Niezwykłe rekolekcje, które łączą duchowe skupienie z postem. Skąd się wzięły i dlaczego są dziś tak popularne?
Ktoś tłumaczył mi niedawno, że bardzo pogorszył mu się standard życia. „Jak, proszę księdza, przeżyć za te marne siedem tysięcy?” Bieda! Ale też znam rodzinę: małżeństwo z czwórką dzieci, gdzie pracuje tylko jedna osoba, zarabiając niezbyt duże pieniądze. Zawsze uśmiechnięci, schludni, zadbani - w ubiegłym roku udało im się nawet odłożyć na wymianę okien. Na pytanie o ewentualną pomoc, odpowiadają: „Jest dobrze, inni mają pewnie trudniej od nas...”.
Ile to jest „dużo”, a ile „mało”? - czasem się zastanawiam. Wbrew pozorom o odpowiedź niełatwo. Oczywiście prosta kalkulacja pozwala określać minimum socjalne, za granicą którego czai się paskudna bieda. I to jest bez wątpienia dramatycznie „mało”. Jednak milioner, który stracił na giełdzie część majątku, też będzie rozpaczał. A przecież nigdy nie poznał, jak smakuje wybór pomiędzy wykupem recepty w aptece a koniecznością zapłacenia za obiady dziecka w szkolnej stołówce. Ile par butów, kompletów ciuchów, sukienek jest koniecznych do tego, aby dobrze wyglądać? Dwie, pięć, trzydzieści?... Jaka jest „właściwa miara” tego, co człowiekowi jest niezbędne do życia?
Katechizm Kościoła Katolickiego, mówiąc o umiarkowaniu, zaznacza, iż jest ono „cnotą moralną, która pozwala opanować dążenie do przyjemności i zapewnia równowagę w używaniu dóbr stworzonych. Zapewnia panowanie woli nad popędami i utrzymuje pragnienia w granicach uczciwości. Osoba umiarkowana kieruje do dobra swoje pożądania zmysłowe, zachowuje zdrową dyskrecję i nie daje się uwieść... by iść za zachciankami swego serca (Syr 5,2)” (KKK 1809). Łaciński źródłosłów nazwy cnoty „temperantia” wywodzi się od czasownika „tempero” - oznacza czynność podporządkowania, regulowania, należytego urządzania czegoś, panowania nad kimś, kierowania, łagodzenia i uspokajania. A zatem istotną rolę odgrywa w tym procesie rozum. Emocje, pragnienia mają się mu podporządkować. Św. Tomasz z Akwinu pisał, że umiarkowanie „uczy miary i równowagi w dziedzinach, w których działają uczucia pożądawcze”. Według niego pochodną cnoty jest pokora wobec Boga i łagodność wobec ludzi. Zwrócił też uwagę na konieczność powściągliwości jako postawy, która inicjuje proces wypracowania rozumnego umiaru w zakresie pragnień i korzystania z dóbr tego świata. Stanowi początek - pierwszy stopień do umiarkowania w pełnym tego słowa znaczeniu. Innymi słowy: wszystko zaczyna się w głowie - ona jest „centrum dowodzenia”, w niej, używając terminologii J. Piepera, powstają „projekty”, które później są urzeczywistniane (bądź nie).
Kolega narzeka, że ma słabą „silną wolę”. Nie on jeden. Ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo...
- Że niby ja jestem alkoholikiem?! Wypraszam sobie... - burknął, chowając głowę w ramiona. Na kacu, bez szans na chwilową terapię „klin klinem”, byle podmuch firanki staje się problemem, a cóż dopiero gadająca żona... - Jak chcę, to piję, jak nie chcę, to nie! Sam decyduję, kiedy przestać - perorował.
- A świstak siedzi i zawija je w te sreberka... - dało się słyszeć zza przymkniętych drzwi komentarz dziecka.
Choroba alkoholowa ma to do siebie, że skutkami obejmuje całą rodzinę. Współuzależniona żona usprawiedliwia pijackie ciągi męża, szuka go po knajpach i tłumaczy jego nieobecności wywołane kacem przed pracodawcą. Dzieci, gdyby ich ojciec zmarł, mogłyby liczyć na współczucie otoczenia, a tak muszą mierzyć się ze wstydem spowodowanym jego pijackimi wybrykami. Problem współuzależnienia przejawia się także naiwną wiarą bliskich w nawrócenie alkoholika.
- Dzieci płaczą, pieniędzy brakuje, do grobu nas wszystkich wpędzisz... - utyskuje żona.
- To był ostatni raz! Już nigdy więcej... - mąż przyrzeka, przeprasza, obiecuje... Tylko co z tego, skoro w łamaniu danego słowa osoba uzależniona jest mistrzem?!
O alkoholizmie mówi się, że to choroba emocji - wrażliwa natura, nie radząc sobie z trudami życia, „ucieka” w chemię celem polepszenia własnego samopoczucia. „Kieliszek na rozluźnienie jeszcze nikomu nie zaszkodził” - usprawiedliwiamy sięgnięcie po wyskokowy trunek. Jednemu, owszem, nie - podczas gdy drugiemu zabraknie cnoty umiarkowania i popadnie w uzależnienie. Wtedy nie będzie miejsca ani na roztropność (przepić, tj. „wymienić” na wódkę, można wszystko), ani na sprawiedliwość (czym zawiniły dzieci alkoholika, że cierpią?).
„W piciu ważny jest umiar” - głosi ludowa mądrość. Zadaniem umiarkowania, trzeciej z cnót kardynalnych, jest stawianie granicy pragnieniom. Postępowanie w myśl zasady, że dobra materialne czy zaspokajanie cielesnych potrzeb nie mogą być celem samym w sobie - nie dadzą bowiem szczęścia, a co najwyżej doprowadzą do popadnięcia w uzależnienie od pragnienia posiadania wciąż więcej i więcej...
WA
Pokora ciała
Zawsze, gdy mówimy o cnotach - nie tylko o tych głównych (czyli kardynalnych), ale o wszystkich, o jakiejkolwiek, musimy mieć przed oczyma realnego, konkretnego człowieka.
Cnota nie jest czymś abstrakcyjnym, oderwanym od życia. Jest ona, wręcz przeciwnie, bardzo głęboko „wpisana” w życie - z tego życia wyrasta i jemu nadaje kształt. Cnota stanowi o tym, jak człowiek żyje i jak działa, jak postępuje. Dlatego nie tyle mówimy o „cnocie”, ile o człowieku żyjącym i działającym „cnotliwie”: o człowieku roztropnym, sprawiedliwym, mężnym - i wreszcie dziś: o człowieku „umiarkowanym” (albo „wstrzemięźliwym”).
Dodajmy też zaraz, że wszystkie te przymioty (raczej: postawy) człowieka, o których stanowią poszczególne cnoty kardynalne, są wzajemnie z sobą powiązane. Nie można więc być człowiekiem prawdziwie roztropnym, ani rzetelnie sprawiedliwym, ani naprawdę mężnym - jeśli brakuje cnoty umiarkowania. Można powiedzieć, że ta ostatnia cnota pośrednio stanowi o wszystkich innych, ale też wszystkie inne są nieodzowne, aby człowiek mógł być „umiarkowany” (lub „wstrzemięźliwy”).
Sama nazwa „umiarkowanie” zdaje się niejako wskazywać „poza człowieka”. Umiarkowanym nazwiemy wszak tego, który nie nadużywa pokarmów, napojów, przyjemności zewnętrznych, który się nie upija alkoholem, nie pozbawia świadomości przez używanie narkotyków itd. Jednakże całe to odniesienie na zewnątrz ma swoją podstawę wewnątrz człowieka. W każdym z nas bowiem jest jakby „wyższe” i „niższe” „ja”. O tym niższym „ja” stanowi poniekąd nasze „ciało” i to, co z nim jest związane: jego potrzeby, ale także jego pożądania, namiętności o charakterze nade wszystko zmysłowym. Otóż cnota umiarkowania zapewnia w każdym człowieku panowanie „wyższego” „ja” nad „niższym”. Czy oznacza to poniżenie naszego ciała? Jakieś jego upośledzenie? Wręcz przeciwnie, oznacza to jego dowartościowanie.
Człowiek umiarkowany - to człowiek opanowany; człowiek, w którym namiętności zmysłowe nie biorą góry nad jego rozumem, wolą - a także i „sercem”; człowiek, który umie nad sobą panować! Jeśli tak - to od razu jasno widzimy, jak zasadnicze, właśnie „kardynalne” znaczenie ma cnota umiarkowania. Jest ona po prostu nieodzowna dlatego, aby w pełni „być” człowiekiem. Wystarczy spojrzeć na kogoś, kto pofolgował swoim namiętnościom, dał się im ponieść, stał się ich „ofiarą” (np. pijak, który się pozbawił używania rozumu). Wówczas bez trudu uznamy, że „być” człowiekiem równa się zachować godność człowiekowi właściwą - to znaczy m.in. kierować się cnotą umiarkowania.
Cnota ta nazywa się także „wstrzemięźliwością”. Bardzo słusznie. Abyśmy bowiem mogli panować nad naszymi namiętnościami, nad pożądliwością ciała, nad wybuchami zmysłowości - musimy niejako „zachować dystans” wobec siebie samych, a przede wszystkim wobec naszego niższego „ja”. Jeśli nie zachowamy potrzebnego dystansu, nie potrafimy się opanować. Czy to znaczy, że człowiek cnotliwy, umiarkowany, nie może być „spontaniczny”, nie może się cieszyć, nie może płakać, nie może dawać zewnętrznego wyrazu swoich uczuć, że musi uczuciowo „obojętnieć”, oziębnąć, niejako „skamienieć”? Żadną miarą. Wystarczy spojrzeć na Pana Jezusa, aby się o tym przekonać. Etyka chrześcijańska nie utożsamiła się nigdy ze stoicką. Natomiast - przyjmując całe bogactwo uczuć i wzruszeń, jakim obdarzony jest każdy człowiek, każdy zresztą inaczej, inaczej też mężczyzna, inaczej kobieta przez swoje serce - trzeba również zgodzić się na to, iż ten człowiek nie może inaczej osiągnąć dojrzałej spontaniczności, jak tylko przez pracę nad sobą i przez swoiste „czuwanie” w całym swoim postępowaniu. Jest to właśnie wyraz cnoty „umiarkowania”, cnoty „wstrzemięźliwości”.
Myślę też, że cnota ta domaga się od każdego z nas swoistej pokory wobec darów, jakie Bóg złożył w naszej ludzkiej naturze. Powiedziałbym, że jest to „pokora ciała”, jest to także „pokora serca”. Taka pokora jest szczególnym warunkiem wewnętrznej „urody” człowieka: piękna „wewnętrznego”. [...] Pamiętajcie, że człowiek musi być przede wszystkim wewnętrznie piękny. Bez tej urody wszystkie zabiegi skierowane do samego człowieka nie uczynią go ani jej naprawdę pięknym człowiekiem.
Fragment przemówienia św. Jana Pawła II, wygłoszonego 22 listopada 1978 r. - podczas środowej audiencji ogólnej.
Echo Katolickie 10/2015
opr. ab/ab