Fragmenty książki "Niewidzialne światło", abp. Józefem Życińskim rozmawiają Dorota Zańko i Jarosław Gowin
Józef Życiński, Dorota Zańko, Jarosław Gowin Niewidzialne światło |
|
Kiedy Ksiądz Arcybiskup ostatecznie podjął decyzję o wstąpieniu do seminarium?
Trudno mi określić, co to znaczy „ostatecznie”, bo jedyne wahanie, jakie przeżywałem, wiązało się z tym, czy nie zostać jezuitą. Gdy zmarł Ojciec, stanęliśmy wobec konieczności przetrwania, i to poczucie zdominowało moją psychikę. Renta, jaką otrzymała Mama, była symboliczna, więc żeby móc opłacić internat w szkole średniej, pokryć wydatki na ubranie i pod-ręczniki, dawałem dużo korepetycji, głównie z fizyki i matematyki, sporadycznie z rosyjskiego. To narzuciło mi bardzo pracowity styl życia. Wychodziłem ze szkoły, szedłem na obiad do pierwszego ucznia, z którym odrabiałem potem wszystkie lekcje, a następnie do siódmej wieczór dawałem dalsze korepetycje. Po powrocie do internatu zjadałem kolację, odrabiałem lekcje, a potem czytałem. Wypożyczałem bardzo dużo książek — właśnie głównie z biblioteki klasztoru jezuitów.
Jakie to były książki? Jakie lektury uformowały Księdza Arcybiskupa?
Było to na przykład Życie Jezusa Chrystusa Ricciottiego czy Daniel-Ropsa Życie codzienne w Palestynie w czasach Chrystusa. Wiele tych książek do dziś jest dla mnie inspirujących. Miło wspominam, jak wieczorem w internacie koledzy oglądali telewizję albo grali w ping-ponga, a ja przy piecu zaczytywałem się Flawiuszem, wnikając w Antiquitates Judaicae. Spośród tamtej literatury nie tolerowałem tylko opowiadań dla ministrantów — po przeczytaniu początku można było zawsze przewidzieć zakończenie. Były zdecydowanie nazbyt budujące jak na moją psychikę. Jednak i w nich można było znaleźć wiele głębokich refleksji, co sprawiało, że te przestrzenie intelektualne i duchowe, w które wprowadzali jezuiccy autorzy, wydawały mi się bardzo bliskie.
Obok klasztoru jezuitów znajdował się ich kościół, gdzie chodziłem na Mszę świętą. Ojcowie tłumaczyli mi czasem, że jako zakonnik nie musiałbym troszczyć się o przeciekający dach ani
o stawianie ogrodzenia wokół kościoła, tylko mógłbym zajmować się wyłącznie katechezą, duszpasterstwem i pisaniem. To wydawało mi się pociągające.
Śmierć Ojca sprawiła jednak, że poczułem się odpowiedzialny za Mamę, a wiedziałem, że jako ksiądz diecezjalny łatwiej mógłbym się nią opiekować. Potem jednak przez długie lata, podczas różnych spotkań naukowych, uznawano mnie za jezuitę i otrzymywałem listy z adresem: ks. Józef Życiński SJ.
Od troski o przeciekający dach nie udało się jednak uciec. Czy konieczność zajmowania się sprawami praktycznymi, jak na przykład budowy kościołów czy remonty diecezjalnych pomieszczeń, jest dla Księdza Arcybiskupa obciążeniem i przykrością? Rozprasza w pracy intelektualnej czy pozwala od niej odpocząć? A przede wszystkim, czy nie stanowi utrudnienia w pracy duszpasterskiej?
Aby uniknąć podobnych obciążeń, najprościej byłoby zostać pustelnikiem. Czasem przy wielkiej liczbie interesantów i posiedzeń marzy mi się taka mała pustelnia z kaplicą, komputerem i ewentualnie wejściem do Internetu. Poza sferą marzeń można jednak żyć i działać w świecie, którego składnikiem są zarówno wartości duchowe, jak i remontowane zabytki.
Jak czuje się młody człowiek, który przekracza próg seminarium?
U mnie połączone to było ze wzruszeniem z powodu pierwszego tak dalekiego wyjazdu z domu. Kierując się lokalnym patriotyzmem, chciałem złożyć dokumenty do seminarium łódzkiego. Piotrków, gdzie uczęszczałem do szkoły, jest oddalony od Łodzi o 60 kilometrów, podczas gdy seminarium diecezji częstochowskiej, w której się urodziłem, było w Krakowie, czyli w odległości 220 kilometrów. Ponieważ jednak ksiądz z obecnej archidiecezji łódzkiej, do którego się w tej sprawie zwróciłem, nie wykazał specjalnego zainteresowania, w czasie najbliższego pobytu w domu porozmawiałem z księdzem w mojej rodzinnej parafii i przy jego pomocy złożyłem dokumenty do seminarium częstochowskiego.
Gdy wyjeżdżałem z domu, Mama płakała, odprowadzając mnie na stację. Wszedłem w nowy świat. Kraków urzekł mnie swoją egzotyką i atrakcyjnością. Zwłaszcza w przestrzeniach intelektu i kultury. Początkowo mieszkałem w dużej, dwudziestoosobowej sali, ale nie przeszkadzało mi to. Muszę powiedzieć, że w seminarium zawsze czułem się dobrze. Nie pamiętam, żebym przeżywał jakiś okres buntu. Próbowaliśmy reformować struktury seminaryjne, wiele dyskutowaliśmy na te tematy i jako redaktor gazetki „Nasze Życie” sam wysunąłem kilka propozycji, ale nie odrzucałem nigdy seminarium jako instytucji. Chyba w tym okresie ukazywały się w „Tygodniku Powszechnym” obrazoburcze teksty Jerzego Narbutta, który proponował radykalne zmiany stylu wychowania przyjętego w seminariach, ale w naszym środowisku nie miały one specjalnego odzewu.
Jaki to był styl wychowania? Jak wyglądało codzienne życie seminarzysty, jakie stawiano wymagania i na co przede wszystkim kładziono nacisk w formacji?
Wydaje mi się, że dużą rolę odgrywała formacja duchowa, i zawsze będę wspominał z sentymentem mojego kierownika duchowego, którym był żyjący do dziś, choć już ponad osiemdziesięcioletni, ksiądz prałat Henryk Bąbiński. Swoją szczerością i poświęceniem potrafił dać poczucie prawie rodzinnej wspólnoty nam, którzy przychodziliśmy do seminarium wylęknieni, nie znający jego realiów i bardzo mocno przeżywający każdą sytuację. Dzięki niemu stawaliśmy się sobie bliscy i wspólnie uczestniczyliśmy w tym od lat ustalonym rytmie seminaryjnego życia. Dzień zaczynał się o 5.20 pobudką, potem była wspólna gimnastyka, następnie półgodzinne wspólne rozmyślanie w kaplicy i o wpół do siódmej Msza święta. Był w regulaminie dnia czas przeznaczony na lekturę Pisma Świętego, w piątki na Drogę Krzyżową i na czytanie duchowne, był czas na spotkania z przełożonymi. Ten regulamin zmieniał się w czasie mojego pobytu w seminarium w związku z ustaleniami Soboru, który większy nacisk kładł na element osobistego wyboru i zaangażowania niż na zbiorowe formowanie postaw poprzez przyzwyczajenie do dzwonków wyznaczających rytm seminaryjnego życia. W gronie profesorów i wychowawców szybko zaczęliśmy wyróżniać tych, którzy mieli duży autorytet, i tych, których można było traktować z przymrużeniem oka, przypisując im wypowiedzi typu „ja i inni uczeni”. Osobisty kontakt był bardzo istotny i to on wpływał potem w dużym stopniu na nasze decyzje.
Czy z proponowanych przez kleryków reform jakieś udało się przeprowadzić?
Tak. Dotyczące na przykład trybu oglądania telewizji. Wysuwaliśmy swoje propozycje i dyskutowaliśmy o tym z przełożonymi. W tej sprawie ustalone zostało, że w każdym tygodniu możemy wybrać sobie dwa wieczory na oglądanie programu telewizyjnego interesującego większość. Potem nastąpiły reformy dotyczące zniesienia niektórych dzwonków czy tego, byśmy mogli czytać Pismo Święte nie o czasie wyznaczonym przez regulamin dnia, lecz o dowolnej porze. Pamiętam też, jak poprosiliśmy o zezwolenie na robienie sobie kawy w pokojach. To było zakazane, pewno częściowo z racji praktycznych — bo obawiam się, że instalacja elektryczna w budynku nie wytrzymałaby, gdyby dwustu seminarzystów włączyło jednocześnie grzałki — a częściowo z racji formacyjnych. Do zakazów miewaliśmy różny stosunek... Nigdy później kawa nie była już równie dobra jak tamta, pita potajemnie w pokoiku seminaryjnym; miała wspaniały smak owocu zakazanego.
Ówczesnemu (obecnemu zresztą też) modelowi formacji seminaryjnej zarzuca się, że kształtował mentalność „frontową”: ksiądz był „żołnierzem wiary”, który miał iść na front i tam walczyć za sprawę Kościoła, a w mniejszym stopniu świadkiem Chrystusa, który miał przekonywać nie tyle z urzędu, ile osobistym świadectwem.
Osobiście nie pamiętam, by posługiwano się w stosunku do nas taką paramilitarną terminologią, każąc nam się przede wszystkim bić. To raczej obecnie zdarza mi się czytać w prasie katolickiej autorów, którzy w Kościele wolą walczyć, niż się modlić. U nas bardzo podkreślano rolę modlitwy. Ojciec Bąbiński akcentował odniesienie do Chrystusa, jego wizja formacji była wyraźnie chrystologiczna, natomiast doświadczony duszpasterz ksiądz prałat Adam Skrzypiec, który przez długie lata był rektorem, często nam mówił z naciskiem: „Kochajcie wiernych, jakimi są”. Nakazywał kochać i tego zagubionego pijaczka, któremu trzeba pokazać drogę do domu, i prowadzić do Boga tych wszystkich życiowych połamańców, którzy nie są tacy, jak byśmy sobie wymarzyli. Oczywiście, że każdy z naszych przełożonych miał inny styl bycia. W wychowaniu seminaryjnym niektórzy cenili głównie porządek i przestrzeganie regulaminu
— żeby na przykład nie spacerować w czasie studium — ale to nie musiało prowadzić do militaryzacji świadomości ani do pruskiego drylu.
Czyli, według Księdza Arcybiskupa, nie był to model anachroniczny?
Nie, choć niekiedy w propozycjach posuwaliśmy się bardzo daleko, aby spróbować innego modelu.
Seminarium to na ogół bardzo trudny etap powołania kapłańskiego. Dla wielu młodych ludzi jest to próg nie do pokonania. Jakie są, zdaniem Księdza Arcybiskupa, największe trudności, które musi pokonać seminarzysta?
Sądzę, że wiele zależy od indywidualnej struktury psychicznej. Niektórych kolegów bardzo męczyła konieczność ciągłego przebywania w zbiorowości, w systemie dzwonków i pewnego „odtąd dotąd”. Oni przeżywali swoją drogę klerycką niemal jak drogę krzyżową i wszystko widzieli w ciemnych barwach. Często były to jednak uwarunkowania psychiczne. Potem okazywało się, że kiedy tacy ludzie odchodzili na swoją parafię, życie na niej też odbierali jako udrękę, drogę krzyżową, czuli się niedowartościowani i uważali, że spotykają ich niezasłużone przykrości.
W jednym z opublikowanych w „Znaku” artykułów ksiądz profesor Jerzy Bagrowicz cytuje wypowiedź młodego księdza, który napisał mu w liście, że w seminarium czuł się trochę jak pies Pawłowa, bo nawet modlić mógł się tylko na dzwonek.
Jestem pewien, że mógł się modlić także i bez dzwonka, ale oczywiście istnieje w seminarium niebezpieczeństwo popadnięcia w rutynę i styl życia pozbawiony głębszej refleksji. Wspominany przez wszystkich z wielkim sentymentem bikup Jan Pietraszko mawiał, że klerykom wychodzącym z refektarza po to, by pójść na adorację, miał nieraz ochotę zabronić wejścia do kaplicy, bo obawiał się, że idą tam z przyzwyczajenia. Często rzeczywiście może być tak, że modlimy się, bo weszliśmy w tłum, który to robi. Nie widzę jednak sposobu, w jaki można by ten problem rozwiązać metodą instytucjonalno-regulaminową.
Jak zatem Ksiądz Arcybiskup ocenia dzisiejszy stan seminariów z perspektywy swoich doświadczeń najpierw alumna, potem prefekta seminarium, wreszcie biskupa? Czy obecny model seminaryjny odpowiada tym zadaniom, przed którymi stoi Kościół w społeczeństwie pluralistycznym?
Nie sądzę, żeby można kiedykolwiek powiedzieć optymistycznie, że już jest dobrze i wszystko udało nam się osiągnąć. Większość swego życia poświęciłem pracy w seminarium, nawet jako biskup prowadziłem wykłady z filozofii nauki. Wśród moich uczniów byli tacy, którzy filozofię nauki zdawali na piątkę, a w zetknięciu ze współczesną kulturą czy osobami o odmiennym światopoglądzie przyjmowali postawy zupełnie różne od tego, co starałem się przekazać im na wykładach. Nie ma więc środków gwarantujących skuteczną formację.
Problem jednak polega, po pierwsze, na tym, że seminarium ma kształtować dojrzałych kapłanów (bo nieraz miałoby się pokusę, by formować idealnych kleryków, którzy nie naruszają regulaminu i tworzą wzorową społeczność przez sześć lat); po drugie, że po wyjściu z tych nieco wyidealizowanych warunków seminaryjnych zetkną się oni z radykalnie nowymi sytuacjami — z jednej strony wiele razy będą czuli się zranieni duchowo, z drugiej — w niektórych środowiskach nowo wyświęcony ksiądz zostaje od razu wyniesiony na piedestał. Ludzie będą przychodzić do niego, traktując go jako wielki autorytet w dziedzinie życia duchowego, i ten ktoś, kto jeszcze niedawno biegał za zaliczeniami i pilnował się, żeby nie popaść w konflikt z przełożonymi strzegącymi zachowania regulaminu, nagle zaczyna występować w roli wielkiego autorytetu w tak subtelnej dziedzinie jak życie duchowe. To wszystko niesie ze sobą cały szereg zagrożeń, których nie da się wyeliminować przez najlepszą nawet organizację życia seminaryjnego. Można jedynie próbować rozwijać predyspozycje do dojrzałego przeżywania swojej odpowiedzialności...
A jakie konkretnie rozwiązania można zastosować, żeby umożliwić alumnom lepsze poznanie realiów życiowych? Próbuje się na przykład wysyłać kleryków, którzy ukończyli pierwszy rok studiów, z powrotem do świata świeckiego, by nabrali doświadczenia. Mówi się też, że studia seminaryjne powinny być poprzedzone rokiem wprowadzającym. Czy któreś z tych rozwiązań wydaje się Księdzu Arcybiskupowi trafne?
Uważam, że rok wprowadzający jest konieczny, zwłaszcza w tych środowiskach,w których przedtem nie było kontaktu z Kościołem ani uczestnictwa w katechezie. Jak opowiadają mi biskupi z Ukrainy, niektórzy z przychodzących do seminarium nie potrafią nawet poprawnie odmówić Ojcze nasz. Tamte środowiska zostały zdewastowane przez laicyzację. W polskich warunkach próbuje się organizować kurs wstępny przed rozpoczęciem pierwszego roku akademickiego. Natomiast próby posyłania kleryków do pracy były w przeszłości podejmowane w diecezji katowickiej, ale nie dały jednoznacznie pozytywnych efektów. Kleryk, który po kilku latach seminarium wchodzi w grono współpracowników wiedzących, że ma on zostać księdzem, wywołuje nienaturalne zachowania. W takiej atmosferze życzliwości zdobywa się wiedzę daleko wolniej niż za pomocą rutynowej praktyki. Natomiast osobiście wierzę w celowość praktyk duszpasterskich polegających na kierowaniu alumnów czwartego czy piątego roku na wakacje lub też na dłuższe okresy do pracy w parafii, by próbowali swoich sił.
Pamiętam moją pierwszą praktykę, która wypadła w Krzepicach koło Częstochowy. Zostałem wyrwany ze wspólnoty kolegów, z którymi dobrze się czułem, i w jakiś wakacyjny dzień jako diakon (rok przed kapłańskimi otrzymywaliśmy święcenia diakonatu) przyjechałem do Krzepic, skąd wszyscy wyjechali na urlop i został tylko staruszek prałat. Cisza dźwięczała w uszach i odbijała się prawie od ścian pokoju. Czułem się obco i trochę niewyraźnie. Na drugi dzień poszedłem kupić budzik. Kiedy postawiłem go na biurku i zaczął tykać, poczułem, że łączy mnie z nim niemal serdeczna więź i jestem już bardziej „u siebie” dzięki życzliwemu tykaniu zegarka. To oswajanie samotności i nawiązywanie kontaktów poprzez praktykę duszpasterską wydaje mi się ważnym krokiem w stronę poznania realiów życiowych. Oprócz tego celowe jest, jak sądzę, zapraszanie do seminariów ludzi o ciekawej osobowości, którzy bez upiększania i retuszu mówią szczerze na podstawie swoich doświadczeń i o świecie, w który klerycy wkrótce wejdą, i o zastrzeżeniach różnych środowisk do kapłanów.
Pozostańmy jeszcze przy okresie seminaryjnym w biografii Księdza Arcybiskupa. Jak wyglądała ówczesna formacja intelektualna kleryków?
Mieliśmy bardzo różnych profesorów i różnie się do nich odnosiliśmy. Ja osobiście dziękuję Bogu, że spotkałem na mojej życiowej drodze księdza profesora Kazimierza Kłósaka. Jego książki zafascynowały mnie jeszcze w szkole średniej. Nie miałem zresztą do nich bezpośredniego dostępu, znałem jedynie ich fragmenty cytowane przez Janusza Kuczyńskiego w książce Chrześcijaństwo a sens życia, którą przyniósł do internatu sekretarz ZMS. Pochłaniałem ją nie ze względu na to, co pisał Kuczyński, lecz po to, by poszukiwać cytatów z Kłósaka, którego krytykował. Kiedy przyjechałem do Krakowa, dowiedziałem się, że profesor Kłósak z przemęczenia nabawił się poważnej choroby. Operowany był w Szpitalu Żeromskiego w Nowej Hucie. Kiedy ordynator dowiedział się, że ma na oddziale autora Studium krytycznego materializmu dialektycznego, miał powiedzieć, że dołoży wszelkich starań, aby go uratować. I rzeczywiście, dokonywał podobno cudów medycznych. Ksiądz Kłósak wrócił do zajęć, dzięki czemu mogłem uczęszczać na jego wykłady. U niego robiłem też kolejne stopnie naukowe, współpracując z nim, przygotowałem habilitację.
Drugą ważną postacią z okresu moich studiów seminaryjnych był ksiądz profesor Ignacy Różycki — prezentował zupełnie inny styl bycia i inną koncepcję nauczania. W przeciwieństwie do Kłósaka, kochał narty i kajaki. Dużo podróżował. Podobnie jak Kłósak, silnie oddziaływał jednak swoją osobowością na uczniów. Liturgikę mieliśmy z księdzem Wacławem Schenkiem. Utkwił mi w pamięci jako ważna postać. Niezapomniane wykłady z teologii biblijnej prowadził benedyktyn z Tyńca ojciec Augustyn Jankowski. Ogromnie dużo zawdzięczam też wykładom księdza profesora Alojzego Klawka oraz księdza profesora Stanisława Grzybka. To była prawdziwa lekcja nie tylko biblistyki, lecz również duchowości, dobroci, prostoty.
Czy to wpływ księdza profesora Kłósaka sprawił, że Ksiądz Arcybiskup zajął się filozofią przyrody? Kiedy zaczęły się pojawiać te zainteresowania filozoficzne?
Już w szkole średniej lubiłem fizykę i matematykę. Kłósak podejmował wtedy kwestie dialogu chrześcijaństwa z myślą współczesną. Kiedy w latach pięćdziesiątych Rosjanie pouczali Nielsa Bohra, jak ma wyglądać interpretacja kopenhaska, Kłósak w „Tygodniku Powszechnym” bronił jej zgodności z myślą chrześcijańską i chrześcijańską koncepcją determinizmu. To on uczył mnie filozofii otwartej na nauki przyrodnicze. Początkowo zainteresowała mnie filozoficzna koncepcja początku wszechświata uzasadniana w kosmologii przez odwołanie do teorii ekspansji wszechświata. Na ten temat przygotowałem pracę magisterską, która została potem przyjęta jako licencjat.
Czyli głównym motywem zainteresowania się filozofią był problem dialogu chrześcijaństwa z myślą współczesną...
...i z naukami przyrodniczymi. Ksiądz Kłósak, zanim zaczął uprawiać filozofię w tym stylu, wysłany został na studia do Rzymu. Uprawiano tam wtedy filozofię oderwaną od nauk przyrodniczych, monologicznie rozwijającą pewne tradycyjne wzorce dziewiętnastowiecznej scholastyki. Kłósak szybko rozczarował się tym podejściem. Przeniósł się do Leuven, gdzie mógł uprawiać filozofię otwartą na nowe osiągnięcia nauk przyrodniczych i ten jego styl stał się potem bliski wielu moim przyjaciołom i z Akademii Teologii Katolickiej, i z Papieskiej Akademii Teologicznej. Obecnie takie rozumienie filozofii rozwijają na KUL-u ksiądz profesor Zygmunt Hajduk i jego uczniowie czy też ksiądz docent Józef Turek.
opr. ab/ab