Fragmenty powieści biograficznej "Jan Paweł II - nasz święty"
Paweł Zuchniewicz Jan Paweł II - nasz święty |
|
Biel. Postać wydaje się mała na tle lodowca. Charakterystyczne lekkie ugięcie nóg, ciało pochylone do przodu. Jedzie na nartach pewnie, wykonując delikatne skręty raz w lewo, raz w prawo. Karol...
— Sandro? Co mówisz? — Carla usłyszała dźwięk wydobywający się z ust męża, ale nie wiedziała, czy to jakieś słowo, czy jęk agonii. Chwila rozstania zbliżała się nieuchronnie. Spędzili ze sobą szmat czasu — przez czterdzieści cztery lata była żoną posła, senatora i prezydenta Republiki Włoskiej. Wzięła go za rękę.
Poczuł dotknięcie. Czy jest jeszcze na Adamello? Biel zaczęła ustępować miejsca ciemności. Czułby się pewniej, gdyby Karol był przy nim. Kiedy szli po ośnieżonym zboczu, chwycił Papieża pod ramię, aby zachować równowagę. Wojtyła czuł się w górach doskonale, wyglądał, jakby nic innego nie robił, tylko spędzał tam czas.
Carla otarła mężowi pot z czoła. Kilka godzin temu stracił przytomność. Byli sami w rzymskim mieszkaniu nieopodal fontanny di Trevi. Drgnęła na dźwięk telefonu.
Telefon... Od tego się zaczęła ta niezwykła eskapada. Kończył się tydzień, on był w swoim gabinecie w Pałacu Prezydenckim na Kwirynale.
— Halo?
— Panie prezydencie, czy pojedzie pan ze mną na narty w weekend?
Papież?! Dzwoni do niego ot tak, po prostu? I w dodatku w piątek, proponując wyjazd następnego dnia? Zupełnie zaskoczony odpowiedział:
— Ojcze Święty, ja nie umiem jeździć na nartach. Ale pojadę, tak... bardzo chętnie.
Cieszył się na każde spotkanie z Janem Pawłem II. Ludzie się dziwili.
On — niewierzący, największy autorytet Włoskiej Partii Socjalistycznej, prezydent Republiki Włoskiej — przyjaźni się z głową Kościoła katolickiego? Właściwie od pierwszego zetknięcia się z nim Sandro poczuł jakieś dziwne przyciąganie, po prostu pragnienie przebywania jak najbliżej tego Polaka o pogodnym i zarazem nieco zadziornym uśmiechu, przenikliwym spojrzeniu i silnym uścisku dłoni. Pozornie dzieliło ich wszystko: poglądy, historia życia, wiek. Wojtyła był prawie dwadzieścia pięć lat młodszy. Co prawda, obaj byli głowami państw, lecz to raczej powinno krępować, niż pomagać w nawiązaniu bezpośredniej relacji. A jednak... Rok po inauguracji pontyfi katu Pertini składał Papieżowi ofi cjalną wizytę w czasie przedpołudniowej audiencji. Rozmowa z formalnej powoli przerodziła się w przyjacielską pogawędkę. Zbliżała się pora obiadu. Sekretarz dał dyskretny znak, że pora już kończyć.
— Ale nam się bardzo dobrze rozmawia — powiedział Jan Paweł II. — Panie prezydencie, może zechce pan pójść ze mną na obiad i będziemy dalej gawędzić.
„Oto człowiek” — pomyślał wtedy. Zjedli razem pizzę, a na deser były jakieś polskie słodycze. Trudno było nie zauważyć, że Papież je lubi. Sandro, ośmielony, wyciągnął swoją nieodłączną fajkę. Stół nakryty białym obrusem, uśmiechnięty Papież w białej sutannie. Obraz rozmazywał się coraz bardziej, biel pozostawała, powoli wyłaniał się z niej powiewający fartuch lekarza. Widzi siebie na szpitalnym korytarzu w Poliklinice Gemellego. Stoi pod drzwiami sali, w której operowany jest Wojtyła. Może wtedy po raz pierwszy zrozumiał, co to znaczy się modlić? W każdym razie to były straszne godziny.
Całe to lato 1981 roku było koszmarne. Zamach na Jana Pawła II, ciężka operacja, krótka radość z jej powodzenia i powtórna hospitalizacja u Gemellego z powodu ataku wirusa. Dopiero w połowie sierpnia wrócił do Watykanu. A miesiąc później w gabinecie Pertiniego znowu zadzwonił telefon:
— Najlepsze życzenia urodzinowe, panie prezydencie! I szczególne gratulacje, osiemdziesiąt pięć lat to naprawdę piękny wiek — głos Jana Pawła II był jeszcze słaby, ale czuło się w nim zwykłą pogodę.
Ten sam głos, już znacznie pewniejszy, usłyszał w słuchawce w następnym roku, kiedy Włosi zdobyli mistrzostwo świata w piłce nożnej.
— Szczere gratulacje, ogromnie się cieszę, panie prezydencie!
— Chyba nam Ojciec Święty wymodlił to mistrzostwo.
— Nie ukrywam, że mocno kibicowałem naszym.
Naszym. Fakt, przecież biskup Rzymu jest prymasem Italii, a ten papież na dodatek kiedyś grał w piłkę.
Na Adamello patrzył na Jana Pawła II i czuł, że topnieje w nim niechęć do religii. Tutaj jeszcze bardziej niż w Bazylice Świętego Piotra czuło się — przynajmniej on to czuł — że ten człowiek kontaktuje się z czymś (Kimś) przekraczającym ich samych, lodowiec i majestatyczne szczyty. W oczach Papieża dostrzegał zachwyt pięknem gór, przestrzenią, ich surowością i przede wszystkim radość małego dziecka, które idzie na spotkanie nieznanej, lecz fascynującej przygody. Chyba wtedy Sandro zaczął odczuwać tęsknotę. I ból. Często wracał myślami do matki i uświadamiał sobie, ile się przez niego nacierpiała. W młodości zaangażował się w ruch antyfaszystowski, w czasach Mussoliniego był dwukrotnie aresztowany, za drugim razem został skazany na wieloletnie więzienie. Matka napisała do władz faszystowskiego państwa, prosząc o zwolnienie syna z powodów zdrowotnych.
Ależ był na nią wściekły! Odciął się od jej prośby, a do niej samej napisał, że od tej chwili jest dla niego jak umarła. Jak umarła... Po latach pojednali się, ale po jej śmierci cierń w sercu uwierał coraz mocniej. Pewnej nocy, był wtedy w swojej letniej rezydencji, zgryzota odjęła mu sen. Czy matka na pewno mu wybaczyła? Czy można odwrócić krzywdę, którą jej zadał? Przewracał się z boku na bok i w pewnym momencie przyszła mu do głowy szaleńcza myśl. Przecież ma przyjaciela, stosunkowo niedaleko stąd, w Rzymie. Wstał i wykręcił numer. Dwie godziny później usłyszał silnik helikoptera. Śmigłowiec usiadł na lądowisku. Po chwili otworzyły się drzwiczki i wyszedł Papież.
— Sandro, przyjacielu! — rozpostarł ramiona.
— Ojcze Święty, dziękuję. Czy możemy się przejść?
— Wspaniała pogoda na spacer — odparł Jan Paweł II, patrząc w rozgwieżdżone niebo.
Szli powoli ścieżką wiodącą przez obszerny ogród. Milczał przez chwilę, zbierając się na odwagę. Wreszcie zaczął się zwierzać.
— Sandro, twoja mama cieszy się z ciebie, jestem tego pewien — powiedział Papież po wysłuchaniu jego opowieści. — Serce matki jest ogromne, szybko wybacza, szczególnie ukochanemu synowi. A w niebie, gdzie jest teraz, modli się za ciebie i wciąż, tak jak wtedy, pragnie dla ciebie tylko dobra.
— Ojcze, teraz wiem, że na niczym innym jej nie zależało. I tym bardziej jest mi ciężko.
— Twój żal i twoje łzy obmywają krzywdę, którą jej wyrządziłeś. Mój czcigodny poprzednik, święty Piotr, też zachował się — mówiąc delikatnie
— niezbyt dobrze, kiedy trzykrotnie zaparł się Pana Jezusa. A Pan spojrzał na niego i wtedy Piotr — tak mówi Ewangelia — gorzko zapłakał. Pewnie potem pobiegł do Maryi, a Ona go przygarnęła. Widzisz, jak wielkie jest serce matki?
Wzruszenie ścisnęło mu gardło.
Jan Paweł II objął go mocno, przyciskając jego głowę do sutanny.
Biel, ponownie biel. Słyszał swój głos: „Ojcze Święty, moja mama w niebie płacze z radości”.
Jan Paweł II wsunął się do klęcznika i oparł rękę na pulpicie. Spojrzał na wykonane z brązu tabernakulum. Miał Pana w zasięgu ręki. Patrząc na zamknięte drzwiczki, pomyślał o tych, którzy nie mieli wiary. Od Boga oddzielała ich bariera, wobec której mur berliński wydawał się lichym płotkiem.
Sandro przekroczył już tę granicę.
Requiescat in pace.
Niech odpoczywa w pokoju.
Modlił się, aby jego przyjaciel odnalazł ostateczny pokój po swoim długim, obfi tującym w tyle wydarzeń życiu. Podziwiał Pertiniego aktywnie pracującego w wieku, w którym inni od dawna byli już na emeryturze. Zaledwie pięć lat temu był jeszcze prezydentem Republiki, później też nie stronił od życia publicznego. Przed trzema laty — przekroczył już dziewięćdziesiątkę — zasłabł nagle podczas pogrzebu generała Licia Giorgieriego zamordowanego przez Czerwone Brygady. Sensację wzbudziły odwiedziny Papieża u chorego przyjaciela. Pertini był nieprzytomny, jego żona nie chciała, aby ktokolwiek — nawet Jan Paweł — zakłócał jego spokój. Poprosił więc o krzesło, usiadł przy drzwiach i zaczął się modlić. Po powrocie na Watykan dowiedział się, że Pertini odzyskał przytomność. Otrzymał jeszcze trzy lata życia.
Sancta Maria, mater Dei, ora pro nobis peccatoribus, nunc et in hora mortis nostrae.
Teraz i w godzinę śmierci. Te dwie chwile stały się dla Sandra jedną. Jego „teraz” jest już wiecznym teraz. Zasłona podniosła się, ukazując światło. Czy go nie oślepiło?
Pater noster, qui es in caelis, sanctifi cetur nomen tuum, adveniat regnum tuum...
Ojcze, przyjmij Twojego syna, który był moim przyjacielem... Matko,
zaprowadź go do jego matki...
— Od dawna ma Ojciec Święty te trudności? — zapytał doktor Renato Buzzonetti.
— Trudno powiedzieć, to się powtarza już od jakiegoś czasu, pewnie wiek daje o sobie znać — odpowiedział Jan Paweł II. Lekarz pokiwał głową i coś zanotował.
— Musi więc Ojciec poświęcać więcej czasu na poranne ubieranie?
— Tak, to jest dość dokuczliwe. Sutanna ma dużo guzików i ich zapinanie trochę trwa. A ostatnio idzie mi to coraz gorzej. Dobrze, że buty są wsuwane, bez sznurowadeł, bo z ich wiązaniem też miałbym chyba problemy.
— Czy mógłbym prosić o przejście kilku kroków?
Jan Paweł II posłusznie wstał i przespacerował się po pokoju. Lekarz obserwował go uważnie. Wydawało mu się czy rzeczywiście tak było?
— Ojcze Święty, przepraszam, ale proszę to zrobić jeszcze raz.
— Może pójdziemy na dach? Wolę spacery na świeżym powietrzu — zażartował Papież, jednak zaraz spełnił prośbę doktora. Nie, nie zdawało mu się.
Ruchy Jana Pawła II nie były tak harmonijne jak wcześniej. Przypadkowy obserwator najprawdopodobniej by tego nie zauważył, lecz
Buzzonetti dostrzegał teraz, że ręce Papieża nie poruszały się dokładnie w rytm kroków.
— Proszę usiąść, Ojcze Święty. Zadam jeszcze kilka pytań. Czy zdarza się Ojcu odczuwać drżenie ręki?
— Raczej nie.
— Nigdy, nawet przy zmęczeniu?
— Wtedy tak, ale nie myślałem, żeby to miało jakieś znaczenie. Składałem to na karb wieku. A i ćwiczeń fi zycznych mam trochę za mało. Chwyciłoby się wiosło do ręki, popłynęło kajakiem... Wiem, wiem, to już nie te lata, a i komplikacji byłoby co niemiara. Wystarczy, że męczycie się ze mną w czasie wakacji w górach — Coroczne wypady Papieża w Dolomity mobilizowały zarówno miejscowe służby policyjne, jak i członków jego osobistej ochrony oraz naturalnie najbliższych współpracowników. — Domyślam się, że pan doktor zadaje mi te pytania, szukając czegoś konkretnego.
— Jeszcze jedno. Czy zdarzają się zakłócenia równowagi? Niedawno Ojciec się potknął, ale nie wiem, czym to było spowodowane...
— Tak, mnie też to zaskoczyło. W sumie szedłem prostą drogą, nie trafiłem na żadną przeszkodę, nie wpadłem w żadną dziurę, nie poślizgnąłem się, choć w pierwszej chwili tak mi się wydawało. Ale nie, to nie była wina pasty do podłogi ani nierównego dywanu.
— Czy w rodzinie Ojca Świętego zdarzały się jakieś choroby na tle neurologicznym?
— To znaczy choroby nerwowe? No nie, wariatów to raczej u nas nie było.
— Mam na myśli raczej problemy z połączeniami nerwowymi — jakieś drętwienia, paraliże, może ktoś w starszym wieku miał problemy z panowaniem nad mięśniami twarzy czy innych części ciała.
— W starszym wieku, czyli w takim jak mój teraz?
— Mniej więcej.
— No cóż, mama zmarła dość młodo, brat także, ojciec też nie był jeszcze stary. O innych członkach rodziny trudno mi coś od tej strony powiedzieć.
— A czy Ojciec odczuwa czasem zniechęcenie, przygnębienie, niezrozumiałą złość?
— Hm, to już podpada pod spowiedź.
— Przepraszam, Ojcze Święty, ale są pewne choroby, które charakteryzują się tymi objawami.
— Jakie?
— Jeszcze za wcześnie, by o tym mówić. Musimy najpierw zrobić Ojcu badania tarczycy. Mogą to być też dolegliwości reumatyczne. Bo znając Ojca, depresję raczej wykluczam.
— Panie doktorze, zaczyna mnie pan intrygować. Czy to coś poważnego?
— Istnieje pewne prawdopodobieństwo, podkreślam: prawdopodobieństwo, bo pewności możemy jeszcze nie mieć dość długo, że chodzi tu o chorobę Parkinsona.
— Cóż to takiego?
— W mózgu każdego człowieka znajduje się tak zwana istota czarna, odpowiedzialna za koordynację ruchów. Może ona ulegać zwyrodnieniu, szczególnie w starszym wieku. To powoduje niedobory dopaminy w ośrodkowym układzie nerwowym. A to z kolei wpływa na pojawienie się problemów ruchowych, problemów z mięśniami, z mimiką, mówiąc krótko, chory na parkinsonizm powoli przestaje być panem swojego ciała.
— Jak to się leczy?
Buzzonetti milczał przez chwilę.
— Wyłącznie objawowo. Mamy dzisiaj lekarstwa, które są w stanie spowolnić postęp choroby, natomiast jak dotąd nie znaleziono sposobu na usunięcie przyczyny. Z tego, co mi wiadomo, są prowadzone pewne badania, ale budzą poważne wątpliwości etyczne.
— Proszę kontynuować.
— Jak wspomniałem, wszystko rozgrywa się w mózgu, w istocie czarnej. Gdyby znaleźć sposób na jej zregenerowanie, można byłoby wyeliminować chorobę. Kłopot w tym, że leki nie są w stanie tego dokonać. Zaczęto myśleć o transplantacji tkanki. Idealna wydawała się tkanka płodu. Nie jest jeszcze dojrzała immunologicznie i stąd nie jest odrzucana przez organizm biorcy, następuje w niej szybki podział komórek i bardzo szybko rośnie, poza tym jest doskonale ukrwiona. Były już pewne eksperymenty i zdaniem ich autorów perspektywy są obiecujące. Natomiast wygląda na to, że tkanka do przeszczepu nie może zostać pobrana z płodu, który uległ naturalnemu poronieniu.
Papież słuchał wstrząśnięty. Eksperymenty. A zatem jakąś kobietę poddano aborcji, a z dziecka, które zabito, pobrano tkankę, aby wszczepić ją do czyjegoś mózgu. Straszne. Mógł sobie wyobrazić, co się stanie, gdy lekarze nabiorą większej wprawy.
— Bardzo dziękuję, panie doktorze — powiedział cicho. — Czy można ocenić, jak szybko choroba będzie postępować? Oczywiście przy zastosowaniu tradycyjnego leczenia.
— Z tym może być bardzo różnie, Wasza Świątobliwość. Poważniejsze objawy mogą wystąpić nawet za kilka lat. Jak powiedziałem, mamy obecnie leki, które znacznie spowalniają proces zwyrodnieniowy.
— Czy mam się liczyć z całkowitym zniedołężnieniem?
— Tak jak powiedziałem, chory powoli przestaje być panem swojego ciała. Trudno natomiast przewidzieć, jak szybko będzie to postępować i jakie części ciała zostaną zaatakowane. Zasadniczo chodzi o sprawność ruchową, nie intelektualną.
— To przynajmniej dobra wiadomość. Raz jeszcze dziękuję.
— Powtarzam, Ojcze Święty, nie mamy jeszcze pewności. Musimy najpierw wyeliminować prawdopodobieństwo innych chorób. Papież skinął głową. Buzzonetti wstał. Uścisnął z szacunkiem dłoń Jana Pawła II i schylił się, aby pocałować pierścień Rybaka.
Z ciężkim sercem opuścił gabinet Jana Pawła II. Nie było jeszcze papieża, który tak lubił wysiłek fi zyczny, sport, forsowne wędrówki po górach. Krążyły historie o jego wyczynach, jak chociażby ten, który zdarzył się przed trzema laty podczas urlopu w Dolomitach. W czasie jednej z wycieczek Papież zdecydował się wejść na górę Peralba, na której szczycie umieszczono krzyż. Podejście było trudne, trzeba było korzystać ze stalowej liny umieszczonej przy ścieżce wiodącej nad przepaścią. Szef ochrony Enrico Marinelli usiłował go odwieść od realizacji tego pomysłu, ale usłyszał poważną reprymendę: „Pan generał i pan doktor [chodziło o profesora Rodolfo Proiettiego z Polikliniki Gemellego] niech tutaj zostaną i niech obserwują, jak papież dociera do krzyża Chrystusowego na tej górze i jak tam się modli o dobro dla ludzkości”. Swojego rzecznika Joaquína Navarro-Vallsa Jan Paweł II zapytał: „Co pan dzisiaj opowie dziennikarzom, jeśli zapytają, czy papież doszedł do samego szczytu? Pan nie może przecież nikogo oszukiwać. Proszę tam spojrzeć, widzi pan krzyż? Tam, na szczycie, jest krzyż i ja tam teraz muszę iść”.
Na trasie wypił tylko odrobinę herbaty, nic nie jadł, a po dotarciu do szczytu objął krzyż. Odmówił trzy razy „Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu...”, „Wieczny odpoczynek...” i Regina caeli (Królowo nieba, wesel się). Nazajutrz w dzienniku „Avvenire” ukazał się artykuł pod długim tytułem: Wasza Świątobliwość, proszę się zatrzymać! Ale Papież, trzymając się stalowych lin, zdobył szczyt.
Buzzonetti chyba nigdy tak dobrze nie rozumiał rozterek papieskiej ochrony jak teraz, gdy opuszczał Pałac Apostolski. Teraz on będzie musiał przestrzegać Papieża przed podejmowaniem zbyt wielkiego wysiłku, zalecać ograniczanie intensywności pielgrzymek, więcej odpoczynku i zwolnienie tempa pracy. To trudne. Jan Paweł II miał silny charakter, ale miał też jakąś wewnętrzną pokorę, która kazała mu pytać i... słuchać. Marinelli opowiadał, jak po swoim wyczynie w Dolomitach Papież zapytał towarzyszącego mu księdza Tadeusza Stycznia: „Tadeuszu, jesteś moim następcą na katedrze etyki w Lublinie. Powiedz, co o tym wszystkim myślisz”. Styczeń odpowiedział: „Zgadzam się z generałem”. Jan Paweł II po powrocie z wakacji zaprosił Marinellego na rozmowę: „Panie inspektorze — powiedział — DROGI panie inspektorze, pan MUSIAŁ obserwować papieża, który MUSIAŁ dotrzeć na szczyt, gdzie znajdował się krzyż Jezusa Chrystusa”.
opr. aw/aw