Kalendarium życia Karola Wojtyły (lata okupacji)

Fragmenty biografii

Kalendarium życia Karola Wojtyły (lata okupacji)

ks. Adam Boniecki

Kalendarium życia Karola Wojtyły

ISBN: 83-7006-834-0
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2010

Spis wybranych fragmentów
Wstęp do II wydania, Adam Boniecki
Wprowadzenie, Adam Boniecki
kalendarium
Rodzina. Lata szkolne
Gimnazjum
Studia na Wydziale Filozoficznym UJ
Lata okupacji
Studia teologiczne

LATA  OKUPACJI

1 IX 1939

Wybuchła wojna. Dzień 1 września 1939 wiąże się w mej pamięci również z osobą Karola Wojtyły. Poranne naloty na Kraków wywołały popłoch wśród pracowników Katedry tak, że nie miał mi kto posłużyć do mszy św. Nawinął się Karol, który przyszedł z Dębnik na Wawel do spowiedzi i komunii św., gdyż był to akurat pierwszy piątek miesiąca, przez młodego polonistę pod względem religijnym pilnie przestrzegany. Utkwiła mi w pamięci ta pierwsza wojenna msza przed ołtarzem Chrystusa Ukrzyżowanego — wśród wycia syren i huku eksplozji. Czy ją dzisiejszy Ojciec Święty jeszcze pamięta? (...) (Ks. Kazimierz Figlewicz, „TP” 44/1978).

Połowa września 1939

Kochany Mieciu,

(...) Wyprawa moja sięgnęła aż po San niemal. Odbywałem ją wraz z Tatą. Ten był nią ogromnie przemęczony. Teraz zaczyna czuć się lepiej. „Vita Cracoviensis”. Pomyśl, pomyśl! składa się ono z ogonka za chlebem, z (rzadkich zresztą) ekspedycji cukrowych. Cha! i jeszcze z czarnej tęsknicy za węglem — ba! i z czytania. A dla nas zawsze składało się z wieczorów na Długiej, z rozmów kulturalnych, z marzeń i tęsknot. Przetęskniło się wieczory aż do północy, nieraz i poza nią, a teraz...

Uruchomili teatr. Może zresztą wiesz o tym, bo podobno do Was „Kurier” dochodzi: Marcowy kawaler — Karbowski, Pani Dulska (Korecka), teraz Łobzowianie, Werblem domowym, a poza tym Damy i huzary oraz Królowa Przedmieścia. Zatem rozbudowany wodewilizm. No, zresztą się nie dziwię. [List pisany po zakończeniu działań wojennych. Niemcy zezwolili na otwarcie teatru im. Słowackiego. Ostatnie polskie przedstawienie — 15 XI 1939] Mówiłem z Woźnikiem. Chodziło o jakieś locum w teatrze, choćby statystów. Był bardzo przychylny, ba — nawet zadowolony z oglądania mnie w całości, ale oczywiście o danej godzinie nie było go w teatrze. Trzeba się będzie może znowu wybrać. A no poniekąd nawet za chlebem.

Dobrowolski tu jest. Lektorat będzie prowadził, choć mu zapowiedzieli, że nie zapłacą ani centa pensji, może się da z nim coś skombinować. To wcale morowy chłop i patrzy na te rzeczy wcale inaczej niż zwykle, choć poza tym patrzy również w sposób roztargniony i zawsze walczący z czasem. No, teraz ma go dosyć. Jest Czuprynówna, Danka — tylko Kwiatkowski ulokował się po długiej tułaczce rzekomo w kresowej Nadwórnej. Wrócił poza tym Kudliński.

Nitsch, jak duch zawsze powracający na miejsca, z którymi go losy związały — rozpoczął w młode łby cedzić znów (z odchrząknięciami) miód ojczysty i słowiański (seminarium niższe) i to już na dwa i ½ tygodnia przed oficjalnym rozpoczęciem roku akademickiego. (List do Mieczysława Kotlarczyka)

Październik 1939 U Kydryńskich spotykają się na czytanie wielkiej literatury polskiej: Tadeusz Kwiatkowski, Danuta Michałowska, Juliusz Kydryński, Karol Wojtyła. Czytają dzieląc się rolami. Z tego powstanie przyszły Teatr Rapsodyczny. (Z relacji Juliusza Kydryńskiego)

2 XI 1939 Karol Wojtyła wpisuje się na II rok studiów na Wydz. Filozoficznym (filologia polska). Karta rejestracyjna wypełniona w 1945 roku:

... w drugiej połowie września 1939 roku rozpocząłem drugi rok studiów na Wydziale Fil. Uniwersytetu Jagiellońskiego (filologia polska). Trwało to do listopada (aresztowanie profesorów krakowskich).

Od marca 1940 zajęty jako goniec sklepowy w firmie J. Kuczmierczyk.

Od 11 X 1940 jako robotnik w fabryce Solvay w Borku Fałęckim, przez rok kamieniołomy w Zakrzówku, potem wewnątrz fabryki. Równocześnie od października 1942 brałem udział w tajnych kompletach nauczania teologii w Seminarium Krakowskim. W sierpniu 1944 bez zlikwidowania stosunków służbowych w Solvayu przybrałem sutannę. (Archiwum UJ: WT II 213)

List do Mieczysława Kotlarczyka:

Do Brata Mieczysława w Greckim Teatrum

[adres na kopercie]

2 XI 1939 r.

[w połowie drugiej strony listu]...Otóż Polska. Widzę ją tak, jak Ty ją widzisz, ale nie widziałem jej w całej prawdzie dotąd. Nie mogłem wyczuć tej atmosfery idei, która by godnie otoczyć mogła naród Mickiewicza, Słowackiego i Norwida, i Wyspiańskiego..., ale się wciąż gromadzili po rynkach kupczykowie, jak ci, których nienawidził Kasprowicz. I dziś w rozmyślaniach wyczuwam, rozumiem z całą jawą, z pełną oczywistością, że idea jej żyła w nas jak w romantycznym pokoleniu, ale w prawdzie jej nie było, bo się katowało i więziło chłopa za to, że chciał słusznie praw do rządu, że czuł swoją anhelliczną godzinę, że miał słuszność i prawo; wodziło się naród i kłamało, a synów jego, jak za czasów rozbiorów, wiatry przeciwne gnały po świecie — dlaczego? — żeby nie musieli gnić w ojczystych więzieniach. Czyśmy się naprawdę wyzwolili?! Myślę, że wyzwolenie nasze winno być bramą Chrystusową. Myślę o Polsce ateńskiej — ale od Aten całym ogromem chrystianizmu doskonalszej. I o takiej myśleli wieszczowie, prorocy babilońskiej niewoli. Naród upadł jak Izrael, bo nie poznał ideału mesjańskiego, ideału swojego, który był już podniesiony jako żagiew — ale nie urzeczywistniony! Tych kilka refleksji dla Ciebie — Przyjacielu kochany w odpowiedzi na Twoje żarliwe orędzie. (...)

[Na ostatniej stronie tegoż obszernego listu] Korzystam z okazji, by omówić kilka spraw, że tak rzekę — bieżących:

1) Pani Uhlówna, której siostra uczy w tej szkole, co i pani Janina Obidowicz-Nowińska, mówiła mi na ostatnim seminarium Nitscha (31 X), że pani Janka niepokoi się bardzo brakiem wiadomości o wadowickiej rodzinie. O mężu także nic dotąd podobno nie wie. Jak zresztą o wielu innych oficerach. Otóż problem dostarczenia jej tych wiadomości w sposób jak najbardziej wyczerpujący można rozwiązać... [omówienie szczegółowe problemu poinformowania zainteresowanych].

2) Od dwóch tygodni chodzę na seminarium językowe niższe Nitscha, który (niestrudzony staruszek!) już na trzy tygodnie przed początkiem roku uruchomił swoje seminarium i czytelnię. 4 XI kończą się wpisy i jest nabożeństwo. 6 XI zaczyna się rok szkolny. Tak oficjalnie.

3) W teatrze po Moralnościach, Łobzowianach i Werblach, Damy i huzary z Fabisiakiem, Woźnikiem, Korecką, Rolińską, w inscenizacji Frycza. Dotąd w teatrze nie byłem, raz dla niezbytku forsy, a dwa że myślę dość mało o tych imprezach, ale może pójdę. (...)

Pozdrawiam Cię imieniem Piękna, które jest profilem Bożym; sprawą Chrystusową i sprawą Polski.

6 XI 1939 Niemcy aresztują profesorów UJ. Likwidacja Uniwersytetu.

Listy do Mieczysława Kotlarczyka (udostępnione przez żonę adresata):

Dowiedziałem się od Władzi Wodzińskiej i od państwa Biegalskich, żeś wracał przez Kraków do Wadowic. Ja również byłem na ucieczce, ale z szosy Tarnobrzeg—Rzeszów cofnęliśmy się z Tatą z powrotem na Kraków. Ojciec — nie dziwota — nie mógł dłużej już wytrzymać tej ciężkiej tułaczki.

Słyszałem również od Danki Pukłówny, która ma Ci ten list doręczyć, że Cię widziała w Wadowicach. Zatem widocznie ocalałeś. Zdołałeś Bogu dzięki dojść.

Czy nie myślisz wracać do Sosnowca. Tam można. Uniwersytet nieczynny. Teatr stoi. Opatrzności polecam Ciebie i Twoich. Kłaniam się. Rączki całuję. Załączam od Taty. (...)

28 XII [1939?]

Kochany Mieciu

Korzystając z niezwykłej wprost okoliczności chcę Cię powiadomić o kilku szczegółach mojego życia w ciągu ostatnich dwóch blisko miesięcy.

Otóż nade wszystko donoszę Ci, że jestem bardzo mocno zajęty. Są ludzie, którzy teraz umierają z nudy. Ja to nie. Obłożyłem się książkami, obwarowałem Sztuką i Nauką. Pracuję. Czy uwierzysz, że mi nieomal brakuje czasu. Czytam, piszę, uczę się, myślę, modlę się i walczę w sobie. Czasem okropny odczuwam ucisk, przygnębienie, depresję, zło. Czasem jakobym świtu dopatrywał, jutrzenki, jasności wielkiej. Napisałem dramat, ściślej poemat dramatyczny Dawid, chodzi w stroju biblijnym i piastowskiej płótniance i w karmazynowej delii. Wiele rzeczy, wiele spraw duszy mojej w nim objawiłem. Bardzo jestem ciekaw, co też Ty byś na niego powiedział. Już Ci tam posłałem te sonety. No, ciekawym, jak je znajdujesz. No, w każdym razie nie forma, Dawid jest z prozy i wiersza, z białego, zrymowanego — serdeczny.

Uczę się bardzo forsownie po francusku. Moja Pani [p. Lewaj] entuzjastka wielkiego, wielkiego Piękna, rozkochana w Słowackim, w Żeromskim, w Konradzie. Więc mamy o czym gadać.

Poza tym kolegę znalazłem, który jest organizacją duchową do nas podobny. Szalony „homo theatralis”, bratnia dusza. Robimy nawet czasem takie sympozjony, na których czyta się poezję, dramaty. Umie na pamięć całego Bogumiła Norwida i dużo ustępów z Wyzwolenia; kolega mój zresztą z polonistyki, tylko później nieco się zjawił. Teraz dopiero takżeśmy się bardzo zbliżyli. Nazywa się Juliusz Kydryński. Świętej pamięci ojciec jego był wizytatorem szkolnym. Może go nawet znałeś. Jakże tęsknię do naszych zebrań na Długiej. Byłby nowy brat.

[Wyjaśnienie pani Kotlarczykowej: mieszkałam w Krakowie jako akademiczka i kiedy oni z Ojcem przeprowadzili się do Krakowa i Karol rozpoczął studia na polonistyce, mąż mnie odwiedzał. I każdej soboty przychodził Loluś do mnie z ojcem na Długą. Wtedy rozpoczynali tzw. „omawianie” całej literatury dramatycznej i niedramatycznej. Zaczynało się od tego „no, Mieciu, obsadzajmy”. Obsadzali sobą te wszystkie postacie wielkiej poezji czy prozy. A ojciec siedział i słuchał. Te wieczory na Długiej trwały nieraz do późnych godzin nocnych.]

Przeczytałem całą prawie mistykę Słowackiego, potem wiele z Mickiewicza, teraz znowu Wyspiańskiego ab ovo. Poza tem Pismo św. Stary Testament. Wczoraj było św. Jana Ewangelisty, czytaliśmy razem te przecudowne miejsca, w których Jezus żegna się z uczniami swoimi we Wieczerniku. Święta miałem bardzo smutne, ale któż miał wesołe? I Ty chyba nie. Tylko olśniewa mnie ta wzmożona religijność ludzka, ta mistyczna wręcz siła.

Za Wicka zawsze się modlę. (...)

W zimie 1939/40 Kydryński spotyka przypadkiem w antykwariacie Juliusza Osterwę i opowiada mu o ich grupie. Osterwa zaprasza Kydryńskiego na Basztową na wiosnę 1940. Idą razem z Karolem Wojtyłą. Od tego czasu spotkania z Osterwą dość częste. Na ul. Felicjanek wystawiają specjalnie dla Osterwy II akt Przepióreczki. Karol gra Smugonia. (Z relacji Juliusza Kydryńskiego)

Luty 1940 Poznaje Jana Tyranowskiego. „Gdy chodzi o powołanie kapłańskie, bardzo wiele zawdzięczam śp. Janowi Tyranowskiemu, o którym pisałem swego czasu w »Tygodniku Powszechnym«.” (Ks. abp Karol Wojtyła, Gniazdo, z którego wyszedłem)

Fragmenty artykułu poświęconego Janowi Tyranowskiemu:

Było to w pierwszym roku wojny. Już w lutym xx. Salezjanie prowadzący parafię św. Stanisława Kostki na Dębnikach w Krakowie urządzili wielkopostne rekolekcje, zwracając przy tym szczególną uwagę na stanowe nauki dla młodzieży męskiej. Ująwszy zaś takim sposobem znaczną jej część, zapowiedzieli, że odtąd w sobotę odbywać się będą w kaplicy ochotnicze zebrania dla tych wszystkich, których zajmują zagadnienia religijne. Zebrania te ściągały stale około 20—30 młodych ludzi, w wieku 16—25 lat. Wykładowca, znany biblista, ks. Jan Mazerski, docent UJ (zginął w powstaniu warszawskim) — był świetny, a miejsce zebrań, kaplica, bynajmniej nie przeszkadzało mu wzywać uczestników do dyskusji, nawet do wygłaszania referatów, przez co oczywiście cała rzecz stawała się bardziej pociągająca.

Wtedy to po raz pierwszy dał się poznać dębnickiej młodzieży człowiek, o którym mówić będą niniejsze wspomnienia.

Będziemy go nazywać imieniem Jan.

1

Wspominanie Jana z różnych względów wydaje nam się konieczne. I dlatego, by odświeżyć tę postać tym, co ją znali, i dlatego, by innym dostarczyć materiału do myślenia nad sposobami twórczej, apostolskiej pracy katolickiej. Jan bowiem wśród owego zespołu, który w jakiś czas później musiał dla różnych powodów rozpierzchnąć się, odegrał szczególną rolę: stał się w pełnym znaczeniu tego słowa apostołem. Kiedy pierwszy i drugi raz zabierał głos na zebraniu koła wiedzy religijnej, wszyscy młodzi odnieśli się do niego raczej z dużym zastrzeżeniem. Przyczyniała się do tego nie tylko widoczna na zewnątrz różnica wieku (włosy Jana były już wówczas dobrze szpakowate, chociaż miał zaledwie 40 lat), przyczyniał się do tego daleko bardziej sam sposób ujmowania zagadnień, zbyt dewocyjny — zdawało się — zbyt katechizmowy, nic a nic oryginalny. Tak więc pierwsze spotkania z Janem wytworzyły między nim a nami raczej pewne oddalenie. Odczuli to, zdaje się, zwłaszcza ci, którzy potem stać się mieli najbliżsi mu. Że zaś pierwsze zetknięcie wypadło na oko tak niepomyślnie, temu nie należy się dziwić. Przychodziliśmy przecież do siebie z całkiem przeciwnych stron, nic o sobie nie wiedząc; młodzi prócz tego nie przeczuwali nawet, że w obrębie religii, którą z zapałem każdy wyznawał, mogą istnieć takie możliwości, dla człowieka żyjącego z niej, jakie ukazał nam właśnie Jan.

Z tą chwilą jednak rozważanie nasze domaga się pewnych uwag dotyczących samego sposobu czy też metody ujmowania tych wspomnień o Janie. Wspominanie bowiem tego człowieka nie jest rzeczą łatwą: nie da się pojąć jako zwyczajne zestawienie samych wydarzeń z jego życia. Wydarzenia nie wyraziły nam Jana. Czyny zewnętrzne nie zdołałyby nigdy powiedzieć nam wszystkiego o nim. Jeśli bowiem każde zetknięcie z jakimś człowiekiem pozostawia w nas pewne ogólne doświadczenie, to i tutaj o takie właśnie kilka lat trwające doświadczenie Jana musimy oprzeć cały ciąg naszych o nim sądów i mniemań. Obraz Jana bowiem urastał w nich od sylwetki starszego pobożnego pana do osobistego przeświadczenia o tym, że mieliśmy do czynienia z kimś rzeczywiście świętym. Tak to wewnętrzne doświadczenie Jana przeszło przez wszystkie nasze opory i zastrzeżenia, aby odbić w nas w sposób niezatarty jego osobowość. O tę to właśnie chodzić będzie w niniejszych wspomnieniach, o to jego człowieczeństwo tak dogłębnie przeobrażone, którego daleki tylko odblask nosiły na sobie jego uczynki i słowa. Zarówno bowiem pierwsze jak i drugie musiały się zrazu wydać zupełnie przeciętne każdemu, kto w jakiś sposób nie został wciągnięty w orbitę wewnętrznego życia Jana. Tak, Jan nie mógł być poznawany od zewnątrz, musiał zostać równocześnie doświadczony i sprawdzony dogłębnie.

Nasza droga do Jana była tym trudniejsza, że przynosił on ze sobą ujęcie życia zupełnie nam dotąd nieznane. I ku temu nowemu życiu chciał pociągnąć swych słuchaczy. Tego nowego ujęcia życia był apostołem i nauczycielem. Oto istota rzeczy: był apostołem. Miał sobą zaświadczać o prawdzie tego, co głosił.

2

Ale czy naprawdę trzeba się było naprzód do Jana przekonać, zanim się przyjęło to, z czym do nas przychodził? Przecież Jan głosił po prostu prawdę o pełnym nadprzyrodzonym życiu człowieka, które jest całkowitym wykorzystaniem bogactw naszej wiary. Prawdy te znało się już przedtem z katechizmu, z książek, z kazań. Czyż Jan rzeczywiście głosił coś nowego? W tym właśnie rzecz, że Jan nie głosił, nie nauczał urzędowo, Jan w całym tego słowa znaczeniu pracował nad duszami. Chodziło mu o to, by te dusze wchłonęły ponownie prawdy religijne, i to nie od strony zakazów i ograniczeń; chodziło mu o wydobycie z zasobów nadprzyrodzonych, o których wiedział, że istnieją w duszach, rzeczywistej postaci nadprzyrodzonego życia ludzkiego, życia, które przez łaskę staje się uczestnictwem w życiu Boga.

Na tym polegał właściwy trud tego przedsięwzięcia. Proszę wyobrazić sobie tych młodych ludzi, którzy raczej sądzą Jana dość sceptycznie, z których każdy nosi w sobie duży, jak zawsze w tym wieku, zapas poczucia swej samowystarczalności i — zarozumiałości. I każdy zadaje sobie to pytanie: czego ode mnie chce ów człowiek? Co mu we mnie nie wystarcza? Bo wkrótce jasne się stawało, że Jan czegoś od nich chce, właśnie od ich życia, od ich przekonań, uczuć i nastawień. W dodatku niełatwo było zrozumieć od razu, czego chce. Prawda o nowym, o pełnym życiu wewnętrznym, które stanowiło własność Jana, dla nich była zupełnie nieznana. Nie chodziło tu o wykład, o dowiedzenie się czegoś, chodziło właśnie o odmianę życia i nastawień. Ależ przecież to życie zdawało się dotąd zupełnie dobre, nieomal doskonałe, przede wszystkim od zewnątrz nienaruszalne, niedostępne dla żadnych narzuconych wpływów, a już najmniej ze strony jakiegoś dewota. Każdy z nas uporczywie sprawdzał na Janie prawdę jego słów, z trudem ustępował ze swych zastrzeżeń rozumowych, uczuciowych i wszelkich innych. Była to praca długotrwała, w której procesy łaski wyzwalały się w młodych duszach i spełniały się w nich przez obcowanie z samym wewnętrznym życiem tego prostego, dobrego człowieka. To życie wewnętrzne leżało jak ciężar poza jego słowami, ono tłumaczyło całe jego postępowanie, ono przykuwało do Jana wbrew wszystkim zastrzeżeniom i oporom. Raziły nas nieraz słowa, nie dlatego, żeby były jakieś nieodpowiednie, ale że były nieoryginalne, miłość własna cierpiała przeczuwając tę różnicę poziomów, jaka dzieliła jego i nasze życie wewnętrzne. Ale wśród tego samo doświadczenie Jana stopniowo narastało przez nieustanne obcowanie z jego wewnętrzną prawdą. On ukazywał Boga dużo bezpośredniej, aniżeli kazania i księgi, on dowodził, że o Bogu można się nie tylko dowiadywać, że Bogiem można żyć. A przede wszystkim on zaskakiwał nas niejako faktami. Niewątpliwie bowiem między tym, co głosi apostoł, a tym, co głosi ktokolwiek inny, zachodzi ogromna różnica. Przede wszystkim zachodzi różnica w postawie i możliwościach słuchacza-odbiorcy. Apostołowi musi chodzić — i chodzi — o zaczątkową bodaj, zewnętrzną odmianę słuchacza. A ta odmiana nie jest li tylko wnioskiem narzuconego rozumowania, lecz procesem łaski niewspółmiernym do żadnych słów. Przy tym o ileż trudniej przekonać tam, gdzie chodzi nie tylko o przyjęcie prawdy, ale o odmianę swego ja, o pewne wyjście z siebie.

Otóż właśnie tu było coś w Janie, co robiło wrażenie, że ten człowiek jakby przenosił procesy łaski. Powtarzam: zaskakiwał faktem dokonanym. Spoza wszystkich oporów, zastrzeżeń, uprzedzeń do jego słów, do jego sposobu wyrażania się czy spisywania pewnych uwag o życiu wewnętrznym (które w rzeczywistości raczej było przepisywaniem gotowych ustępów z książek duchowych) — wyłaniała się ta jakaś konieczność ulegania jego wewnętrznej prawdzie i naśladowania tego życia, którym on sam żył i którego był apostołem. Teolog powie, że wnioskowanie jest o tyle niepoprawne, o ile apostolski wpływ jednostki może być skutkiem charyzmatów, łask darmo danych, które same przez się nic nam jeszcze nie mówią o samej świętości danego człowieka. Ale apostolstwo Jana nie było masowe. Jan najwięcej czynił przez osobiste rozmowy i konferencje, podczas których nie wykładał, nie nauczał, ale wszystkiego dokonywał tym jakimś ciążeniem swego życia wewnętrznego.

3

Któż to bowiem był ów Jan? Powiedziano już wyżej, że był apostołem. Apostolstwo pojmuje się jako społeczne przedłużenie i rozszerzenie kontemplacji, jako przeniesienie jej skutków na innych. Otóż Jan był co prawda człowiekiem głęboko skłonnym do kontemplacji, ale niewiele nosił w sobie skłonności działacza, mówcy itp. Owszem, całą sferę zewnętrznego działania zdawał się raczej uważać za zakres konieczności i obowiązków. Całe jego życie od wczesnej młodości dowiodło, że stronił od ruchu, od zetknięcia z ludźmi. Przecież dlatego właśnie zmienił w młodości swój zawód: będąc z wykształcenia urzędnikiem rachunkowym, opuścił swą pracę, woląc pozostać krawcem w pracowni swego ojca. Ojciec zresztą w ostatnich latach już nie pracował, krawiectwo przeszło na własność młodszego brata Edwarda. Kręgu rodziny dopełniała staruszka matka. W tych warunkach znajdował dla siebie Jan potrzebną ciszę i oderwanie od świata, które po okresie doświadczenia i namysłu wydało mu się jego własnym powołaniem. Chodziło tutaj o to odosobnienie się z Bogiem, którego społecznej wartości, poza chrześcijaństwem, nikt nie docenia. W chrześcijaństwie zaś tłumaczy je nauka o Mistycznym Ciele Chrystusa.

Dlaczego Jan nie wstąpił po prostu do zakonu? Nieraz pytano go o to. Odpowiedzi jego nie były nigdy całkiem wystarczające. Zdaje się jednak, że Jan wytworzył sobie obraz życia zakonnego jako ogromnie trudnego i uciążliwego, pełnego odpowiedzialności. Dość na tym, że odosabniając się, pozostał jednak w świecie. Życie jednak przybrało tutaj postać głębokiej ascezy, w której szczegóły niepodobna wchodzić. Istnieje cały szereg danych, wskazujących, że Jan nie pominął żadnego ze środków, aby ujarzmić swe ciało. Można wręcz podejrzewać, że je nadwerężył. Głównym jednak żywiołem jego życia wewnętrznego było rozmyślanie. Nie oznaczało ono dlań wyłącznie rozumnego rozbioru prawd bożych, czystego ich przemyślenia. Chodziło o rozmiłowanie się w rozmyślanym przedmiocie — nie o suche ćwiczenie umysłu, ale o pełne ćwiczenia ducha.

W jaki sposób te wysiłki (które w pewnych okresach dochodziły do 4 godzin rozmyślania dziennie) przeprowadziły Jana poza sferę rzeczywistości dotykalnej, w jaki sposób spotkał się w nich z niepojęta i niezgłębioną rzeczywistością Boga — to pozostanie już na zawsze jego wyłączną tajemnicą. Tym, którzy się z nim zetknęli, wolno o tym sądzić jedynie ze skutków, po owocach. Rozmyślanie było dla Jana przede wszystkim szukaniem Boga wprost, nie zaś stopniowym zdobywaniem nadprzyrodzonego widzenia świata stworzonego takim, jakim wyszedł on z tajemnicy Wcielenia. Cała ta ostatnia strona była zdaje się w wewnętrznym życiu Jana jakby mniej rozbudzona. Miłość do Chrystusa Pana, który był Bogiem, była mu raczej pomostem do wejścia w samą transcendentną rzeczywistość bożą, niż nadprzyrodzoną odmianą widzenia świata. To wyjście naprzeciw Boga dokonywało się wśród wewnętrznych cierpień. Możemy znów o tym sądzić na podstawie częstych wypowiedzi Jana. Jeśli w ogóle nie lubił mówić o sobie, do tych spraw powracał często. Widoczne było, że stanowiły one największe wydarzenia jego życia.

A teraz wyobraźmy sobie tę chwilę. Jan został wezwany do apostolstwa, został wezwany, sam bowiem przy swoim usposobieniu samotniczym nie byłby nigdy chyba ku niemu wyszedł. Nie miał zupełnie temperamentu działacza, nie wyobrażał sobie, że zdoła na kogoś wpływać. (W ogóle był typem, którego pełna wartość społeczna mogła zostać wydobyta jedynie w obrębie takiej zasady, jaką jest Mistyczne Ciało.) Spowiednikowi tak się tłumaczył: „Ależ ja nie umiem mówić...” — „Nic nie szkodzi — odpowiadał tamten — Pan Bóg ci dopomoże. Nie bój się.” I Jan odważył się. Trzeba się wczuć koniecznie w ten fakt, wtedy zrozumiemy, że na to naprawdę potrzeba było w danych warunkach dużej nadprzyrodzonej odwagi. Różnił się przecież tak bardzo od tych ludzi, nad którymi przyszło mu pracować. Szedł tak odmienną od nich drogą. Nie umiał mówić ich językiem, myśleć ich pojęciami, a przede wszystkim te różnice poziomów wewnątrz! Trzeba się było rzeczywiście zniżyć i zacząć się uczyć rzeczy, które uznawał za bezwartościowe, za zbyteczne. Ale w jaki sposób spotka się ich życie wewnętrzne, ich skromne pojęcia o Bogu, z dojrzałym owocem jego kontemplacji? Wyczuwał jednak, że chodzi tym razem nie o co innego, ale o wtajemniczenie ich w to właśnie. Przecież już przed wojną pracował w Akcji Katolickiej; był sekretarzem, spełniał swe obowiązki z tą niezwykłą dokładnością, jaką można było stwierdzić na każdym kroku, chociażby śledząc kształt i przejrzystość jego pisma. Ale wtedy był jeszcze tylko urzędnikiem apostolstwa. Nie dojrzał jeszcze najwidoczniej do apostolskiego ujawniania tego, co nagromadził w sobie, nie zdobył się na razie na śmiałe, osobiste i współmierne ujęcie apostolstwa.

To musiało stać się teraz. Jan rozumiał, że go do tego wzywa Bóg. Musiał to być jednak dla niego daleki i trudny skok. (...)

Był to apostoł bożej wielkości, bożej piękności, bożej transcendencji. Tego nauczył się od swego głównego przewodnika: był nim św. Jan od Krzyża. Bóg w nas jest nie po to, abyśmy Go zacieśniali do wąskich granic naszego ludzkiego ducha, Bóg w nas jest po to, aby nas wyrwać z nas samych w stronę swojej nadprzyrodzonej transcendencji. To był też główny cel usiłowań Jana. W tym był najmocniejszy, najwyrazistszy, najbardziej przekonywający, najbardziej apostolski. Bóg jest w nas. Jan o tym wiedział. Nieraz można go było spotkać w pobliżu Wisły albo po prostu zastać we własnym domu, kiedy wyjaśniał młodym słuchaczom istotę cnót boskich, sposoby rozmyślania czy też tajemnicze dary Ducha Św. Teoretycznie były to wykłady niedoskonałe; skąd płynęła ich właściwa siła, to już wiemy z poprzednich rozważań. Jeśliby teraz przyszło pokrótce ująć styl apostolski Jana, wówczas należałoby stwierdzić, że nie chciał on być li tylko wychowawcą dobrych po prostu ludzi, moralistą czy psychologiem. Przedmiot swego apostolstwa ujmował Jan daleko bardziej teologicznie. Był rzeczywiście wychowawcą-teologiem. Wiedział o nadprzyrodzonych darach złożonych przez łaskę w głębi dusz i chciał być wychowawcą tej wewnętrznej boskości w człowieku, chciał ją odkryć i uświadomić każdemu ze swych młodych towarzyszy. Chciał pomóc rozwinąć ten zasób, wlany człowiekowi, a jednak ciągle zdobywany. (...)

Ostatnim doświadczeniem Jana była dla nas jego choroba i śmierć. Ale przedtem jeszcze kilka szczegółów o nim samym.

Otóż człowiek ów, to nie fikcja czy symbol, to postać ściśle historyczna. Nazwisko jego brzmiało: Tyranowski. Jan Tyranowski. Mieszkał w Krakowie, na Dębnikach, ul. Różana 15. Urodził się w 1900 r., umarł w marcu 1947. (...) Sama rodzina stanowiła typowe krakowskie przedmiejskie środowisko drobnomieszczańskie. Ojciec i brat Edward umarli jeszcze przed śmiercią Jana, matka zaś wtedy, gdy i on sam walczył już ze śmiercią na łóżku szpitalnym. Warto może podkreślić, że Jan w całym swoim zewnętrznym sposobie bycia, a więc np. w sposobie noszenia zegarka, w pewnych wyrażeniach i w ogóle we wszystkich tych drobiazgach, które w całym stylu życia uwidaczniają środowisko, nie odróżniał się odeń zupełnie. Cała różnica kryła się wewnątrz; stamtąd też wszystkie te zwyczajne i codzienne przejawy otrzymywały szczególne zabarwienie. W samym życiu wewnętrznym opierał się Jan początkowo na Mistyce o. Semenenki. Głównymi jednak mistrzami stali się dlań później: św. Jan od Krzyża i św. Teresa od Jezusa. Byli dla niego nie tylko mistrzami, oni dosłownie pozwolili mu odkryć siebie samego, wytłumaczyli mu i uzasadnili własne jego życie.

Śmierć Jana była doprawdy pewną formą wyniszczenia wyrównującego, ku której Jan świadomie szedł, której pożądał, o którą się modlił. (...) (Karol Wojtyła, Apostoł „TP” 5/1949)

21 II 1940 Był na pogrzebie prof. Stefana Kołaczkowskiego, który zmarł wkrótce po powrocie z obozu w Sachsenhausen. (Maria Bobrownicka)

Z pamiętnika Juliusza Osterwy:

Kraków, 9 III 40 sobota [Basztowa 1 III p. u teściowej Matyldy Sapieżyny] Znów w nocy padał śnieg i chwycił mróz...

Słychać i widać jak Żydzi kilofami kopią twardą, grubą powłokę lodu na jezdni, zmarzłe błoto. Słońce się wychyla z mgieł i z powrotem chowa...

Dwaj panowie młodzi Karol Wojtyła i imiennik Kydryński.

Czytanie o Kozaczyźnie.

Kraków, 16 III 40 sobota

Biel się trzyma, słońce jakieś blade...

Wojtyła i Kydryński. Śnieżyca — zabielone wszystko. (Wybrała Matylda Osterwina)

Wielki Post 1940 Pisze Hiobadrama ze Starego Testamentu. Także w 1940 roku powstaje Jeremiasz — drama narodowa w trzech działach. (Przechowane przez przyjaciół maszynopisy)

Listy do Kotlarczyków:

Piszę przed Wielką Nocą. Przed Świętem Zmartwychwstania piszę. Bo trza mi się z Tobą, Drogi mój, drobnym chociażby słowem podzielić. „Z obfitości serca usta mówią”. Ile miałyby powiedzieć — ile? Przecież to jest ósmy miesiąc tego niewidzenia dla nas, a cośmy w tygodniu tysiące spraw znajdowali.

(...) A teraz o sobie co nieco. Poznałem Juliusza Osterwę. Zapoznanie z nim u Kydryńskiego, wiesz ten kolega z polonistyki. Byliśmy z nim już u niego dwa razy. Jest dla nas bardzo uprzejmy, traktuje bardzo uprzejmie, traktuje bardzo serdecznie i zaprasza. Mówiłem o Tobie — powiedział: bardzo ciekawy człowiek, czytałem właśnie jego dramat... bardzo ciekawy, bardzo... On sam pracuje bardzo dużo. Mówił nam: „pojęcie teatr już nam właściwie nie wystarcza, tu trzeba czegoś więcej” — „Aktor to nie jest błazen, to działacz pełniący swe posłannictwo” — w każdym razie to człowiek dużej, bardzo dużej miary. A co nade wszystko ujmuje, to ten ogrom pracy, pracy i jeszcze raz pracy. Obecnie twierdzi on, że zajmuje go język. Widzi go być nadto zachwaszczonym wyrażeniami obcymi, tak, że się zatraca zdrowy rdzeń wśród tego. Pokazywał nam swoje notatki. Kalendarz teatralny tak jak i myśmy to myśleli: Lilla Weneda — maj, Balladyna — lipiec, Sułkowski — wrzesień, Wesele — październik, Dziady — listopad itd.

Ja sam napisałem dramat nowy. Grecki formą, chrześcijański duchem, odwieczny treścią podobnie jak Każdy. Dramat o cierpieniu: Hiob. Wcale się tu niektórym ludziom podoba. Wynikło to w pewnej mierze z tego, że zagłębiam się w Stary Testament. Przeczytałem psalmy Dawida, Księgę Hioba, Księgi Mądrości, teraz Proroków. Poza tym z ważniejszych: Słowacki i nowa sztuka (genialna rzecz), a poza tym Wykłady z literatury słowiańskiej Mickiewicza. Umarł prof. Kołaczkowski, Pigoń żyje, Nitscha dziś nawet widziałem. Ja w siebie zachodzę i w sobie się rozbudowuję. O Bracie, jak chciałbym bliżej zdać Ci sprawę z tego, co Cię na pewno bardzo interesuje. Otóż co do mnie samego, są to dwa dramaty — Hiob — dramat ciągły o formie greckiej, z chórem jednakże bardzo luźnym i niegreckim. Każdy w tym chórze mówi na własną rękę. Wyjątkowo tylko przemawia cały chór. W treści punktem wyjścia jest zdarzenie ze Starego Testamentu. Opowieść o Hiobie, który błyskawicznie stracił całe olbrzymie dobro, synów i córki, a potem mu to Pan w dwójnasób przywrócił. U mnie zaczyna się to w ten sposób: schodzą się sąsiedzi Hioba na ucztę do jego dworzyszcza. Hiob wita ich u bramy. Zanim jednak zdążył ich wprowadzić, nadchodzą jedne po drugiej straszliwe wieści. Przerażone choreuty (biesiadnicy) rozbiegają się, by potem wrócić jako korowód płaczków. (Są oni przekonani, że powodem nieszczęścia Hioba są jego winy tajne, bo o jawnych niczego nie wiedzą.) Zanim jednak przyjdą Płaczkowie, Hiob po długim monologu i posypaniu głowy popiołem przyjmuje odwiedziny trzech swoich przyjaciół. Już w dramatycznej rozmowie z nimi zaczyna kiełkować w dramacie myśl, że cierpienie nie zawsze jest karą, czasem może być (często jest) również zadatkiem. Myśl tę reprezentuje Hiob, który po pierwszych zrywach buntowniczych przychodzi w refleksji do przekonania o najwyższej sprawiedliwości, o wszechharmonii. Ale mimo tego dalej nie może zrozumieć, dlaczego on właśnie, sprawiedliwy, jest przedmiotem kary Bożej. Tutaj przychodzi mu z pomocą młody prorok Elihu. Ten zwiedziawszy się o nieszczęściu Hioba (Hiob był jego przyjacielem), zjawia się i w obecności Hioba ma prorocze widzenie: widzi Mękę Chrystusa, Ogrojec, Kalwarię. Wszyscy go nie rozumieją. Pojmuje go właśnie Hiob. Ostatecznie (że się tak krótko wyrażę) na przykładzie Męki Chrystusowej wykazuje Elihu rozwojowe znaczenie cierpienia (cierpienie jako zadatek). Niektóre fragmenty jego wizyi są przedstawione, więc widzimy w czasie wizji Ogrójca jak po świetlanej smudze schodzi anioł z kielichem w ręce, widzimy na końcu, jak wśród powstających świtów rysuje się Góra Krzyżowa i Krzyż. Dramat rozpoczyna się prologiem, kończy epilogiem.

Ludziom, którym czytałem, podobał się, nawet bardzo. Bierze za serca, mówi, jest bardzo dramatyczny i sceniczny i dość zwarty (przecież to właściwie debiut).

Następne osiągnięcie to dramat, który się na razie nazywa Jeremiasz, ale będzie się, zdaje się, nazywał Zakon. Powstał błyskawicznie, jako objawienie podczas czytania proroctwa Jeremiasza. Przebieg następujący:

Akt I — Przy bramie świątyni (katedry) jest kaplica, cela ojca Piotra Skargi. W kaplicy ołtarz zasłonięty fioletowym velum (Wielki Post). O. Piotr się modli. Na ołtarzu Anioły podtrzymujące velum (...) W pewnej chwili za oknem kaplicy zaczynają przechodzić postacie. To idą „bogowie ziemscy” na kazanie sejmowe. Ojciec Piotr zauważył to, tamci (on tego już doświadczył) zatwardziali są. Przychodzą Skardze skojarzenia, z Jeremiaszem i tego, jak on walczył ze starszyzną izraelską. Wtedy aniołowie rozsuwają zasłonę. Za zasłoną taka jest właśnie scena: w ołtarzu posągi się ożywiają i odbywa się „kazanie Jeremiasza” do starszyzny judzkiej. Ojciec Piotr widzi to wszystko, znajduje swoje przeznaczenie. Widzenie znika. Monolog Ojca Piotra. Podczas całego aktu w przyległym kościele odbywa się nabożeństwo. Teraz się skończyło. Ojciec Piotr wychodzi kazać.

Akt II — Kazanie. Po kazaniu spotkanie z Żółkiewskim (władca dusz — i rycerz). Razem muszą chronić od upadku Jeruzalem. Takie zawierają przymierze. Jest to długi dialog, który kończy się układem, że po śmierci zejdą się znowu tutaj, żeby złożyć ostatnią radę. Kiedy skończyli już, wchodzi młodziutki Brat Andrzej (św. Andrzej Bobola). Skarga tknięty każe mu otworzyć proroctwa i czytać. Andrzej czyta o przyszłych losach swego umęczonego ciała i o losach narodu zarazem. Na koniec rozdaje im palmy (jest niedziela kwietna, od kościoła idzie procesja, trzej męczennicy).

Akt III — W roku klęski cecorskiej 1620. Podczas Ciemnej Jutrzni wchodzi do kościoła rycerz-zwiastun i donosi o śmierci pana na Żółkwi. Król wychodzi z kościoła. Wśród dalszego nabożeństwa pojawia się Ojciec Piotr, a następnie we wspaniałej srebrnej zbroi, jako Tryumfator, Hetman. Ostatnia rada. Hetman idzie przed Boży sąd. Mówi o zakonie, Zakonie dusz i Narodzie. Kończy się apostrofą do Mścicieli. Rozwinięta jest tutaj myśl Żółkiewskiego — niech z kości mych powstanie mściciel. Wtedy u szczytu pojawiają się dwaj aniołowie grający na trąbach, wzywają Hetmana na sąd. Koniec: widać jak Hetman wchodzi w świetle, a Ojciec Piotr podejmuje jego ostatnią myśl i rzuca w pusty kościół (pełny teatr). To tyle. Chciałem Ci choć pokrótce zdać sprawę z tego, co ja tutaj robię.

(...) Co się tyczy Juliusza, to owszem, bywamy u niego co tydzień, jesteśmy nawet poniekąd zadomowieni. On tutaj pracuje (trzeba mu to przyznać, że jest człowiekiem wielkiej pracy). Otóż pracuje nad niektórymi utworami swojej linii repertuarowej. Całość tej linii jest mniej więcej następująca: Oresteja, Edyp, Antygona, Lilla Weneda, Sen nocy letniej, Balladyna, Dziady, Nie-boska, Wesele, Hamlet, Wyzwolenie. Otóż chodzi mu o przekłady. Zgadzamy się chyba w tym, że przekłady Morawskiego i Butrymowicza nie tylko że są scenicznie ciężkie, ale w ogóle nawet do zagrania twarde. Otóż Juliusz powiada: „chcę, żeby tego mogły słuchać z pełnym zrozumieniem nawet kucharki” (kładzie akcent na tym ostatnim) i przekłada sam w sposób sceniczny. Tak przełożył Antygonę, obecnie przekłada Hamleta (monologi Wyspiańskiego). Nam polecił pracować nad innymi. Już dokonałem tej „osterwiańskiej” rewizji Edypa. Przełożyłem Edypa na język „ludzki”. Juliusz był bardzo zadowolony, ale dalej twierdzi, że to jeszcze nie jest sceniczne. Mówi zresztą, że sceny trzeba się uczyć. No, niewątpliwie! (nie przejmuj się tym niescenicznym rezultatem mojego przekładu: Osterwa twierdzi to samo o przekładach Kasprowicza). W ogóle nas polubił, nawet bardzo. Jesteśmy u niego co tydzień (a ja nierzadko się w „tygodniówkach” opuszczam). W całości oceniając jego myśl teatralną, widzę, że ma znakomicie przemyślane i przepracowane szczegóły (czasem aż za dobrze... czasem dziwaczy nieco). Ale bez komplementów, Ty mi bardziej odpowiadasz. Na Osterwie bądź co bądź ciąży atawistycznie teatr... i niestety... Warszawa, my jesteśmy, że się tak wyrażę, prymitywniejsi. Chociaż ma czasem pomysły kapitalne. Poza tym, my jesteśmy bardziej jak bracia, on bądź co bądź ojczaszek (bardzo serdeczny, ale ojczaszek). I zresztą powiedziałem Ci, polubił nas. Mówi, że chciałby nas mieć blisko, bardzo blisko. Aha, co najważniejsze, zdaje mi się, że Ty, mój kochany Amatorze i Dyrektorze, zdaje mi się, podejrzewam, i wyżej mierzysz, i dalej patrzysz, a o ile na razie jeszcze nie, to czuję, że dalej spojrzysz. To tyle o Juliuszu. Pierwszy raz nieco więcej. No, teraz już przecie zdołałem coś wysondować po tylu „posiedzeniach”. Ale on fantastycznie mówi! Aktor to z niego musi być! No, i dyrektor! Co tu gadać. Ale... (ale nic nie jest bez ale). (...)

(...) Wiem Mieciu, że dotknęło Was nieszczęście. Staram się je z Wami współodczuwać. Niech Bóg zmiłuje się nad Nimi! Zawsze jesteście w modlitwach naszych. O Wicku naturalnie ani słychu. Boże! żebyśmy się kiedyś jeszcze razem spotkać mogli. Wszyscy — jak dawniej — daj Boże! Daj Boże! Ja bym się w ogóle z Tobą chętnie ujrzał, ale, o ile wiem, jest to prawie niemożliwe. Może się kiedyś da.

Jeszcze jedna sprawa. Wiem, że obecnie u Was finansowo krucho. Otóż my, ale proszę Cię, bierz to zupełnie poważnie i chciej mnie zrozumieć, otóż Tata mój mówi, żebyście mogli korzystać z tej naszej książeczki KKO Wadowice, którą od nas Zosia w listopadzie zabrała. U Was to leży, moglibyście korzystać. Cały szkopuł z tym niefortunnym zastrzeżeniem, że podejmujący musi się wykazać legitymacją mojego Ojca. Takowa jest Ojcu tutaj potrzebna zawsze i byłoby dużym ryzykiem jej się pozbywać, ale może by się Wam udało w jakiś inny sposób. Zresztą pomyślcie o tym, jesteście tam bliżej. Następnym razem, możliwie jak najszybciej, dalibyście nam znać. Tata tutaj pobiera 60 procent swojej emerytury, więc wyżyjemy, a Wam tam nic (...)

List wysłany przez inną okazję:

Kochany Mieciu:

piszę do Ciebie i do Twoich pod wrażeniem straszliwego nieszczęścia jakie nawiedziło Wasz dom [aresztowanie dwóch braci Mieczysława Kotlarczyka], ten dom tak mi bliski, dom, gdzie uważano mnie niemal za brata. Wiem, że żadne słowa nie potrafią zaważyć w takiej chwili, zatem wstrzymuję się od nich. Powiem tylko, że teraz czuję się bardziej Waszym bratem. Czy ból zasklepi się w sobie, stworzy odrębny świat? Czy też stwardnieje w fundament jakiejś budowy? Czy na nim urodzi się życie? Wierzę, że tak. Wierzę, że żadna fala nie uderza o brzeg, aby na nim nie zostawić śladów swego przypływu. Wierzę, że przypływ jest siłą twórczą.

Od Ojca mojego dołączam najgłębsze wyrazy współczucia

Lolek

Sierpień 1940

Spotykamy się w mieszkaniu pp. Kydryńskich (ul. Felicjanek 10). Rozmowy o teatrze. Dla Juliusza Osterwy, z którym są w kontakcie: Karol Wojtyła, Juliusz Kydryński i Tadeusz Kwiatkowski przygotowujemy czytanie sztuki Żeromskiego Uciekła mi przepióreczka. Bierze w tym udział też ktoś z rodziny pp. Poźniaków-Szkockich. [Maria Poźniak, szwagierka Zofii Szkockiej-Poźniakowej — red.]

Spotkanie z Osterwą w mieszkaniu pp. Poźniaków (ul. Ks. Józefa). Czytamy fragmenty aktu I i III. Karol Wojtyła czyta kwestie wszystkich profesorów — imponuje nam inwencją aktorską.

Postanawiamy przygotować scenicznie cały II akt Przepióreczki we trójkę: Karol Wojtyła — Smugoń, Juliusz Kydryński — Przełęcki, Danuta Michałowska — Dorota Smugoniowa. Próby odbywają się codziennie (lub prawie codziennie?) wieczorami w mieszkaniu Kydryńskich. (Danuta Michałowska)

Wrzesień 1940

Pokaz II aktu Przepióreczki dla zaproszonych gości (Osterwa jednak nie przychodzi, może nie ma go w Krakowie). Podejmujemy pracę nad Nocą tysiączną drugą Norwida. Próby w moim mieszkaniu (ul. Dunin Wąsowicza 10/1, obecnie: Smoleńsk 36). Obsada: Roger — Juliusz Kydryński, Dama — Danuta Michałowska, Doktor — Karol Wojtyła, Lucio — Tadeusz Kwiatkowski. Karol Wojtyła reżyseruje. Do pokazu nie dochodzi.

W tym samym czasie wszyscy pracujemy indywidualnie na polecenie Juliusza Osterwy nad Hamletem Szekspira. Osterwa mianowicie kazał nam napisać poszczególne role własnym językiem. Nie wiem, jaką rolę powierzył Karolowi Wojtyle (sam Osterwa pracował wtedy nad Hamletem). Juliusz Kydryński pisze sztukę jednoaktową (w stylu i pod wpływem Szaniawskiego) pt. Fajka Kopernika. Jest to poetycka, aluzyjna transpozycja przyjacielskiego układu między trójką młodych ludzi (mająca swój odpowiednik w wykonawcach II aktu Przepióreczki), wpleciona w całkowicie fikcyjną, żartobliwą fabułę. (Danuta Michałowska)

„We wrześniu roku 1940 rozpocząłem pracę w kamieniołomie na Zakrzówku.” (Ks. abp. K. Wojtyła, Gniazdo, z którego wyszedłem)

By uchronić się przed wyjazdem na przymusowe roboty, rejestruje się Karol jako pracownik Kuczmierczyka, który prowadził restaurację, potem za pośrednictwem p. Lewaj (nauczycielka francuskiego, córka nauczycielki Wyspiańskiego, rezydentka w domu pp. Szkockich, u której Karol Wojtyła uczył się francuskiego) dyrektor Kułakowski, zatrzymany na stanowisku przez Niemców przedwojenny dyrektor fabryki sody, zatrudnia Karola Wojtyłę (pracują z nim m.in. Juliusz Kydryński i Wojciech Żukrowski) najpierw w odległych o kilka kilometrów od fabryki należących do zakładu kamieniołomach na Zakrzówku. Wapień, potrzebny do produkcji sody, był najpierw wysadzany przy pomocy ładunków amonitu zakładanych do uprzednio wywierconych otworów. Wielkie bloki trzeba było rozbijać i widłami ładować na lory kolejki wąskotorowej. Tę pracę wykonuje Karol Wojtyła wraz z kolegami. Przejściowo zatrudniony jako hamulcowy na kolejce wąskotorowej. Pracę w kamieniołomach wykonuje do września 1940 roku przez okres bardzo ostrej zimy (po 30 stopni mrozu). Praca ciężka. Od godziny 8 rano do 16. Wychodził z domu około godz. 7. Piechotą.

Wiosną kierownik kamieniołomu, Polak p. Krauze, bardzo kulturalny, przydziela Karola Wojtyłę do pomocy strzałowemu, staremu Łabusiowi. Była to praca lżejsza i rodzaj awansu. Praca polegała na roznoszeniu ładunków amonitu, które Łabuś zakładał. Później strzałowy z pomocnikiem siedzieli w baraku. (O pracy w kamieniołomach wg relacji Juliusza Kydryńskiego)

Relacje towarzyszy pracy z Solvayu z książki-albumu pt. Gniazdo, z którego wyszedłem (maszynopis z fotografiami; zebrała i opracowała Karolina Biedrzycka). Trzy egzemplarze książki wręczono 5 czerwca 1966 r. proboszczowi parafii ks. kan. Władysławowi Rybie jako dar na złoty jubileusz kapłaństwa. Jeden egzemplarz był dedykowany jemu, dwa księdzu arcybiskupowi Karolowi Wojtyle. Kanonik przekazał dar adresatowi 21 czerwca tegoż roku. Jednym z powodów opracowania książki było pragnienie zadośćuczynienia Arcybiskupowi za list otwarty pracowników Zakładów Sodowych w Krakowie (por. Kalendarium 24 grudnia 1965). (Relacja pochodzi od autorki książki p. Karoliny Biedrzyckiej). W książce znajduje się także krótki tekst arcybiskupa Wojtyły.

Pracowałem wtedy na kolejce, jako pomocnik maszynisty. Na kolejce ks. Arcybiskup pracował może ze trzy miesiące. Widziałem jak Karol Wojtyła (...) wspólnie z kolegami spinał wózki. Pracowali na torach, po których kolejka jeździła z fabryki do kamieniołomu...

...Spotkałem go kiedyś na zakładzie. Była 12 godzina. Dzwoniło na Anioł Pański. Dzwonek usłyszał, wiadra położył, przeżegnał się i modlił się. Potem wstał i poszedł dalej. Nie krępował się nikim. (Józef Pachacz, pomocnik maszynisty)

...Przyjęto wtedy kilku studentów do fabryki. Inż. Wojciechowski z Krauzem dali ich do pracy na torach. Jak mi ich przydzielili, kierownik Krauze powiedział, bym uważał na tych ludzi, że się jeszcze przydadzą, aby ich nie męczyć pracą. Przydzieliłem ich do roboty, kazałem kopać dziury, podsypywać tory, plantować pod tory, podsypywać pod progi, zasypywać i naciągać tory do swego wymiaru. Karol Wojtyła, obecny ks. Arcybiskup, dobrze pracował, obowiązki wykonywał chętnie, jak miał wolną chwilę w południe, czytał książki. Rozmawialiśmy na temat, by wojna się skończyła, żebyśmy wyszli cało, gdyż zdawało się, że nas zgniotą. Na torach pracował może sześć miesięcy, potem poszedł do kamieniołomu... (Jan Żyła, pracował na torach)

...Pracowałem w kamieniołomach na Zakrzówku. Od 1940 pracował z nami jako młody robotnik obecny ks. Arcybiskup Karol Wojtyła. Warunki pracy były bardzo ciężkie. Rozbijanie skał kilofem i ładowanie kamienia na wózki nie należało do prac najlżejszych (...) Był cichy, spokojny, pracowity i koleżeński. Wszystkim spieszył zawsze z pomocą, choć i jemu w tym okresie nie było łatwo. (Klemens Witkowski)

W kamieniołomach wszyscy robotnicy umówili się, by nie pomagać koledze w podnoszeniu przewróconego wagoniku, bo on sam męcząc się z jego podnoszeniem przedłużał czas odpoczynku kolegów, a przez to i Niemcy mieli mniej wykonanej pracy „für Sieg”. Wszyscy robotnicy temu się podporządkowywali — jedynie akademik Wojtyła nie mógł znieść widoku długiego męczenia się kolegi z podniesieniem tego wagonika, by mu nie pomóc. Robotnicy mówili do siebie: „ten Wojtyła będzie z pewnością księdzem, skoro ma takie miłosierdzie dla bliźnich.” (Tę relację nadesłał dla Kalendarium mgr Marian Piwowarczyk, ówczesny robotnik Solvayu)

Byłem maszynistą na parowozie. Oni się ukrywali. Widziałem jak Karol Wojtyła (...) chodził w kamieniołomie z łopatą. Byłem zapracowany i w ciągłym ruchu (...) Z ks. Arcybiskupem mało rozmawiałem. (Błażej Trela)

Przyszedł taki młodziutki do roboty, tak mi go żal było, nie wiem, ale do niczego się nie nadawał. Myślałem sobie, najlepiej by było mu iść na księdza. Miał takie delikatne rączęta. Ja nie dałem mu robić, ale on robił. Mnie było przecież ze świata, a jemu do świata. Pomagał mi w nawijaniu drutu, nosił środki strzałowe za mną. Razu pewnego, jak zwykle, ja ładował, a on przy mnie stał. Ja mu mówię: lepiej tobie będzie zostać księdzem, a on się tylko uśmiechnął. Potem mi wspomniał, że został tym księdzem. (Franciszek Łabuś, strzałowy w kamieniołomach na Zakrzówku. Wspomnienie, gdy Franciszek Łabuś był już ciężko chory i miał 90 lat)

List do Kotlarczyków:

7 X 1940 —

Kochani, przywiozła mi Halinka Wasz list, tym droższy, że tak dawno już oczekiwany. Jestem nim wzruszony, jak w ogóle samym faktem ujrzenia jednej bliskiej, wadowickiej twarzy. Głęboko wzruszony. Zawsze mocno związany z miastem mojego dzieciństwa i wczesnej młodości, z miastem, które mi dużo, b. dużo dało. Mam wrażenie, że więcej niż by dać mógł Kraków. Oddech miasta i oddech ziemi, pewną prostolinijność w sposobie myślenia i niewątpliwy fundament kultury.

Chciałbym najprzód nawiązać do samej treści Waszego listu (...)

...Co się tyczy tego płomienia, co się we mnie zaczął, sądzę, że zależy jak najściślej od działania siły wyższej. Nie jest to, tak czuję, rzemiosło, ale jakiś zryw. Nie chcę wprost powiedzieć: działanie Łaski. Zresztą wszystko jest działaniem Łaski, wszystko może być działaniem Łaski, trzeba tylko z nią umieć i nade wszystko chcieć współpracować. Jak to uczy przypowieść o talentach. Otóż mniemam, że na Łaskę trzeba umieć odpowiadać pokorą (Pokorą), więc w tym wymiarze walka o Poezję będzie walką o pokorę. Zresztą nie jest tego znowu tak wiele, jak myślisz. Długo w sobie te rzeczy noszę i bywa, że dopóki nie są wewnętrznie ukończone, nie pozwalają mi się (dosłownie) napisać. Oczywiście, że mnie porywa. Życie rwie i dyktuje pewien pośpiech. Ale ars longa: można tutaj tak powiedzieć w nieco innym niż zwykle znaczeniu. Ars longa. Może uda mi się coś z tego przeczytać Halinie. Ale wątpię, bo jej się bardzo śpieszy.

Przyznam Wam się, że najbardziej jestem przywiązany do tego, który nazwałem, przynajmniej na razie, Jeremiaszem. Chociaż Tadeusz „Studio 39” raczej nie predestynuje tego na scenę. A mnie się wydaje, że to jest właśnie coś nowego. Utrzymuje mnie w tym przekonaniu moja Pani [p. Lewaj], pierwsza osoba, dzięki której odczułem tchnienie macierzyństwa. Ona we mnie wierzy. Ale już nie chcę więcej o tym. Boję się, żeby mnie nie poniosło. (...)

[Pod koniec listu]...Obecnie jestem robotnikiem. Pracuję fizycznie w kamieniołomie. Nie przerażajcie się! Jak dotąd, nie łupię kamienia. Kładę tylko tory kolejki, która kursuje między kamieniołomem a fabryką „Solvay” w Borku Fałęckim. Kamieniołom jest w Zakrzówku, dość blisko mojego domu. Zarabiam bardzo dobrze (stosunkowo oczywiście) najcenniejsze są deputaty robotnicze. Zresztą tak, jak ja, pracuje większość moich kolegów. I robi nam to znakomicie. Zresztą szczegóły poda wam Hala. Przy pracy czas gna. Człowiek staje się pełniejszym człowiekiem.

Osterwianizm został chwilowo przerwany. Dyrektor wyjechał. Zresztą nie imponuje mi znów tak nade wszystko. Ja zasadniczo jestem bardziej przywiązany do ludzi o tajemniczym wnętrzu, o wielkim wnętrzu. Nie znaczy to, żeby Dyrektor go nie posiadał. Ale wierzcie mi, trochę mam wrodzonej niechęci do tych murowanych już sław. Może dlatego, że jakoś nie możemy mimo wszystko mówić na jednym poziomie. W każdym razie silnych tam więzów nie czuję, nie, wcale nie. (...)

Październik, listopad, grudzień 1940

Zaczynamy spotykać się w mieszkaniu dra Tadeusza Kudlińskiego (ul. Słoneczna 15, obecnie: Bolesława Prusa 15) w każdą sobotę. Grono powiększa się o kilku uczestników b. „Studia 39”; oprócz uprzednio wymienionych bywają stale: Krystyna Dębowska, Bogusława Czuprynówna, Emil Dańko, a także nie-aktorzy: Wojciech Żukrowski, Tadeusz Ostaszewski (młody rzeźbiarz). Dyskusje nad Weselem Wyspiańskiego (interpretacja „zjaw” z aktu II), ćwiczenia aktorskie (wg S. Wołkońskiego), próby.

Wigilię Bożego Narodzenia spędza Karol Wojtyła ze swoim ojcem u pp. Kydryńskich (informacja ta pochodzi od J. Kydryńskiego). (Danuta Michałowska)

W tym czasie wstąpił do podziemnej organizacji „Unia” i został zaprzysiężony przez członka Komitetu Naczelnego Unii, „rezydenta” Krakowa i Warszawy, Stanisława Bukowskiego.

Ruch podziemny „Unia” powstał w pierwszych miesiącach okupacji. Założycielem i przywódcą był filozof i poeta Jerzy Braun. „Unia”, nawiązująca do polskich tradycji wolnościowych, personalizmu i federalizmu (idei federalno-unijnej), za podstawę organizacji życia społecznego przyjmowała zasady chrześcijańskie. Nie była organizacją polityczną, zabiegającą o władzę w przyszłej Polsce, lecz ruchem światopoglądowym i ideowo-wychowawczym o programie chrześcijańsko-społecznym, dążącym do przebudowy organizacji życia zbiorowego w Polsce i na całym obszarze tzw. cywilizacji chrześcijańskiej (por. Jerzy Braun, Człowiek ze spiżu, Londyn 1981). „Unia” była w zasadzie federacją organizacji patriotycznych (pierwsze organizacje, które przystąpiły do „Unii”, to „Warszawianka”, „Nowa Polska”, „Grunwald”, potem dołączyły się inne).

Stanisław Bukowski, który zaprzysięgał młodego Wojtyłę, wybitna postać „Unii”, był przedwojennym działaczem Akcji Katolickiej, specjalistą od naukowej organizacji pracy. W czasie okupacji pełnił funkcję dyrektora wielkiej fabryki papierosów w Krakowie. Wprowadził on w „Unii” podział na szereg równoległych organizmów zespolonych w Sekretariacie Generalnym, takich jak „Unia Pracy”, „Unia Kultury”, „Unia Społeczna”, „Unia Młodzieży”, „Unia Kobiet”... Istniała też organizacja bojowa „Unii”, jej członkami w Krakowie byli m.in. przyjaciele Karola Wojtyły, Wojciech Żukrowski i Tadeusz Kwiatkowski. W 1942 „Unia” była u szczytu rozwoju. By nie rozbijać zbrojnego oporu, 20 tys. ludzi przekazała pod rozkazy Armii Krajowej. Istniała szeroko rozwinięta organizacja cywilna w Warszawie licząca kilka tys. członków, w Krakowie 1500, we Lwowie kilkuset, silne zespoły w Kieleckiem, Krośnieńskiem, Tarnowie i Rzeszowie. W jej skład wchodziło wielu profesorów, naukowców, wybitnych specjalistów z różnych dziedzin. W 1942 nastąpiło połączenie Stronnictwa Pracy z „Unią”. Karol Wojtyła działał w ramach „Unii Kultury”, której prezesem był Artur Górski, wiceprezesem Tadeusz Kudliński, pisarz i organizator życia kulturalnego w Krakowie. Jego wkładem do programu „Unii Kultury” była m.in. koncepcja ustrojowa Norwid, wyrażona w jego „Misterium sztuki pracy”. Kudliński też był założycielem Teatru Rapsodycznego. „Placówką »Unii« był też stworzony przez Tadeusza Kudlińskiego i Mieczysława Kotlarczyka tajny Teatr Rapsodyczny, głośny po wojnie ze wspaniałych inscenizacji arcydzieł literatury. Jednym z młodych adeptów podziemnego teatru był w zaraniu swego życia Karol Wojtyła, który złożył unijne ślubowanie na ręce Stanisława Bukowskiego i przez niego ze ślubowania tego był zwolniony, gdy wstępował do Seminarium Duchownego” (Jerzy Braun, tamże, s. 153)

Styczeń (może luty?) 1941 „Pokaz scen z Wesela w mieszkaniu Kydryńskich. Nie pamiętam, co grał Karol Wojtyła.” (Danuta Michałowska)

18 II 1941 Śmierć Karola Wojtyły — ojca.

Karol Wojtyła — Senior był człowiekiem wielkiej delikatności, głęboko religijnym. Z Synem łączyła go głęboka przyjaźń. Podczas wojny zajmował się prowadzeniem domowego gospodarstwa. Bywało, że reperował Synowi buty. Karol-junior pracował, robił zakupy, przynosił przydziałowe jedzenie, najczęściej był to groch. Mieszkali bardzo skromnie. W niedzielę razem szli na mszę św. o godz. 12 do kościoła OO. Franciszkanów. W tym czasie Karol bardzo zaprzyjaźnił się z naszą rodziną, do naszej matki, Aleksandry Kydryńskiej, mówił „Mamo”. Jej też podarował napisany w mieszkaniu na Dębnikach poemat Hiob. Z ojcem byli u nas na wieczerzy wigilijnej 1940 roku.

Ojciec Karola chorował tej zimy i Karol przychodził do nas z blaszanymi menażkami po obiady. 18 lutego zostawił blaszanki i poszedł jeszcze po lekarstwo do apteki na ul. Batorego. Potem razem z Marią [siostra Juliusza Kydryńskiego, zamężna Michałowska] poszli na Dębniki. Maria miała podgrzać ojcu przyniesiony posiłek. Zastali ojca nieżywego. Karol szlochając objął Marię. Powiedział przez łzy: „nie było mnie przy śmierci matki, nie było mnie przy śmierci brata, nie było mnie przy śmierci ojca”. Natychmiast sprowadził księdza. Tego dnia przeniósł się do Kydryńskich (ul. Felicjanek 10), gdzie mieszkał do września 1941 r.

Chodził codziennie na mszę św., dużo modlił się u siebie w pokoju, leżał krzyżem.

Jedna z sąsiadek zapamiętała, jak z Juliuszem wrzucali węgiel do piwnicy. (Z relacji Marii Michałowskiej i Juliusza Kydryńskiego)

22 II 1941 Pogrzeb ojca. O godz. 11.30 msza św. pogrzebowa w kaplicy na cmentarzu Rakowickim. Pochowany w grobowcu rodzinnym na cmentarzu wojskowym. Tego dnia był silny mróz. Na grobie znajduje się napis: „Karol Wojtyła emeryt wojskowy przeżywszy lat 62 po krótkiej a ciężkiej chorobie, opatrzony św. Sakramentami, zasnął w Panu...”

Luty—czerwiec 1941

W dalszym ciągu stałe spotkania u dra Kudlińskiego. Wracamy do Fajki Kopernika, zaczynają się próby w 2 obsadach: jedna z nich, zgodnie z koncepcją pierwotną autora: Maria — Danuta Michałowska, Poeta — Juliusz Kydryński, Mizantrop — Karol Wojtyła.

Dr Kudliński nawiązuje kontakt z dyr. Wodociągów Miejskich p. Orzelskim, na tamtym terenie (przy ul. Łowieckiej 4) jest salka teatralna i tam ma się odbyć premiera. Wkrótce jednak następują aresztowania wśród pracowników Wodociągów, m.in. dyr. Orzelskiego i wicedyr. Tadeusza Kielanowskiego (zginął w Oświęcimiu). Przerywamy próby Fajki Kopernika.

U Kudlińskich pracujemy nad Wyzwoleniem Wyspiańskiego. Karol Wojtyła próbuje rolę Konrada. Do pokazu nie doszło.

Próbujemy też Miguela Mańare Oskara Miłosza (na polecenie Osterwy, który wciąż „zdalnie” interesuje się nami) w kilku obsadach. Aresztowania w naszej grupie (Emil Dańko, zginął) przerywają tę pracę.

Po śmierci ojca (luty) Karol jest jeszcze w bliższym kontakcie z rodziną Kydryńskich, nocuje u nich, jada obiady. Razem z J. Kydryńskim i W. Żukrowskim pracują w kamieniołomie.

W czerwcu dostaję wraz z moją matką nakaz eksmisji z mieszkania, matka moja dostaje pracę i mieszkanie w Skawinie; Karol ofiaruje mi swoje mieszkanie przy ul. Tynieckiej 10. Zwiedzamy to mieszkanie razem z T. Kwiatkowskim i W. Żukrowskim, którzy obiecują je odmalować. Na razie wyjeżdżam na urlop (lipiec), matka moja pozostaje w jakimś kontakcie z Karolem, ale wynajmuje mi pokój u znajomych, gdzie wprowadzam się po powrocie do Krakowa. (Danuta Michałowska)

List do M. Kotlarczyka — bez daty.

(...) Przesyłam Ci tych kilka fragmentów Księgi Słowiańskiej. Czytałem je tutaj Zosi i inne jeszcze, a Tobie w odpisie podaję tę wypracę wiosennych tęsknot, tę sprawę duszy mojej i serca mojego. Wickowi czytałem owe sonety już w czerwcu, Tobie jakoś się nie zdarzyło. Trzeba sprecyzować tę ideę, która w nas trwa; trza objawić ten nurt, który prze strumień naszej młodości, a objawić się dotąd nie mógł. Strumień ten źródło ma w nas wspólne: miłość głęboką — wolność słowiańską i sarmacką i nie pragnienie już, ale żądanie piękna. To o czym nieraz mówiliśmy na Długiej — że nie jest sztuka, aby była li tylko prawdą realistyczną, albo li tylko zabawą, ale nade wszystko jest nadbudową, jest spojrzeniem w przód i wzwyż, jest towarzyszką religii i przewodniczką na drodze ku Bogu; ma wymiar romantycznej tęczy: od ziemi i od serca człowieczego ku Nieskończonemu, ma wymiar romantycznej tęczy (...) Otóż Polska, rozważywszy powojenną poezję, trzeba by stwierdzić, że w większości była zabawą, czasem li tylko formą, a rzadko duchem narodu tchnęła. A jeśli jakimś w ogóle duchem, to czerwonego sztandaru i łatwego, a jakże nieistotnego humanizmu międzynarodówki. Z polskością nie miała nic wspólnego poza językiem (...)

23 V 1941 SS aresztuje wszystkich duszpasterzy salezjańskich (parafia św. Stanisława Kostki, Dębniki). Karol Wojtyła związany bardzo z parafią, w tym kościele często bywał, należał do Żywego Różańca.

Lipiec 1941 Przybywa do Krakowa Mieczysław Kotlarczyk.

Karol organizuje kontakt z drem Kudlińskim, a także jakieś spotkanie całej „grupy Kudlińskiego” (byłam wtedy poza Krakowem). (Danuta Michałowska)

Sierpień 1941

W pierwszych dniach sierpnia Karol Wojtyła przychodzi do mnie do biura (pracowałam jako maszynistka w Centrali „Społem”, wtedy przy ul. Mikołajskiej 4); zawiadamia mnie o przyjeździe Kotlarczyka, poleca przeczytać Króla Ducha Słowackiego, nad którym mamy zacząć pracę. (Danuta Michałowska)

Również w sierpniu Kotlarczykowie zamieszkali w mieszkaniu na Tynieckiej 10 przygarnięci przez Karola.

22 VIII 1941

Po południu spotykamy się w mieszkaniu pp. Dębowskich (ul. Komorowskiego 7). Obecni byli (odtwarzam z pamięci): Karol Wojtyła, dr Kotlarczyk z żoną, dr Kudliński z żoną, Halina Królikiewicz (zam. Kwiatkowska), Małgorzata Stanisławska, Anna Nawrocka, Juliusz Kydryński, Tadeusz Kwiatkowski, Tadeusz Ostaszewski, Wojciech Żukrowski, oraz gospodarze: p. Dębowska i jej córki Krystyna i Irena. Dr Kotlarczyk przedstawił swój program artystyczny, cała grupa przechodzi pod jego kierownictwo. Tę datę uważa się (słusznie) za moment powstania Teatru Rapsodycznego. Odtąd spotykamy się systematycznie w każdą środę i sobotę (w te dni praca w niemieckich instytucjach kończyła się wcześniej), o 18.

Po kilku spotkaniach Kotlarczyk dokonuje selekcji zespołu (pod pretekstem koniecznych skrótów w wyborze tekstów). Pozostają: Karol Wojtyła, Krystyna Dębowska, Halina Królikiewicz i Danuta Michałowska. (O trafności wyboru świadczy, że wszystkie te osoby i tylko te — z wyjątkiem Karola Wojtyły — zostały potem zawodowo w teatrze.) W spotkaniach uczestniczy w dalszym ciągu często Tadeusz Ostaszewski (rzeźbiarz, narzeczony Krystyny Dębowskiej, w latach 1945—54 etatowy scenograf Teatru Rapsodycznego), który projektuje pierwszą oprawę plastyczną do premiery Króla Ducha. (Danuta Michałowska)

Pracę rozpoczęliśmy bezzwłocznie. Trzon zespołu stanowili: Karol Wojtyła (polonista), Krystyna Dębowska (studentka Wyższej Szkoły Handlowej), Halina Królikiewicz (polonistka), Danuta Michałowska (polonistka) i Tadeusz Ostaszewski (plastyk).

Niezapomniane środy i soboty, bez względu na terror i łapanki. Bez względu na szalejące po murach afisze o coraz to nowych rozstrzeliwaniach, próby ze Słowackiego, Kasprowicza, Wyspiańskiego i Norwida czy Mickiewicza. I to nieraz próby w ciemnej, zimnej kuchni naszej dębnickiej „katakumby”, nieraz przy świeczkach na piecu, kiedy prąd nam wyłączano. Romantyczne, na posterunku próby, pogłębiające naszą świadomość polską, że przetrwamy, że dopłyniemy do brzegu wolności, idei swojego teatru wierni.

W takiej atmosferze powstawały i rodziły się nasze premiery i przedstawienia na Komorowskiego, Kleparzu, Potockiego, Szlaku, Rękawce, Dębnikach, Retoryka, Siemiradzkiego i Sobieskiego. Premiery w mieszkaniach: pp. Dębowskich i Goreckich, p. Ligockiej i Michałowskiej, pp. Kudlińskich, p. Schrederowej, pp. Szkockich, Stolfów i Batków oraz p. Markiewiczówny. Były to premiery zawsze ryzykowne, choć tajne i ściśle zakonspirowane.

W takich warunkach i atmosferze powstawał Teatr, na którego improwizowanej scenie jawiło się szarpanej duszy polskiej słowo, wygnane brutalnie przez wroga extra muros wszelkiego polskiego teatru. Słowo w skali: od najprostszej ludowej piosenki, poprzez rycerskie rapsody, aż do epopei i dramatu narodu. Teatr Rapsodyczny. Coś jakby zapowiedź nie zrealizowanego dotąd Teatru Słowiańszczyzny. Jakby fragment z Mickiewiczowskiego programu z epoki prelekcji paryskich.

Zaczęliśmy od rapsodów Króla-Ducha. Stąd nazwa naszego teatru. (...)

Warunki i okoliczności doby okupacyjnej z góry wykluczały pomysł inscenizacji w całym tego słowa znaczeniu, pomysł dania poematowi Słowackiego oprawy teatralnej. Zrezygnowaliśmy z dekoracji Wisły i dworzyszcza Popielowego, z dekoracji Rynku krakowskiego, Wawelu i Skałki; nie było kostiumów z epoki piastowskiej. Zorian nie miał brody po pas, a Bolesław Śmiały sumiastych wąsów i brwi krzaczastych. Nie było ani kurtyny, ani reflektorów, ani szminki. Poprzestaliśmy na najprostszych akcesoriach scenograficznych jak: ciemne tło — kotara z maską pośmiertną poety, na fortepianie świecznik z zapalonymi świecami i księga-egzemplarz Króla-Ducha, wreszcie dywan na podłodze. Zespół w czarnych wizytowych ubraniach i sukniach wygłaszał tekst nieomal bezgestycznie.

Wprowadziliśmy nadto muzykę. (...)

Wśród uczestników naszych zakonspirowanych imprez, oprócz każdorazowych gospodarzy, znaleźli się nieraz: J. Osterwa, W. Woźnik, Z. Mrożewski, Z. Kossak-Szczucka, J. Braun, T. Kwiatkowski, W. Żukrowski, W. Rowicki, K. Regamey, St. Pigoń, K. Wyka, M. Ostrowska, St. W. Balicki, J. Turowicz i wielu innych.

Utarł się zwyczaj odbywania po naszych przedstawieniach dyskusji o problemach artystycznych. (...)

Bilans Teatru Rapsodycznego za lata 1941—1945 obejmuje: 10 premier, 7 zrealizowanych i 3 przygotowane, ale nie zrealizowane: fragmenty prozy (z Lalki, Quo vadis, Popiołów, Chłopów, Próchna i Żywych kamieni — 1941—1942), Boska Komedia Dantego (1944) oraz Miłosierdzie i Straszne dzieci Rostworowskiego (1944—1945). Premiera ta nie odbyła się z powodu działań wojennych.

22 przedstawienia: Król-Duch — 4, Beniowski — 1, Hymny — 1, Wyspiański — 4, Pan Tadeusz — 3, oraz Samuel Zborowski — 6.

Ponadto 100 prób (wieczorów pracy) w warunkach konspiracyjnych. (...)

W dniu 22 kwietnia 1945 r. nastąpiło w Krakowie w sali kina „Wolność” przy ulicy 18 Stycznia otwarcie Teatru Rapsodycznego. Na inauguracyjną premierę złożyły się fragmenty Grażyny i Konrada Wallenroda Mickiewicza oraz Zawiszy Czarnego Słowackiego.

W dniu tym Teatr Rapsodyczny wyszedł z podziemia, ażeby rozpocząć następny, jawny okres swojej działalności, trwającej (z przerwą w latach 1953—1957) po dzień dzisiejszy. (Mieczysław Kotlarczyk, 25 lat Teatru Rapsodycznego, Kraków 1966. Teatr Rapsodyczny istniał do 1967)

„W lecie 1941 przeszedłem do fabryki na tzw. oczyszczalnię wody przy kotłowni.” (Ks. abp Karol Wojtyła, Gniazdo, z którego wyszedłem)

Relacja prof. Edwarda Görlicha, wówczas absolwenta chemii i studenta geologii UJ, pracownika laboratorium w Solvayu (Relacja obejmuje okres od przejścia z kamieniołomów do fabryki bez ścisłego ustalenia dalszych lat. Niektóre szczegóły dotyczą niewątpliwie jesieni 1942):

Kułakowski był prezesem europejskiej firmy Solvay w Polsce. Dyrektorem fabryki był podczas okupacji niemiec — Föhl, był również polski dyrektor p. Wałach. Kułakowski, który nie udzielał się w zarządzaniu fabryki, umieszczał w niej wielu młodych, chroniąc ich przed wywiezieniem.

Karol Wojtyła pracował w „oczyszczalni” (tak się ten oddział nazywał). Oczyszczalnia wody mieściła się przy kotłowni, na piętrze, prowadziły do niej metalowe schody pokryte sodą. Trzeba było nosić od pieców wapiennych (na zewnątrz, przez podwórze, ok. 100 m) mleko wapienne do zmiękczania wody. Nabierało się do drewnianych wiader, które na koromysłach niosło się przez podwórze. Następnie trzeba było wnieść worki z fosforanem i sodą do zbiornika na górę. W zbiorniku należało wymieszać wszystko drewnianym mieszadłem i tak nastawić, by ciecz zmiękczająca kapała w odpowiedniej ilości. Karol Wojtyła drewniane wiadra nosił (to utkwiło w pamięci) bardzo szybko. Dyżurujący robotnik był obowiązany dostarczać próbki do laboratorium, którego kierownikiem był prof. Pischinger, zaś laborantem (319) był Görlich. Opowiadający zapamiętał, iż w laboratorium panowało przekonanie, że „kiedy Wojtyła jest na kotłowni, wszystko na pewno jest w najlepszym porządku”.

Karol Wojtyła najchętniej obejmował zmianę nocną. Panował wtedy spokój. Wiadomo było, że kiedy wykona konieczne czynności, odmawia, klęcząc, brewiarz. W tym okresie (1942—43!) zwrócił się On do Görlicha z prośbą o rozmowy na tematy nauk przyrodniczych. Wyjaśnił, że postanowił zostać księdzem i te rozmowy są mu potrzebne. Odbyli kilka takich rozmów, w których mówiącym był właściwie Görlich, wykładający nauki przyrodnicze, jak wspomina, od atomu do kosmosu. Na temat wyboru drogi Wojtyła wyjaśnił, że podjął taką decyzję, że wielki wpływ na jego drogę wywarł pewien „garbaty krawiec”, zaś jego ojciec był człowiekiem pobożnym, że w domu czytano Biblię.

Karol Wojtyła wyróżniał się czymś trudno uchwytnym. Görlich przechował do dziś jako pamiątkę z tamtych czasów prośbę o podjęcie poborów, napisaną przez Wojtyłę, który pracując na nocnych zmianach nie mógł sam ich podjąć. (Pobory wynosiły wtedy 80—90 gr za godzinę. Laborant zarabiał 1,20 za godzinę.) Prof. Görlich do dziś zapamiętał jedną z maksym, które Karol Wojtyła lubił wygłaszać: „Należy żyć życiem, a nie nadużywaniem życia”.

Kiedyś Lolek przyszedł do pracy (było to w zimie) trzęsąc się z zimna, spóźniony. Nie miał podszytej futerkiem kurtki, w której zwykle chodził. Wyjaśnił Dudkowi, odwoławszy go na bok, że spotkał na Matecznym starego człowieka, lekko pijanego, bliskiego zamarznięcia. Oddał mu swoje okrycie, uważając, że młodszemu łatwiej wytrzymać ziąb.

P. Dudek wspomina o sytuacji, w której Karol Wojtyła wyperswadował kolegom robotnikom, by zrezygnowali z samosądu na folksdojczu-koledze. (Relacja ówczesnego starszego laboranta Józefa Dudka — Kraków, ul. Zdunów 12):

Relacje z albumu Gniazdo, z którego wyszedłem:

Karol Wojtyła (...) został przydzielony do pracy przy oczyszczalni wody do kotłowni. Pracowałem w fabryce jako elektryk (...) Zapytałem: — Panie, co spowodowało, że pan tu przyszedł? Odpowiedział, że jego szkoła została rozwiązana, a on chroniąc się przed wywiezieniem do Niemiec przyszedł do pracy (...) Zostawił po sobie same dobre wspomnienia (...) Był człowiekiem uczuciowym (...) wyróżniał się jako człowiek uduchowiony i uczulony na niedolę drugiego człowieka. Drugiego takiego nie było. Chodził w ubogim ubraniu. Mówiliśmy z majstrem Czają: — Szkoda, żeby taki dobry człowiek zginął między nami... (Franciszek Pokuta, elektryk)

...Nazywaliśmy go po prostu studentem (...) Pracowaliśmy na jednej zmianie. Kiedy przechodził przez halę maszyn niosąc w wiadrach na nosidłach ług kaustyczny potrzebny do zmiękczania wody, zatrzymywał się. Siadaliśmy na fundamencie maszyny i prowadzili rozmowy na różne tematy. Był bardzo pobożny. Na nocnej zmianie ok. 12 godziny klękał na środku oczyszczalni i modlił się. Niejednokrotnie podchodziłem do niego i półgłosem — żeby nie przeszkadzać w modlitwie, zawiadamiałem, że skrzepliny są mocne. Po chwili kończył modlitwę i zabierał się do pracy. Nie wszyscy jednak pracownicy odnosili się z szacunkiem do człowieka pobożnego. Byli i tacy, którzy w czasie jego modłów rzucali w niego pakułami lub innymi przedmiotami, przeszkadzając mu... (Władysław Cieluch)

...obarczony byłem opiekowaniem się oczyszczalnią, zwłaszcza stroną chemiczną. Stąd wypływał mój kontakt z ks. Arcybiskupem (...) Jako robotnik oczyszczalni, chcąc dowiedzieć się, ile czego ma donieść na swych ramionach w wiadrach, wstępował do laboratorium i zasięgał wiadomości (...) Często wstępując do laboratorium, zwłaszcza na nocnej zmianie (...) spotykał się z Mańkowskim — pracownikiem laboratorium i dyskutował sprowokowany przez Mańkowskiego na tematy religijne (...) Jak mi się często później zwierzał Mańkowski, dyskusja kończyła się porażką dla Mańkowskiego. Był on członkiem PPS — ateistą (...) Odniosłem wrażenie, że po takiej dyskusji z ówczesnym robotnikiem ks. Arcybiskupem, u Mańkowskiego następowała jakaś jakby odnowa; niejednokrotnie podkreśla to, że nie mógł sprostać dyskusji i chcąc nie chcąc uznawał wyższość ówczesnego robotnika, a obecnie Jego Ekscelencji ks. Arcybiskupa Karola Wojtyły. (Antoni Englot, laborant)

...Chodziłem na oczyszczalnię po wodę do mycia posadzki. Widziałem, że pracował, że nosił wiadra. On pracował na trzy zmiany, ja na jedną zmianę (...) Na oczyszczalni widziałem, że czytał książki, że modlił się. Przynosiliśmy sobie z ks. Arcybiskupem mleko z kuchni i razem piliśmy... (Franciszek Sojka)

...Zastanawialiśmy się, kto to jest. Niedużo pytaliśmy, bo nie było można. Widziałam, jak wodę nosił w wiadrach na nosidłach. Widzę go jak dziś, jak klęczał na obu kolanach na nabożeństwach majowych i tak się modlił. Zastanawiałam się, co to za młody człowiek. Robił wrażenie biedaka... (Stefania Burda, pracownica stołówki)

...Pracowałam w kuchni fabrycznej. Przez cały okres pracy z nim nie rozmawiałam. Znałam go tylko z okienka, przez które wydawało się posiłki dla pracowników. Było to pół litra zupy i 10 deka chleba. Robotnicy za małą dopłatą dostawali karty na posiłki na cały miesiąc (...) Posiłki wydawało się od godz. 12 do 15, a następnie 21—22 (...) Widywałam go także, jak nosił wapno w wiadrach na nosidłach. Szedł z pochyloną głową (...) głęboko zamyślony. Nieraz sobie pomyślałam, że on nie jest zwykłym robotnikiem (...) Pewnego razu jedna z panienek, Irka Dąbrowska, która pracowała w kuchni jako pomocnik kierownika, tak mówi do mnie: „Pani Steniu, ten pobożny chłopak (bo takeśmy go nazywały) to jest chłopak kształcony, bardzo zdolny, pisze wiersze, a obecnie pisze o św. Teresie”. Opowiadała mi, że nie ma matki, tylko ojca, że mieszka w Dębnikach, że jest biedny. Pewnego razu powiedziała do mnie: niech mu pani da większą kromkę chleba, bo on jest tylko o tym, co zje na fabryce (...) Gdy pracowałam po południu, chleb sama kroiłam na wieczór, to zawsze odłożyłam dla niego większą piętkę chleba, o której sam później wspominał. Pod koniec okupacji przestałam go widywać i myślałam, że się przeniósł na inną fabrykę. (Stefania Kościelniakowa)

11 X 1972 przy okazji poświęcenia nowej polichromii w kościele oo. Redemptorystów w Krakowie na Podgórzu ks. Kardynał wspomina:

Muszę wobec tych murów i wobec was (...) uczynić szczególne wyznanie. Ten kościół związał się w sposób niezwykły z moim osobistym życiem. Wiecie dobrze, że w ciągu okupacji przez 4 lata byłem robotnikiem fizycznym i pracowałem w zakładach Solvayowskich w Borku Fałęckim. Nieraz, wracając z pracy z Solvayu do domu w Krakowie, wstępowałem do tego kościoła, zwłaszcza po nocnej zmianie, we wczesnych godzinach rannych tutaj uczestniczyłem we mszy św., przystępowałem do komunii św., czerpałem stąd wielką siłę na te trudne lata, jakimi były lata okupacji. W tych latach, będąc robotnikiem, równocześnie rozpoczynałem przygotowania do kapłaństwa w konspiracyjnym Seminarium Duchownym archidiecezji krakowskiej. I dlatego też z wdzięcznością wspominam wasz kościół.

1 XI 1941 — premiera Króla Ducha w tym samym mieszkaniu (Komorowskiego 7). Wśród zaproszonych gości aktorzy Władysław Woźnik i Zdzisław Mrożewski. Wielki sukces artystyczny Karola Wojtyły w partii Bolesława Śmiałego (Rapsod V).

W listopadzie 1941 — powtórzenie Króla Ducha w mieszkaniu Wiesława Goreckiego (pl. Kleparski 5). Karol Wojtyła zmienia interpretację Bolesława Śmiałego w kierunku rezygnacji z dramatyczności na rzecz ujęcia bardziej refleksyjnego, traktuje tekst „wspomnieniowo”, jako spowiedź. Nie jesteśmy z tego zadowoleni, ostro Go atakujemy, ale On broni swojej „pogłębionej” koncepcji i nie chce ustąpić.

Listopad—grudzień 1941 — spotykamy się w dalszym ciągu przy ul. Komorowskiego 7. Do grupy dołączają się zawodowi aktorzy: Władysław Woźnik i Zdzisław Mrożewski. Praca nad tekstami prozy (dotyczącymi wigilii i Bożego Narodzenia? — Reymont, Sienkiewicz, Prus, Berent). Obecność aktorów zmienia charakter spotkań: więcej polityki i anegdot, mniej konkretnej pracy.

Odbywa się wieczór towarzysko-artystyczny („opłatek”); są obecni również Tadeusz i Barbara Kudlińscy, Wiesław i Stefania Goreccy. Wszyscy przechodzimy na „ty”. Władysław Woźnik recytuje Wincentego Pola Pieśń od ziemi naszej i in. (Danuta Michałowska)

Styczeń 1942 — następna „reforma” Kotlarczyka: przerywa pracę nad prozą i bez zawiadamiania aktorów (tj. Woźnika i Mrożewskiego) po przerwie świątecznej rozpoczynamy próby z Beniowskiego. 14 lutego 1942 — premiera Beniowskiego (Komorowskiego 7). Karol Wojtyła mówi tzw. „apostrofę do Ludwiki Śniadeckiej” (koniec pieśni IV).

Obecny Władysław Woźnik bardzo ostro atakuje wybór tekstów i sposób mówienia wiersza przez całą grupę.

Luty—marzec 1942 — praca nad nową premierą: Hymnami J. Kasprowicza. 28 III 1942 — premiera Hymnów. Karol Wojtyła prowadzi hymn Święty Boże, święty, mocny (recytacja zbiorowa) i wykonuje finalny Hymn św. Franciszka z Asyżu. (Danuta Michałowska)

Osterwa notuje w swoim dzienniku:

Kraków 17 IV piątek [1942] —

Zaczyna się nieśmiało pogódka... Wojtyło[!] Karol o Julu Kydryńskim” [pewnie o jego aresztowaniu].

List pasterski. Słońce...

2 V 1942 Osterwa pisze między innymi: „Kydryn uwolniony” i o tym zapewne rozmawiał z Wojtyłą. (Wynotowała Matylda Osterwina)

Kwiecień—maj 1942 — praca nad Godziną Wyspiańskiego (bez mego udziału).

22 V 1942 — premiera (w moim mieszkaniu, ul. Szlak 21). Wspaniale zainscenizowane zakończenie III aktu Wesela w 3 osoby: Jasiek — Karol Wojtyła, Chochoł — Krystyna Dębowska, komentarz — Halina Królikiewicz. Odbyły się trzy powtórzenia spektaklu.

Wrzesień 1942 — wznowienie pracy po przerwie wakacyjnej. Na warsztacie utwory Norwida. Próby odbywają się przy ul. Tynieckiej 10 w mieszkaniu Karola i Kotlarczyków.

3 X 1942 — premiera Norwida pt. Portret artysty w mieszkaniu p. H. Ligockiej, ul. Potockiego 2 (obecnie Westerplatte). Obecny po raz pierwszy Juliusz Osterwa udziela zespołowi pełnego poparcia (wbrew „opozycji” Woźnika). Portret artysty grany był 2 razy. (Danuta Michałowska)

dalej >>

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama