace fizyczne.
Jednak już po trzech tygodniach Helenka chciała odejść z klasztoru. Nie o takim życiu marzyła, kiedy dni wydają się tak uporządkowane rytmem obowiązków klasztornych, że z trudem można znaleźć czas na osobistą modlitwę. A tej spragniona była nieustannie. Przed odejściem powstrzymał ją Pan Jezus. Wieczorem, podczas modlitwy o rozpoznanie woli Bożej: "ujrzałam na firance oblicze Pana Jezusa bolesne bardzo. Żywe rany na całym obliczu i duże łzy spadały na kapę mojego łóżka. Nie wiedząc, co to wszystko ma znaczyć, zapytałam Jezusa: Jezu, kto Ci wyrządził taką boleść? - A Jezus odpowiedział, że Ty mi wyrządzisz taką boleść, jeżeli wystąpisz z tego Zakonu..." Została. Pracowała w kuchni. Jak wspominała siostra kierująca jej pracą - Helenka często próbowała wyrwać się choćby na moment do kaplicy, trudno jej było przetrwać godzinę bez kontaktu z Panem Jezusem.
Wszystkie doświadczenia minionego czasu, silne przeżycia duchowe, liczne posty, które podejmowała jeszcze przed wstąpieniem do Zgromadzenia, nowy tryb życia nadszarpnęły zdrowie Heleny. Przełożeni, dla podratowania zdrowia, wysłali ją na odpoczynek do Skolimowa. Tam Pan Jezus odpowiedział na jej prośbę o poznanie, za kogo ma się modlić. Ukazał jej czyściec. Później często w symbolicznych wizjach widziała życie wewnętrzne dusz ludzkich i ich drogę ku ostatecznym wyborom. Modlitwa i pomoc duszom czyśćcowym stała się częścią jej powołania.
Obłóczyny miała w Krakowie. W oczach przełożonych uchodziła ze bardzo dobrą, stawiana była za wzór innym siostrom, współsiostry lubiły ją za pogodne usposobienie i życzliwość, żadna z nich nie wiedziała jednak, jak intymny i intensywny jest kontakt Helenki z jej Boskim Oblubieńcem. Podczas obłóczyn, przed przyjęciem habitu, zasłabła. "Bóg dał mi poznać, jak wiele cierpieć będę. Widziałam jasno, do czego się zobowiązuję..." - napisze o tym przeżyciu po latach w "Dzienniczku". Jako siostra zakonna otrzymała imię Faustyna.
Nowicjat, który odbywała w Krakowie, był dla niej czasem bardzo trudnym. Przeżywała czas zwany nocą mistyczną. Towarzyszyło jej poczucie odrzucenia przez Boga, rozpaczy, zniechęcenia, wewnętrznego cierpienia. Na duchu podtrzymywał ją spowiednik, matka przełożona pocieszała, iż jest to znak, że Bóg przeznacza ją "do wielkiej świętości", a Faustyna ostatkiem sił powtarzała na modlitwie "Ufam Tobie, o Boże...", "Jezu, ufam Tobie, wbrew wszelkiej nadziei..." Gdy składała pierwsze śluby czasowe, pragnęła "wyniszczenia się dla Boga przez miłość czynną, a jednak niedostrzegalną nawet dla najbliższych sióstr". W pół roku później ciemności ustąpiły, Faustyna, na modlitwie usłyszała: "Tyś radością moją, tyś rozkoszą serca mojego". Nastał czas łaski. Dzień po dniu, modlitwa po modlitwie, Faustyna przeżywała żywą, realną obecność Jezusa w swym życiu. Pan Jezus odsłaniał przed nią zarówno odległą przyszłość - widziała np. własne wyniesienie na ołtarze i to, iż będzie wymadlać innym wiele łask, jak i duchową rzeczywistość sióstr, w intencji których Jezus pragnął, by się modliła. Wzywał ją do nowenny w intencji Polski, jak i domu zakonnego, w którym mieszkała. Ukazywał jej swą chwałę, jak i dopuszczał, by w swym ciele odczuwała Jego mękę.
Od połowy 1930 r. s. Faustyna przebywała w Płocku, gdzie została przydzielona najpierw do pracy w kuchni, później w piekarni i w sklepie. I właśnie w Płocku, 22 lutego 1931 r. po raz pierwszy Faustyna ujrzała swego Pana takim, jakim pragnął być czczony w wizerunku "przez nią namalowanym". "Ujrzałam Pana Jezusa ubranego w szacie białej. Jedna ręka wzniesiona do błogosławieństwa, a druga dotykała szaty na piersiach. Z uchylenia szaty na piersiach wychodziły dwa wielkie promienie, jeden czerwony a drugi blady (...) Po chwili powiedział mi Jezus: Wymaluj obraz według rysunku, który widzisz, z podpisem: Jezu, ufam Tobie..."
To nie była prośba ani propozycja ze strony Boga. Gdy Faustyna próbowała się uchylić od tego zadania, świadoma, iż ono ją przerasta, usłyszała od Boga, że w dniu sądu zażąda od niej wielkiej liczby dusz. Czuła się przytłoczona. Spowiednik zasugerował, iż chodzi o obraz w jej duszy, jednak gdy odeszła od konfesjonału, Pan Jezus zdementował tę sugestię: "Mój obraz w duszy Twojej jest, ja pragnę, aby było Miłosierdzia święto." O tym, że nie potrafi sama narysować takiego wizerunku, szybko się przekonała, nieśmiało podpytywała siostry, czy któraś nie spróbowałaby, ale i tu nie znalazła rozwiązania. W dodatku usłyszała od Jezusa, czym ten obraz ma być: "Obiecuję, że dusza, która czcić będzie ten obraz, nie zginie. Obiecuję także, już tu, na ziemi, zwycięstwo nad nieprzyjaciółmi, a szczególnie w godzinie śmierci. Ja sam bronić ją będę jako swej chwały." Oraz życzenie: "aby ten obraz, który wymalujesz pędzlem, był uroczyście poświęcony w pierwszą niedzielę po Wielkanocy, ta niedziela ma być świętem Miłosierdzia..." Faustyna czuła się zbyt słaba, zbyt mało ważna, myślała, iż jest jedynie "proszkiem nieudolnym", może kto inny by mógł to zadanie zrealizować - marzyła. Bóg nie wycofał swej prośby, lecz obiecał Faustynie konkretną pomoc. Dwukrotnie w wizjach ukazał jej postać kapłana: "On ci dopomoże spełnić wolę moją na ziemi" - zapewnił Bóg Faustynę.
Bardzo takiej pomocy potrzebowała. Ale też potrzebowała potwierdzenia, że to wszystko, co przeżywa na modlitwie, jest prawdą, a nie złudzeniem. Czuła się niezrozumiana zarówno przez przełożoną, jak i spowiednika i wreszcie przez siostry, które drażniła, ciekawiła bądź dziwiła, "zaczynają mówić i patrzeć na mnie jako na jakąś histeryczkę i fanatyczkę", zapisała w "Dzienniczku". Nieustannie czuła się obserwowana: "Widzę teraz, że jestem jak złodziej strzeżona wszędzie: w kaplicy, przy obowiązku, w celi. Już teraz wiem, że oprócz obecności Bożej mam zawsze obecność ludzką..." Podczas spowiedzi na rekolekcjach odbywanych w trakcie trzeciej probacji, zgodnie z zapowiedzią Jezusa kapłan potwierdził Faustynie, że wszystko to, czego doświadcza, co przeżywa nie jest złudzeniem ani czystą emocją. "Niech siostra wie, że jest na dobrej drodze", powiedział. Mimo słów jakie usłyszała podczas tej spowiedzi i pomocy otrzymywanej później od przełożonych, Faustyna wciąż miała wiele wątpliwości, zbliżał się termin złożenia ślubów wieczystych i znów przez spowiednika Jezus obiecał Faustynie dać odpowiedź na jej wątpliwości. Tym spowiednikiem był o. Jozef Andrasz SJ, który później, podczas pobytów Faustyny w Krakowie, towarzyszył jej jako spowiednik. I on właśnie nie tylko podniósł Faustynę na duchu i wskazał kierunek: "Mówisz, że Bóg żąda wielkiej ufności od dusz, a więc okaż tę ufność ty właśnie pierwsza....", ale też wbrew jej nadziejom nie zwolnił z zadania namalowania obrazu...
1 maja 1933 r. s. Faustyna złożyła śluby wieczyste. Wcześniej poczuła się wezwana przez Pana do złożenia z siebie ofiary. By zrozumiała, na czym to wezwanie polega, miała wizję Jezusa w Ogrojcu. "Najpierw cierpienia fizyczne i wszystkie okoliczności, które je powiększą, cierpienia duchowe (...) posądzenie niewinne, odebranie dobrej sławy..." Na to wszystko mogła, choć nie musiała się zgodzić. Kiedy powiedziała "tak": "Widziałam wielkie upodobanie Boże w sobie i nawzajem utonął duch mój w Nim..." Od tej pory Pan Jezus poprzez wizje i pouczenia coraz pełniej odsłaniał przed Faustyną tajemnicę swego Miłosierdzia.
Księdza który miał jej dopomóc w spełnieniu zadania, Faustyna poznała w czerwcu 1933 r., gdy przyjechała do Wilna. Ks. Michał Sopoćko od niedawna był spowiednikiem sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Dla s. Faustyny spotkanie z kapłanem, którego znała już wcześniej z wizji, wcale nie było łatwe. Rozegrała się w niej walka duchowa o zaakceptowanie faktu, iż to nie o. Andrasz, a ks. Sopoćko ma być jej kierownikiem duchowym. Jezus wyraźnie tego sobie życzył... Po miesiącu, gdy wreszcie otworzyła się przed swym nowym spowiednikiem, ten swą penitentkę potraktował z dużą ostrożnością. Najpierw polecił przeprowadzić badanie psychiatryczne. Orzeczenie brzmiało, że s. Faustyna jest zupełnie zdrowa. Również matka przełożona wydała pozytywną opinię na jej temat. "Aby spowiedź s. Faustyny nie przeciągała się zbytnio poleciłem jej przy spowiedzi oskarżać się tylko z win, a jeśli ma coś więcej do powiedzenia, niech to napisze" - ks. Sopoćko wspominał po latach. Tak oto sprowokował powstanie "Dzienniczka", który s. Faustyna prowadziła do końca życia.
Ks. Sopoćko znalazł malarza, swego znajomego, Eugeniusza Kazimierowskiego, który według wskazówek Faustyny (wielokrotnie w czasie powstawania obrazu odwiedzała malarza w jego pracowni), namalował obraz Jezusa Miłosiernego. Mimo że nie był to zły obraz, efekt końcowy tak bardzo zasmucił s. Faustynę, że sam Jezus ją pocieszał: "Nie w piękności farby ani pędzla jest wielkość tego obrazu, ale w łasce mojej". Podczas objawienia Jezus przypomniał jej raz jeszcze: "Pragnę, żeby pierwsza niedziela po Wielkanocy była świętem Miłosierdzia. (...) kto w dniu tym przystąpi do źródła życia, ten dostąpi zupełnego odpuszczenia kar i win. Nie znajdzie ludzkość uspokojenia, dokąd nie zwróci się z ufnością do Miłosierdzia Mojego..." Na prośbę ks. Sopoćki Faustyna spytała Jezusa nie tylko o symbolikę obrazu, ale i o napis, jaki ma na nim widnieć. "Te dwa promienie oznaczają Krew i Wodę: blady promień oznacza Wodę, która usprawiedliwia dusze, czerwony promień oznacza Krew, która jest życiem dusz". "Podaję ludziom naczynie, z którym mają przychodzić po łaski do Źródła Miłosierdzia. Tym naczyniem jest ten obraz z podpisem: Jezu, ufam Tobie". Jezus dał wielkie obietnice wszystkim, którzy obraz ten czcić będą, łącznie z obietnicą dobrej śmierci.
Obraz namalowany przez E. Kazimirowskiego po raz pierwszy został wystawiony publicznie 26-28 kwietnia 1935 r. w sanktuarium Matki Bożej Miłosierdzia w Ostrej Bramie. 26 kwietnia ks. Sopoćko wygłosił kazanie na temat Bożego Miłosierdzia. 28 kwietnia zakończono obchody Jubileuszu Odkupienia.
Faustyna otrzymywała wizje, które trwały przez kilka lat, odsłaniające przed nią sposoby działania Bożego Miłosierdzia. Kilka z tych wizji dotyczyło Eucharystii: "Podczas Mszy św., w której był Pan Jezus wystawiony w Najświętszym Sakramencie, przed Komunią św. ujrzałam dwa promienie wychodzące z Przenajświętszej Hostii, takie, jakie są namalowane na tym obrazie (...). I odbijały się na każdej z sióstr i wychowanek - jednak nie na wszystkich jednakowo..."
Pragnienie Pana Jezusa przekazane Faustynie zaczęło się powoli realizować - ukazywały się pierwsze artykuły na temat Bożego Miłosierdzia, obraz został poddany ocenie teologicznej, ks. Sopoćko głosił kazania... a w niej samej nastał czas wielkiej niepewności. "Będziesz wypraszać z towarzyszkami swymi miłosierdzie dla siebie i świata" - usłyszała w sercu. Powoli kiełkowało w niej przekonanie, iż Pan pragnie, by opuściła zakon i założyła nowe zgromadzenie. Nie czuła się na siłach, tłumaczyła to Bogu... Gdy w końcu powiedziała "tak", przeżyła podczas Mszy św. zjednoczenie z Bogiem: "czułam oderwanie ducha od ciała, czułam zupełne pogrążenie się w Bogu, czułam, że jestem porwana przez Wszechmocnego, jak jeden pyłek w przestworza nieznane." Faustyna zapisała w "Dzienniczku" regułę nowego zgromadzenia, szukała pomocy dla jego założenia najpierw u św. Ignacego (jednego z patronów zgromadzenia) i usłyszała słowa, iż "reguła ta da się zastosować i w tym zgromadzeniu", u Maryi, która powiedziała jej podczas objawienia: "nie lękaj się złudnych przeszkód, ale wpatruj się w Mękę Syna Mojego, a tym sposobem zwyciężysz", Pan Jezus zachęcał ją do ufności... Dla potwierdzenia prawdziwości jej objawień obiecał iż podczas nauk rekolekcyjnych usłyszy słowa, które ją umocnią. I rzeczywiście - kapłan głoszący rekolekcje mówił rzeczy znane i bliskie Faustynie, gdyż wcześniej słyszała je od swego Pana. Spowiednicy odradzali Faustynie wystąpienie ze zgromadzenia, zaś ona sama pragnęła jednego - wypełniać wolę Boga. Jednak stopniowo zdała sobie sprawę, iż sama już tego zgromadzenia nie założy, była zbyt chora.
Bóg w wizjach niejednokrotnie ukazywał Faustynie, jak potężnym środkiem jest modlitwa, iż powstrzymuje gniew Boży, odsuwa karę... 13 września 1935 r. w Wilnie Faustyna miała wizję anioła, który przyszedł ukarać ziemię za grzechy, chciała go prosić, by się powstrzymał, stanęła przed Trójcą Świętą i wspierana łaską Jezusa zaczęła błagać Boga za światem. I anioł stał się bezsilny... Następnego dnia podczas modlitwy w kaplicy usłyszała treść modlitwy "na uśmierzenie gniewu" Bożego - Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Później wielokrotnie Pan Jezus potwierdzał Faustynie, jak skuteczna jest ta modlitwa: "Przez odmawianie tej koronki podoba mi się dać wszystko, o co Mnie prosić będą (...) jeżeli to (...) będzie zgodne z Moją wolą." W dwa lata później Jezus wskazał Faustynie jeszcze jeden sposób wypraszania Miłosierdzia: "O trzeciej godzinie błagaj Mojego miłosierdzia szczególnie dla grzeszników i choć przez moment zagłębiaj się w Mojej męce, szczególnie w Moim opuszczeniu w chwili konania. Jest to godzina wielkiego miłosierdzia dla świata całego. (...) W tej godzinie nie odmówię duszy niczego, która Mnie prosi przez mękę Moją."
Faustyna nieustannie otrzymywała od Jezusa dowody Jego miłości i czułości. Jako że prawie przez cały okres pobytu w zakonie doświadczała własnej fizycznej słabości, a niekiedy obowiązki, jakie przyszło jej wypełniać, wydawały się ponad siły - Jezus i wówczas przychodził do niej z pocieszeniem i umocnieniem. Faustyna pracowała w kuchni, piekarni, sklepie, westiarni, ogrodzie i wreszcie na furcie. Pewnego razu, gdy w kuchni miała podźwignąć garnek z ziemniakami, gdy podniosła pokrywę ujrzała mnóstwo czerwonych róż - od Jezusa. Takie znaki były jej bardzo potrzebne. Przez nie zrozumiała, iż Bogu podoba się, gdy swą pracę wykonuje z radością. Poznawała, że przez spełnianie najzwyklejszych prac może się uświęcić, uczyła się kontemplować Boga w każdej sekundzie życia, niezależnie od czynności jaką przyszło jej spełniać. Fizyczna słabość nie była jedynie wynikiem postów i umartwień, ale przede wszystkim postępującej choroby, która z czasem okazała się późno rozpoznaną gruźlicą płuc i przewodu pokarmowego. Faustyna wszystkie swe cierpienia, zarówno duchowe jak i fizyczne, ofiarowała za zbawienie dusz. I dusze przychodziły do niej z prośbą o modlitwę. Zarówno dusze sióstr, jak i osób umierających w szpitalu, w którym leczona była s. Faustyna. Nieraz, obdarzona darem bilokacji, znajdowała się przy łóżku chorego i tam się za niego modliła. Wiedziała o co walczy dla dusz, znała smak przebywania z Bogiem, a po chwilach takiego miłosnego zjednoczenia zdawało jej się, iż wróciła "z życia prawdziwego do śmierci". Od lat miała także dar poznania serc ludzkich i nieraz zatrwożona o czyjąś sytuację, w modlitwie stawała przed Bogiem, by wybłagać dla kogoś łaskę. Był moment, gdy poprosiła Jezusa o uzdrowienie dla siebie: "niech Twoja czysta i zdrowa krew zakrąży w organizmie moim schorzałym..." - modliła się z myślą, by jednak "przystąpić do dzieła" i założyć nowe zgromadzenie. Przez pięć tygodni nie miała żadnych oznak choroby, jednak po pewnym czasie zachwiała się w niej pewność co do słuszności jej postawy. "I rzekłam do Pana: Jezu, czyń ze mną, co się Tobie podoba, a Jezus przywrócił mi dawniejszy stan."
Swe ostatnie, trzydniowe rekolekcje, przed Zesłaniem Ducha Świętego i przed odnowieniem ślubów, za zezwoleniem spowiednika i przełożonej s. Faustyna odprawiła "pod kierownictwem Mistrza, Jezusa". To On głosił jej konferencje o walce duchowej, o ofierze i o modlitwie i o miłosierdziu. Ona wsłuchiwała się w nauki, jak osiągnąć świętość. Była szczęśliwa: "Dziś w duszę moją wstąpił tak żywy płomień miłości Bożej, że gdyby to dłużej trwało, spłonęłabym w tym żarze, wyzwalając się z więzów teraźniejszości. Zdawało mi się, że jeszcze chwilka, a już zatonę w oceanie miłości."
Kolejne dni, tygodnie, miesiące modliła się za konających, cierpiała, także duchowo, przeżywała swą nędzę, czuła się niegodna, by przyjmować Eucharystię, tęskniła za Panem i doświadczała Jego bliskości. "Wiem tylko to, że kocham i jestem kochana. To mi wystarcza" - napisała pod koniec "Dzienniczka".
Odeszła do Pana 5 października 1938 roku. Miała wówczas 33 lata.
opr. ab/ab