Fragmenty wywiadu-rzeki "Życie Ewangelią", przeprowadzonego przez Jacka Moskwę z ks. Janem Zieją
ks. Jan Zieja Życie Ewangelią Spisane przez Jacka Moskwę |
|
Ojciec Jan Zieja wywierał głębokie wrażenie na wszystkich, którzy go spotkali. Jeśli o mnie chodzi, to mogłem z nim obcować tylko w ostatnim okresie jego bardzo długiego życia. Mimo ogromnej różnicy wieku i tak krótkiego kontaktu wytworzył się jednak między nami pewien rodzaj przyjaźni, jaka powinna łączyć autora biografii z jego bohaterem, jeśli oczywiście pisarz mógł się z nim zetknąć osobiście. Z tym właśnie uczuciem wiążę wydarzenie, które miało miejsce 19 października 1991 roku.
***
Upłynęło wtedy zaledwie półtora roku naszego pobytu w Rzymie, który miał się przedłużyć do kilkunastu lat. Czułem się jeszcze w Wiecznym Mieście dosyć obco i zapewne z tego powodu najczęściej śniłem o ludziach i sprawach pozostawionych w kraju. Tak było i tym razem. Obudziłem się nad ranem pod wpływem snu, który wydawał się rzeczywistością niemal namacalną w kontraście z innymi majakami tej nocy.
Wpatrując się w ciemność, rozmyślałem z żalem, że będę musiał odwołać wyjazd na Capri. Zaproszono nas tam na seminarium z okazji 200. rocznicy Konstytucji 3 maja. Mimo jesiennej pory traktowaliśmy to jako przyjemną wycieczkę, bo dopiero zaczynaliśmy poznawać Włochy. Nie miałem jednak wątpliwości, co powinienem zrobić. Rano opowiedziałem mój sen Krystynie. „Złe wiadomości przychodzą same” — usłyszałem.
Pojechałem potem do Watykanu na spotkanie z ojcem Michałem Machejkiem, karmelitą bosym i konsultorem Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych. Miał sparaliżowane lewe ramię i przechodził na dodatek rekonwalescencję po przebytym niedawno ataku serca. Sprawiał wrażenie przygniecionego nawałem pracy, która wydawała mi się fascynująca. Jest to przecież rodzaj policyjnego śledztwa dotyczącego najbardziej intymnej sfery, jaką są relacje człowieka z Bogiem.
Rozmawialiśmy o prowadzonych przez niego czynnościach w procesach beatyfikacyjnych i kanonizacyjnych Sług Bożych z Polski. Opowiadałem o sędziwym kapłanie, który znał osobiście kilka osób, pozostających w polu zainteresowań tej dykasterii. Była wśród nich Matka Urszula Ledóchowska, założycielka zgromadzenia urszulanek szarych, biskup Zygmunt Łoziński oraz twórcy dzieła Lasek — matka Elżbieta Czacka i ojciec Władysław Korniłowicz.
Ksiądz Jan Zieja był współpracownikiem w ich wielkich sprawach, ostatnim z tego heroicznego pokolenia. W tych dniach nadchodziły o nim z Warszawy niepokojące wiadomości. Ksiądz źle znosił, kiedy czytano mu pierwsze wydanie książki Życie Ewangelią, stanowiącej zapis moich z nim rozmów. Lektura obudziła straszne wspomnienia wojny z bolszewikami w 1920 roku. Zrywał się w środku nocy, krzycząc coś o pożarach i bitwach. Opiekujące się nim zakonnice miały z tego powodu coraz więcej obaw o jego zdrowie.
Gmach kongregacji, chociaż także eksterytorialny, mieści się już poza obrębem Watykanu, przy placu Piusa XII, który przechodzi dalej w plac Świętego Piotra. Spadł tego dnia deszcz wyjątkowo gwałtowny, nawet jak na Rzym, gdzie takie ulewy zdarzają się często. Fale wody zalewały bazaltową kostkę sanpietrini. Sobota jest w urzędach Stolicy Apostolskiej dniem roboczym, w bramie schroniła się grupa osób spieszących po pracy na wczesny obiad. Nawet prefekt kongregacji kardynał Angelo Felici, ten sam, który oznajmił światu o wyborze kardynała Wojtyły na tron papieski, nie mógł się dostać do zaparkowanej przy chodniku limuzyny.
„Pracuję w Watykanie od dziesięcioleci, ale nie pamiętam podobnego potopu” — powiedział, gdy czekaliśmy w bramie, aż nawałnica zelżeje. Wtedy, brnąc po kostki w wodzie, dobiegłem do mojego samochodu zaparkowanego w bocznej uliczce.
„Najstarsi ludzie nie widzieli tu czegoś takiego!” — zawołałem od drzwi.
Wynajęte mieszkanie było jak dla nas bardzo obszerne. W perspektywie przestronnego holu i jadalni zobaczyłem, że Krystyna ucisza mnie gestem ręki. Wyraźnie przejęta, tłumaczyła komuś przez telefon, że na pewno pojadę do Warszawy. Dzwoniły urszulanki z maleńkiej wspólnoty tego zgromadzenia w Rzymie. Ich warszawskie siostry prosiły, aby w razie czego odszukać i powiadomić pana Jacka. Takie polecenie pozostawiła ich przełożona matka Andrzeja Górska, wyjeżdżając na kurację do Niemiec
***
Przeczucie śmierci kogoś bliskiego jest podobno doznaniem dosyć częstym, ale w żaden sposób nie da się wyjaśnić znanymi nam mechanizmami funkcjonowania świata. Poczytuję sobie za zaszczyt, że mnie w tym przypadku spotkało. Po kilku tygodniach opowiadałem o zdarzeniu Stanisławowi Broniewskiemu „Orszy”. Legendarny naczelnik Szarych Szeregów był przez kilkadziesiąt lat bardzo silnie związany z ich kapelanem. Rozmawialiśmy na planie filmu dokumentalnego o księdzu Ziei. Zdziwiło mnie nawet, że „Orsza” w żaden sposób nie skomentował tego, co usłyszał, jakby chodziło o rzecz zwykłą i niegodną uwagi. Ekipa telewizyjna wyszła wcześniej, a ja zostałem jeszcze trochę w tym przedwojennym mieszkaniu na warszawskim Starym Mokotowie.
„Uraziło może pana, że nie zareagowałem na jego opowieść — powiedział pan Stanisław przy pożegnaniu. — Poczułem jednak straszny żal, że to nie mnie o swojej śmierci dał znać...”
Msza żałobna w kościele Panien Wizytek, którego rektorem ksiądz Zieja pozostawał przez kilka lat, była bardzo uroczysta. Jak na pogrzeb integralnego pacyfisty, awansowanego co prawda po śmierci do stopnia podpułkownika za udział w wojnie 1920 roku, militarnych akcentów było aż w nadmiarze. Zadbał o to biskup Sławoj Leszek Głódź, mianowany kilka miesięcy wcześniej ordynariuszem polowym Wojska Polskiego. Wprowadził on do liturgii mszalnej elementy musztry paradnej. Stojący w przejściu między rzędami ławek żołnierz wykonywał na podniesienie chwyty bronią z takim zapałem i rozmachem, że z siedzącym obok Jerzym Turowiczem obawialiśmy się, że za chwilę poucina nam bagnetem głowy.
— Dobrze, że Lechu przyjechał — powiedział pan Jerzy na początku Mszy, kiedy zobaczył spóźnionego prezydenta i jego świtę.
Naczelny „Tygodnika Powszechnego” był już wtedy z Wałęsą mocno skłócony po „wojnie na górze” i wyborach przegranych przez Tadeusza Mazowieckiego. Tymczasem to „Lechu” zabrzmiało jakoś ciepło, jak za niedawnych jeszcze czasów.
Pochowano księdza Zieję w Laskach, gdzie w latach dwudziestych ubiegłego wieku był pierwszym kapelanem. Spoczął na cmentarzyku z rzędami drewnianych krzyży znaczących bliźniacze mogiły franciszkanek służebnic Krzyża i z nielicznymi grobami wybitnych postaci polskiego katolicyzmu, związanych z tym środowiskiem. Ojciec Jan leży obok najbliższych w jego życiu kobiet: matki Konstancji z Kmieciaków Zieiny i Krystyny Żelechowskiej, którą opiekował się w ostatnich latach jej życia. Mów żałobnych nie wygłaszano, bo taka była ostatnia wola zmarłego.
Kilka dni po pogrzebie rozmawiałem z siostrą Marią Jacukowicz, urszulanką, która była przy śmierci księdza Ziei. Opowiadała, że 19 października nad ranem ojciec Jan wstał jeszcze z łóżka za potrzebą. Kiedy położył się z powrotem, chciała go poprawić na poduszkach i poczuła, ze ciało na jej rękach zwisa bezwładnie. Słuchając jej, zobaczyłem powtórnie scenę z mojego rzymskiego snu.
***
Poznaliśmy się jesienią 1985 roku. Redakcja „Znaku” poprosiła mnie — za pośrednictwem Marcina Króla, z którym wtedy blisko współpracowałem — o nagranie „wspomnienia mówionego”. Rozmówcą miał być ksiądz Jan Zieja. Słyszałem oczywiście o nim, zwłaszcza w Laskach, ale w istocie rzeczy wiedziałem bardzo mało. Zapukałem któregoś dnia do drzwi mieszkania w wielkim szarym domu na warszawskim Powiśle między ulicami Wiślaną, Dobrą i Gęstą. Siedziba Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego, założonego przez świętą Matkę Urszulę Ledóchowską, powstała przed drugą wojną światową. W latach osiemdziesiątych XX wieku zakonnice mogły dysponować tylko częścią wybudowanego przez siebie gmachu, bowiem u zarania PRL całe skrzydło zostało im odebrane i mieściły się tam różne przypadkowe instytucje.
Z budynkiem tym wiąże się pewien drobny, ale istotny szczegół historii Kościoła powszechnego. W jego murach — o czym wspominam na kartach tej książki — spędził ostatnią noc na ziemi ojczystej kardynał Karol Wojtyła przed wyjazdem na konklawe, które uczyniło go papieżem. Informuje o tym okazała tablica pamiątkowa.
Klatka schodowa od strony ulicy Dobrej prowadzi do mieszkań lokatorów. W owych latach był wśród nich jeden z najwybitniejszych filozofów katolickich — profesor Stefan Swieżawski z małżonką. Ksiądz Zieja zajmował maleńki pokoik w mieszkaniu na trzecim piętrze. Miałem ze sobą list polecający do niego od pani Zofii Morawskiej, nestorki środowiska Lasek, najbliższej współpracowniczki Antoniego Marylskiego, o którym pisałem nieco wcześniej.
Rekomendacja okazała się niepotrzebna. Gospodarz przyjął mnie od razu z pełnym zaufaniem, jakbyśmy znali się od lat. Z pewnym lękiem przystępuję do nakreślenia kilku słów o nim. Zdaję sobie sprawę, że zabrzmią one banalnie i nie są w stanie nawet w części oddać wrażenia, jakie wywierał na rozmówcy. Wysoki, ascetycznie szczupły, o błękitnych oczach, orlich rysach i białej brodzie przypominał proroka, który jakby zszedł z kart Starego Testamentu, albo jednego z prawosławnych starców opisywanych przez Dostojewskiego i innych wielkich Rosjan.
Myślałem wtedy, że z jednym tylko człowiekiem — spośród znanych mi osób — mógłbym go porównać. Mowa o Józefie Czapskim, malarzu i pisarzu, równie sędziwym, z którym rozmawiałem w podparyskim miasteczku Maisons-Laffitte, zbierając materiały do biografii Marylskiego. Podobieństwo dotyczyło nie fizycznej strony ich wychudzonych postaci. Rozmowa z nimi pozostawiała wrażenie obcowania z duchem ludzkim, dla którego ziemska powłoka jest tylko przemijającą siedzibą.
„Kto zaś z ludzi zna to, co ludzkie, jeśli nie duch, który jest w człowieku?” (l Kor 2, 11). Jest on siedliskiem myśli, uczuć, decyzji, postawy wewnętrznej. Nie można go zobaczyć ani dotknąć, ale w jakiś nieuchwytny sposób można z nim obcować. Obydwaj moi rozmówcy bardzo silnie angażowali się w to, co mówili. Wzruszali się — bywało, że do łez — wspomnieniami epizodów i postaci z odległej przeszłości, z nieskrępowaną naturalnością dawali wyraz poruszającym ich uczuciom. Przede wszystkim — miłości.
Mieszkanie było ascetyczne, tak jak jego lokator. Na ścianie znajdował się wielki stary krucyfiks i jasnogórski wizerunek Matki Boskiej. Stół służący za ołtarz, kilka fotografii, wśród nich duże zdjęcie księdza Jerzego Popiełuszki, zamordowanego rok wcześniej przez bandytów ze Służby Bezpieczeństwa, jak również widok Jerozolimy. Dwie półki z książkami: były tam rozmaite wydania Pisma Świętego, a także słowniki — hebrajskie, szwedzkie, włoskie i inne. Kilka wydań dzieł Daga Hammarskjölda. W kącie zwinięty na drzewcu — biało-czerwony sztandar. Z czasem dowiedziałem się, że wyhaftowano na nim napis: „Nie zabijaj nigdy nikogo”. Ksiądz Zieja wywieszał go podczas wizyt papieskich w Polsce. Łóżko przykryte kocem, odbiornik radiowy. To tyle. W sąsiednim pomieszczeniu przebywała stale jego wieloletnia współpracowniczka, a ostatnio podopieczna — pani Krystyna Żelechowska, przykuta przez chorobę do łóżka.
***
O ile pamiętam, już podczas tego spotkania wyjąłem mój mały magnetofon i niezwłocznie zaczęliśmy rozmowę. Po nagraniu pierwszej taśmy wiedziałem, że jest to materiał wyjątkowy. Ksiądz Zieja, sam autor wielu książek, artykułów i przede wszystkim natchnionych kazań, dojrzał widocznie, aby opowiedzieć komuś burzliwe i fascynujące koleje swojego życia. Rozmawialiśmy przez dwa tygodnie codziennie: przez dziewięćdziesiąt lub sto osiemdziesiąt minut, to znaczy czas nagrania jednej lub dwóch kaset. Spieszyłem się bardzo, gdyż właśnie w tych dniach miała przyjść na świat moja córka i wiedziałem, że po jej urodzeniu powinienem się zająć sprawami domowymi.
Przez kilka lat na podstawie tych rozmów powstawała książka Życie Ewangelią, której dwa wydania (1991 i 1993) ukazały się nakładem wydawnictwa księży palotynów Editions du Dialogue w Paryżu z przedmową Jerzego Turowicza.
Ksiądz Zieja mówił o tym, co kocha, czemu przez całe życie pozostawał wierny. O Ewangelii — Dobrej Nowinie przyniesionej przez Jezusa Chrystusa; o Bożych przykazaniach. Czynił to na sposób prorocki. Określenie to mogłoby zostać zakwestionowane przez samego księdza Jana Zieję, gdyż kontrastuje z jego niezwykłą skromnością i pokorą. Wielokrotnie stwierdzał, że jest człowiekiem grzesznym i niewartym zainteresowania, tymczasem proroka wyróżnia spośród innych ludzi jedyne w swoim rodzaju poczucie bycia wybranym. Zgodnie jednak z nauką Kościoła katolickiego, wszyscy powołani jesteśmy do uczestnictwa w troistym posłannictwie Jezusa Chrystusa: królewskim, kapłańskim i właśnie prorockim. Profetyzm ten jest świadectwem o rzeczywistości Boga dawanym wobec historii. To stanowi jego istotę, nie zaś misja charyzmatycznego przywódcy, który chce pociągać za sobą tłumy czy tworzyć nowe instytucje; nie jest nią tym bardziej ów dar przewidywania wydarzeń przyszłości, z którym współcześnie kojarzy się wyłącznie pojęcie prorokowania. W tym świetle nawet zestawienie z prorokami Starego Testamentu nie wyda się niewłaściwe.
Prorok, jak pisał Martin Buber w szkicu o Platonie i Izajaszu, „nie wierzy, że człowiek posiadający ducha jest powołany do sprawowania władzy. Sam jest człowiekiem wypełnionym duchem i pozbawionym jakiejkolwiek władzy. Być prorokiem oznacza być bezbronnym i własną bezbronnością przeciwstawiać się sile [...]. Nie otrzymał [on] idei, otrzymał jedynie misję. Nie zamierzał tworzyć instytucji, zamierzał jedynie głosić Słowo. Jego oświadczenia posiadają naturę krytyczną i demaskatorską. Celem tego krytycyzmu jest uzmysłowienie ludowi i władcom realności niewidocznego, Bożego patronatu [...]. Stwierdza on (prorok), że tylko bezbronni mają prawo być rzecznikami Króla i jego żądań w stosunku do państwa. Tylko oni mogą przypominać narodowi i władcom o ich wspólnej odpowiedzialności wobec prawdziwego Króla. Człowiek pozbawiony władzy może tak czynić, gdyż jego życie jest mozolnym przedzieraniem się przez historię i nieustannym odczuwaniem nadchodzących kryzysów” .
Tak właśnie było z księdzem Janem Zieją, który — bezbronny — przedzierał się przez historię, głosząc prawdę Dobrej Nowiny przyjętej jeszcze w dzieciństwie. Jeśli jednak wszystkie zastrzeżenia wobec przypisania mu miana proroka nie zostały usunięte, nazwijmy go po prostu świadkiem. W ciągu swego długiego (zmarł, mając dziewięćdziesiąt cztery lata) życia ksiądz Zieja uczestniczył w całym przełomowym rozdziale historii Polski i Europy, Kościoła i świata. Opowiada nam o nim jako świadek. W potocznym rozumieniu jest to ktoś, kto oglądał jakieś wydarzenia i składa o nich relację. Wiemy jednak, że istnieje też inne pojęcie świadectwa. „Świadek to w rzeczywistości nie tylko ten, kto obserwuje czy stwierdza, lecz ten, kto daje świadectwo, przy czym świadectwo to nie jest zwyczajnym echem, lecz udziałem i potwierdzeniem; świadczyć — to współdziałać we wzroście i nadejściu tego, o czym się świadczy”. W tym sensie Chrystus wzywał, aby być Jego świadkami.
Ksiądz Jan Zieja przyjął Dobrą Nowinę i bez reszty podporządkował jej swoje życie. Konsekwentnie dążył do tego, aby stało się ono świadectwem danym Ewangelii. Cały jego chrześcijański radykalizm stamtąd czerpie. Może go ktoś nazwać dziecięco naiwnym utopistą, ale czyż sama Ewangelia nie jest taka właśnie: dziecięca, naiwna, utopijna? Czyż nie w ten sposób odczytywał ją święty Franciszek z Asyżu? Czy nie jest tak, że Dobra Nowina sprzeciwia się naszemu pragmatyzmowi i realizmowi, wskazując na ów inny porządek, który nie jest z tego świata?
Zdawało mi się czasem, że ksiądz Zieja, mówiąc o Ewangelii, spogląda na ten właśnie ład. Nie potrafię opisać, jak się wówczas uśmiechał ani jego gestów, zapału i wzruszenia. Przez całe lata znany był jako jeden z najbardziej płomiennych kaznodziejów. Coś z tego pozostało i powracało w naszej rozmowie. Krzysztof Zanussi, z którym kiedyś odwiedziłem księdza Zieję, by mogli pomówić o świętym Pawle, zwrócił moją uwagę na bogatą ekspresję wypowiedzi ojca Jana, na towarzyszącą im gestykulację i mimikę. Nie było jednak w nich nic z aktorstwa.
Moim zadaniem było przekazać możliwie najwięcej z tych wypowiedzi, nie uroniwszy ani jednego szczegółu, żadnego niuansu. Wiadomo jednak, że stylistyka języka mówionego różni się od tej, do jakiej staramy się dostosować, pisząc. Każdy drukowany wywiad jest już pewnego rodzaju przekładem. Starałem się jednak zrobić go jak najwierniej, ocalić możliwie dużo z klimatu odpowiedzi księdza, ich specyficznego stylu. Efekt końcowy w sposób zamierzony różni się więc miejscami od wygładzonej formy literackich okresów, które byłyby w tym przypadku zafałszowaniem. Swobodny tok rozmowy wymagał oczywiście uporządkowania, różnego rodzaju zabiegów redakcyjnych i uzupełnień. Zapis ostateczny został jednak we wszystkich fragmentach autoryzowany. Ksiądz Zieja czynił to bardzo skrupulatnie, wprowadzając wiele szczegółowych poprawek.
Paryskie wydanie naszych rozmów zostało uzupełnione o kilka wybranych tekstów ojca Jana oraz o noty informacyjne na temat osób i środowisk, z którymi współpracował. Zawsze marzyłem, że napiszę jeszcze możliwie kompletną biografię księdza. Jak dotychczas nie udało się zrealizować tego zamiaru, gdyż na dwadzieścia lat zajęło mnie całkowicie relacjonowanie pontyfikatu Jana Pawła II. Tymczasem Życie Ewangelią mimo braku wznowień miało i ma swoich wiernych czytelników, zwłaszcza wśród ludzi, którzy kultywują pamięć o niezwykłej postaci Jana Ziei i modlą się o jego wyniesienie na ołtarze. Fragmenty trafiły do Internetu, spotkać też można kserokopie książki. Tym cenniejsza wydaje się inicjatywa wznowienia jej przez Wydawnictwo Znak. W obecnym wydaniu postanowiliśmy dołączyć kalendarium życia oraz kilka świadectw wybitnych przyjaciół i współpracowników księdza w różnych epokach. W części pochodzą one z filmu W duchu i w prawdzie, zrealizowanego przeze mnie wspólnie z Krystyną Mokrosińską.
Również i ten dokument ma swoją szczególną historię. Rozmawiając z księdzem Zieją, wiedziałem, że żadna książka nie odda fizycznego piękna jego postaci i jego płomiennej mowy. Namówiłem do rejestracji jego wypowiedzi Krystynę Mokrosińską. Autorka wielu wybitnych filmów dokumentalnych w latach osiemdziesiątych była jednak pozbawiona możliwości wykonywania zawodu, przymusowo zajmując się handlem kwiatami. Operator Michał Bukojemski pracował wtedy dla warszawskiego korespondenta jednej z amerykańskich sieci telewizyjnych. Wypożyczył od niego kamerę działającą w systemie NTSC, który wymaga konwersji na używany w Europie BETACAM. Także z tego powodu realizacja filmu musiała przez kilka lat czekać na lepsze czasy. Z obawy przed zarekwirowaniem przez bezpiekę nagranie rozmowy księdzem Zieją przeleżało kilka lat ukryte pod schodami w domu Mokrosińskich na Żoliborzu. Film skończyliśmy już po śmierci księdza, na przełomie 1991 i 1992 roku.
W czasie naszych rozmów ksiądz Zieja często przytaczał Ewangelię. Cytaty zweryfikowałem z własnym przekładem ojca Jana lub z Biblią Tysiąclecia.
Tyle uwag przeprowadzającego wywiad, które wydawały się niezbędne. Niech teraz zabierze głos ojciec Jan Zieja.
opr. aw/aw