Fragmenty książki "Eutanazja czy życie aż do końca",wstęp do wydania polskiego autorstwa : Jerzego Brusiło OFMConv.
Konsultacja merytoryczna dr Katarzyna Półtawska-Zaleska
Tytuł oryginału: La vie jusqu'au bout Euthanasie et autres dérives
© Plon, 1993
© Wydawnictwo WAM, 2002
Minęło zaledwie około ćwierć wieku od chwili, gdy w społeczeństwie zostało sformułowane żądanie eutanazji. I jest tu przynajmniej jedno spójne i zrozumiałe wytłumaczenie. Postęp reanimacji medycznej jest taki, że stało się możliwe, dzięki najnowszej aparaturze, utrzymanie w całkowicie sztucznych warunkach przy życiu pacjenta pozbawionego zupełnie świadomości, a nawet w stanie śmierci mózgowej z płaskim encefalogramem. Serce bije, krew krąży, narządy wydzielnicze funkcjonują... Widzieliśmy więc pewną liczbę dyktatorów, którzy przeżyli tygodnie, ponieważ ani jeden lekarz nie odważył się wziąć na siebie odpowiedzialności za wyłączenie respiratora. Widziano także we wszystkich światowych ośrodkach reanimacji anonimowych pacjentów utrzymywanych przy życiu, niektórych przez długie miesiące czy lata, ponieważ tutaj lekarz jeszcze nie zdecydował się na wyłączenie aparatury — być może umocniony w swoich wahaniach tak rzadkimi, ale jednak bezdyskusyjnymi wypadkami prawdziwego zmartwychwstania po przedłużonej śpiączce. Częstość występowania i karykaturalny wymiar tych sytuacji zaalarmował najpierw rodziny, a następnie opinię publiczną. Eksperci zdefiniowali śmierć mózgową, od tej chwili dozwolone byłoby zwolnienie lekarza reanimującego z obowiązku działania, od tej chwili też mógłby bez wyrzutów sumienia czy niepokoju duchowego przerwać to pozorne życie, utrzymywane w obiegu przez maszynę.
To poruszenie opinii było niezbędne, ponieważ już nie chodziło o medycynę ani o opiekę nad bliźnim, ale o utrzymanie tych niehumanitarnych działań, które mogły stać się powszechne aż do absurdu. Trzeba zresztą przyznać, że w tamtym czasie administracja szpitalna mimo wysokich kosztów, które to przedłużanie życia pociągało za sobą, nie wywierała żadnego nacisku w tej kwestii. W przeciwnym razie wszyscy zareagowaliby ze zgrozą.
Sytuacja miała się skomplikować wraz z pojawieniem się nowego żądania — żądania biernej eutanazji medycznej, ściśle związanego z nowym pojęciem — prawa do godnej śmierci.
Chodzi tu o przerwanie leczenia u pacjenta, który nie jest w stanie śmierci mózgowej, ale u którego występują takie nieodwracalne zmiany chorobowe, że medycyna może prowadzić tu tylko walkę o opóźnienie śmierci. Tu jest miejsce na gorącą dyskusję.
Na początku muszę powiedzieć, że zdarza mi się często, tak jak wielu moim kolegom, praktykować tak rozumianą eutanazję bierną2. Jeżeli rak zniszczył podtrzymujące organy i rozwija się dalej wbrew najlepiej prowadzonym zabiegom terapeutycznym, narzuca się konieczność przerwania leczenia przyczynowego. Wiadomo zresztą, że kontynuowanie leczenia nie pozwala nic zyskać, nawet paru tygodni, a naraża chorego na uboczne skutki leczenia, zmęczenie, nawet męczarnie, całkowicie bezużyteczne. Mielibyśmy tu do czynienia rzeczywiście z uporczywą terapią (acharnement thérapeutique). Wszyscy zgadzają się, by ją potępić, lekarze i rodziny. O ile to możliwe, należy stworzyć choremu pewien komfort, uśmierzyć bóle, jeśli występują, w miarę możności zrezygnować z kroplówek i aparatury. W ogromnej większości przypadków świadomość pacjenta jest bardzo ograniczona. Pojawia się lekka śpiączka. Nic nie robimy, aby ją usunąć. Jeśli są oznaki cierpienia lub lęku, zmniejszamy je, kontrolujemy je nawet za pomocą środków, które być może skrócą o kilka godzin życie, ale zniosą strach i ból. Jest to często ostatnia posługa, którą możemy oddać istocie ludzkiej. Nie ma, można by rzec, lekarza, który takiej przysługi nie oddaje, wzywając przedtem, jeśli taka jest wola chorego lub jego rodziny, kapłana. Jednak okoliczności, w których żądana jest lub sugerowana bierna eutanazja, bywają zupełnie inne.
Czasami takie żądanie rodzi się z samego natężenia bólu. I jeszcze niedawno jedyną ucieczką, nawet przy braku jakichkolwiek nieodwracalnych zmian chorobowych, było wprowadzenie prawdziwej śpiączki terapeutycznej, znieczulenia, które zarazem pozbawiało pacjenta wszelkiej świadomości i bardzo skracało jego życie3. Dziś zazwyczaj już nie ma potrzeby uciekania się do tego typu skrajności. Bóle mogą być zazwyczaj kontrolowane całkowicie bez doprowadzania do utraty świadomości, przez kombinację (łączenie) środków morfinopochodnych podawanych w małych dawkach w sposób ciągły, za pomocą pompy, infiltracji środków miejscowo znieczulających, zlokalizowanego napromieniania, leków przeciwzapalnych. I chory, którego przywieziono w stanie uznanym za beznadziejny, po trzech dniach odczuwa uwolnienie od wszelkiego bólu. Śpi, przechadza się, je. Mała pompka przyklejona plastrem do ściany brzucha podaje mu jeszcze środki uśmierzające ból, ale często będzie można z tego zrezygnować. Ból, o wiele częściej niż kiedyś, został całkowicie poddany kontroli. A przede wszystkim, zostaje zdjęty z chorego ciężar fizjologiczny i psychologiczny związany z bólem. Chory ma uczucie, że złe chwile minęły. Odzyskuje nadzieję. Cóż jeszcze?
Wielu pacjentów zostało do nas skierowanych w sytuacji, gdy otoczenie myślało, że obowiązkiem lekarza jest doprowadzenie do tego, aby umarli „z godnością”, to znaczy, aby ich cierpienia i jęki zostały przerwane litościwie śpiączką terapeutyczną. Prawdą jest, że mogą pozostawać ciężko upośledzeni z powodu duszności, zapalenia opłucnej, pogorszenia funkcji nerek. Ale to wszystko można kontrolować, złagodzić. Wiele rodzin jest nam wdzięcznych za to niespodziewane odroczenie tego, co nieuniknione i proszą nas o kontynuowanie naszych wysiłków. Niektórzy okazują wobec nas sceptycyzm, który z trudem ukrywa postawę krytyczną i irytację. Inni dają nam do zrozumienia, że w każdym razie nie ma mowy, żeby zabrali swego chorego do domu...
Dlaczego to zrobiliśmy? Z jednej strony, przede wszystkim, aby przynieść ulgę, co jest naszą pierwszą misją, aby wywiązać się z domniemanego kontraktu, jaki pacjent zawarł z medycyną, zanim jeszcze zachorował. Oczekuje on, że spotka profesjonalistów, którzy w sytuacji bolesnej i niebezpiecznej uczynią wszystko, co w ich mocy, aby uległa ona poprawie. Jakież byłoby nasze upodlenie, gdybyśmy wybrali inne wyjście, zastępując przeznaczenie i „usypiając”, nawet pod presją otoczenia, istotę, która może odzyskać smak istnienia, nawet gdyby chodziło tylko o kilka tygodni.
Ale nie zrobiliśmy tego tylko po to, by zyskać kilka tygodni. Działaliśmy z nadzieją stworzenia sytuacji, w której walka o przedłużenie życia mogłaby być ponownie podjęta. Pod presją chorych przyjęliśmy zwyczaj walki i wypróbowania wszystkiego. Tę właśnie postawę profesor Lortat-Jacob, były przewodniczący Izby Lekarskiej, nazwał wytrwałą terapią (obstination thérapeutique) w odróżnieniu — a jest to różnica niezmierna — od uporczywej terapii (acharnement thérapeutique)4. Setki pacjentów zawdzięcza życie, a nawet wyzdrowienie wytrwałej terapii (l'obstination thérapeutique) kilku lekarzy i chirurgów. Są wśród nich tacy, którzy choć nie wyleczeni, żyją przecież z rakiem lub inną ciężką chorobą i z nadzieją, coraz częściej uzasadnioną, że wprowadzenie nowych leków pozwoli na kolejne odroczenie wyroku lub nawet na wyleczenie — co oznacza, że będą mogli umrzeć pewnego dnia z innej przyczyny.
I rzadko w naszych czasach jest tak, by nie było już nic do wypróbowania: nowa metoda leczenia, zastosowanie jednoczesne leków, które pojedynczo okazały się nieskuteczne, dodanie cząsteczki, która wzmoże działanie leku działającego zbyt słabo... Wiele trzeba by tu powiedzieć o woli wprowadzania nowych metod w terapii i o sposobie sprzeciwu, z jakim spotyka się ona w samym środowisku lekarskim, nie mówiąc już o ostatniej interwencji prawodawcy.
Oczywiście całe leczenie wprowadzane jest wyłącznie za zgodą, wyraźną lub domniemaną, pacjenta, który może, gdy sobie tego życzy, wstrzymać je, nie zgodzić się na nie, albo wyjść na własną prośbę. Czekam wciąż na pierwszy przypadek takiej odmowy. Najgorszym ciosem dla świadomego pacjenta jest porzucenie wszelkiej terapii. Do tego stopnia, że gdy taka decyzja jest rzeczywiście uzasadniona, co w mojej praktyce zdarza się bardzo rzadko, wydaje się niezbędnym, by przez miłosierdzie dla bliźniego rezygnację z leczenia połączyć z obietnicą podjęcia go po kilku dniach lub kilku tygodniach odpoczynku.
Ale wróćmy do wytrwałej terapii (l'obstination thérapeutique). Często leczeniu towarzyszą poważne skutki uboczne, przykre dla pacjenta. Jednak pacjenci w przeważającej większości wybierają je, chociażby poprzez fakt, że w oznaczonym dniu zgłaszają się na kolejne leczenie, o którym często wiedzą już, że będzie ciężkie i pociągnie za sobą liczne ograniczenia. I niejednokrotnie mamy tę radość, że możemy obserwować, tak jak wiele innych zespołów, małe cuda, nieoczekiwane poprawy, które zaskakują lekarza ogólnego lub rodzinę. Rzadziej zaskakują one pacjenta, który bardzo na nie liczył. Ale trzeba tu też powiedzieć na koniec, że rzeczywistym życzeniem pacjenta — przekonałem się o tym przez lata konfrontacji z losem i chorobą — nie jest wyłącznie wyleczenie. Coś w nim samym mówi mu, że nie jest to możliwe. Rzeczywistym życzeniem jest otrzymanie prawdziwej szansy. Chodzi o to, by być pewnym, że nic nie zostanie zaniedbane, że będzie się czynić wszystko to, co po ludzku jest możliwe. Życzeniem pacjenta jest spotkać zespół (leczący), który czynami okazuje, że życie, które im powierzono, ma wartość świętości. Wtedy dopiero może osiągnąć wyczucie względności, zaakceptować przegraną. Inaczej nie uczyni tego — i będzie miał rację.
Są jednak przypadki, gdzie, nawet gdy ból został opanowany, nie można nic pożytecznego zrobić dla przedłużenia życia, chyba że chodziłoby raczej o dni niż tygodnie. Zdarzyło mi się, jedyny raz w życiu, spotkać się ze strony samego pacjenta z żądaniem czynnej eutanazji: osiemdziesięcioletni człowiek, chory na raka żołądka, osłabiony, lecz nie cierpiący bólu, wiedział, że nie opuści szpitala. Zażądał więc, abym go zabił i wobec mojej odmowy nazwał mnie tchórzem. Dawny przełożony mojej żony z Ruchu Oporu użył argumentów osobistych i codziennie wywierał silniejszą presję. I wówczas, jedyny raz w moim życiu, zgodziłem się wprawdzie nie na wykonanie czynne tego gestu, ale dałem mu fiolkę przezroczystego środka o straszliwym działaniu, aby go wypił, jeśli się na to zdecyduje. Oskarżył mnie, że dałem mu wodę. Przekonałem go, że jest inaczej. Uspokoił się, odstawił ampułkę. Umarł śmiercią naturalną kilka tygodni później. Wielka lekcja, o której nie przestaję do dziś myśleć... Przyrzekłem sobie wtedy, że nigdy więcej nie ulegnę takiemu żądaniu. Ale dotrzymanie przyrzeczenia nic mnie nie kosztowało, ponieważ od tego czasu żaden inny pacjent tego nie zażądał.
„Towarzyszenie” w ośrodkach opieki terminalnej byłoby być może rozwiązaniem takich sytuacji.
Wielu dobrze się mających przywołuje, na poparcie swoich żądań legalizacji eutanazji, prawo do śmierci z godnością.
Ale co to znaczy umierać z godnością? Na czym polega ta godność? Jeżeli jest to dobre funkcjonowanie narządów wydzielniczych, to trzeba poświęcić wszystkich tych, którzy latami korzystają z dializ nerkowych, wszystkich tych, którzy zaakceptowali sztuczny odbyt, aby przeżyć. Jeżeli chodzi tu o ograniczenie możliwości poruszania się, to trzeba by się pozbyć niepełnosprawnych ruchowo. Jeśli chodzi o funkcjonowanie mózgu, trzeba by poddać eutanazji niepełnosprawnych umysłowo. Czy ból będzie znakiem braku godności? Jak powiedziałem, opanowanie objawów bólu i lęku należy dzisiaj do reguły. Pielęgniarki zapewniają opiekę co do ciała i konieczną czystość (i dzięki im za te trudne gesty, które tylko one świadczą). Nawet rzężący oddech w przebiegu półśpiączki lub śpiączki może być dzisiaj znacznie zmniejszony, a nawet usunięty. Dlaczego już wówczas przyspieszać czynnie śmierć działaniem medycznym o tak strasznej wymowie? Czy zainteresowany tego potrzebuje? Rodzina często naciska, aby „z tym skończyć”, wysuwając racje, za którymi ukrywa się lęk, zmęczenie, już zaakceptowana żałoba. Ci, którzy mają się dobrze, mówią o „godności osoby ludzkiej”. Chory, czasem w sposób tajemniczy, wychodzi ze swojej śpiączki, otwiera oczy, patrzy na otoczenie, potem zasypia, lub nawet wyraża poprzez mimikę, że dostrzega tego, który trzyma jego ręce i który gładzi go po twarzy. Wiem także, że w niektórych wypadkach, z głębi swego snu, dostrzega także, że opuszczono go w momencie, gdy prawdopodobnie istota ludzka najbardziej potrzebuje otoczenia. Jeśli chodzi o lekarza, on chce zrównoważyć swoje zalecenia, aby przynieść ulgę bez agresji, towarzyszyć bez zwiększenia udręki, w szacunku dla tego życia, które gaśnie, tej jeszcze obecnej w najgłębszej śpiączce świadomości, która nas opuszcza. Oskarżenia stawiane lekarzom, że nie chronią godności umierających, mogę tylko całkowicie odrzucić. Niegodne jest traktowanie ich, jakby już byli martwi lub jakby już nic nie byli warci. Przeciwnie, oni zachowują prawo do wszystkich względów należnych żyjącym i więcej jeszcze, do okazywania współczucia i solidarności, gdyż postrzegają o wiele dłużej, niż sobie to wyobrażamy i o wiele dłużej, niżby niektórzy tego chcieli. Argument godności ma jeden cel — nieświadomy, mogę to przyjąć do wiadomości — ochronę wygody tych, którzy dalej żyją.
Jeśli chodzi o żądanie czynnej eutanazji medycznej, to nacisk na jej stosowanie jest coraz większy do tego stopnia, że tworzą się stowarzyszenia, działają grupy nacisku i nawet lekarze zaciągają się w szeregi tej krucjaty, o ile nawet nie odgrywają tam głównej roli. Na dalszych stronach zbadamy to, co stało się w krajach, które skapitulowały, w których eutanazja medyczna jest legalna. Ale najpierw trzeba rozpoznać kilka aspektów.
Czy lekarz ma coś do powiedzenia o samobójstwie? Zdarza się, chociaż bardzo rzadko, że chory dotknięty chorobą, o której wie, lub nawet tylko myśli, że jest nieuleczalna, kładzie kres swemu życiu. To zawsze jest postrzegane przez lekarza jako klęska, jako błąd w komunikacji. Nie mógł on zapobiec wybuchowi lęku i przejściu do czynu. Z pewnością każdy jest właścicielem swojego życia, odpowiedzialnym tylko przed Bogiem, jeśli w niego wierzy. Ale lekarz wie, że samobójstwo chorego rzadko jest gestem zamierzonym i rzeczywiście przemyślanym. Ponieważ za młodu byłem członkiem ekipy reanimacyjnej, wiem z doświadczenia, że wiele usiłowań samobójstw, które pociągały za sobą godziny i dni walki, nie zostało następnie powtórzonych, gdyż zainteresowany zmienił punkt widzenia. To zresztą usprawiedliwiało te ogromne wysiłki. Można powiedzieć, że lekarz, w ogromnej większości przypadków, nie ma pokusy pochwalenia tego czynu. Ani, tym bardziej, jego ułatwienia. Czy mielibyśmy dziś wyrzucać sobie, w imię wolności, że spędziliśmy noce na walce o to, aby nie zgasł ten mały płomyk, który jeszcze się tlił u desperata? Samobójstwo z „asystą medyczną” nie spotka się z łatwiejszą aprobatą niż czynna eutanazja. Nie nauczyliśmy się tego rzemiosła, nie po to pochylaliśmy się tyle lat nad przedłużaniem życia, aby pomóc je przerwać wówczas gdy, przypomnijmy to, są dzisiaj wszystkie środki, aby zmniejszyć ból, lęk, a nawet niewygodę ostatnich dni życia, którego zgaśnięciu nie możemy przeszkodzić.
Ta sytuacja, jak każdy to czuje, może być tylko wynikiem strasznej walki sumienia, być może opartej na wcześniejszych obietnicach, psychologicznym przygotowaniu lub szaleństwie we dwoje, albo przeciwnie, rodzajem skrajnej odwagi, gestu miłości, który powoduje, że ten, który pozostaje przy życiu, przeciwstawia się nakazom i nie boi się potępienia. Można tylko zachować ciszę wobec tych czynów i nawet być może wzbraniać się przed ich sądzeniem.
Ale trzeba być niesłychanie czujnym wobec ruchów na rzecz „samobójstwa z udziałem...”, a w danym wypadku z udziałem osób bliskich. Chodzi w końcu o ruch przynoszący dochód. W Stanach Zjednoczonych ukazała się książka: Final Exit: The Practicalities of self Deliverance and assisted Suicide for the Dying, która sprzedała się w czterdziestu tysiącach egzemplarzy w kilka tygodni. Inna ukazała się w Wielkiej Brytanii: How to Die with Dignity. Obydwie zawierają głównie przepisy pozwalające umrzeć bez bólu. W obydwu krajach towarzystwa lekarskie zaprotestowały. Ale pozostaje wielkie i złożone niebezpieczeństwo: w książkach tych jest dość materiału, by ożywić mordercze zamysły i by się nimi posłużyć. Można obawiać się, że niejeden nastolatek wykorzysta je pod wpływem impulsu, który inaczej mógłby nie pociągnąć za sobą żadnych skutków. Na koniec istnieje niebezpieczeństwo, że chorzy, których stan może się jeszcze poprawić, na czas, którego nigdy nie można określić dokładnie, również zrobią z nich użytek. Za dowód wystarczą mi wypowiedzi pacjentów — około dwudziestu rocznie — którzy podczas wizyty mówią: „Doktor Jakiśtam powiedział mi, że nie może już nic dla mnie zrobić”. Otóż z jednej strony jest to często fałsz. Lekarzowi brak entuzjazmu lub wyobraźni, a liczni spośród moich pacjentów, którym przedstawię plan ratowania ich, uwzględniając to, co jest niepewne, ale także ukazując perspektywę powodzenia, odzyskują odwagę i decydują się walczyć. Z drugiej strony, jak można tak po prostu powiedzieć choremu: „Już nic nie można zrobić”, i podnieść się, aby zamknąć spotkanie? Ale być może odchodzę od tematu...
Artykuł, który ukazał się w 1990 roku w „New England Journal of Medicine”, potępiał postępowanie lekarza amerykańskiego, który „towarzyszył” jednej ze swoich pacjentek dostarczając jej substancji do zastrzyku i przygotowując zastrzyk, który sobie sama zrobiła. Lekarza poparło wielu członków pewnego stowarzyszenia dobrze mających się, zdrowych, ale nie znalazł jakiegokolwiek zrozumienia wśród swoich kolegów. Pytam się, bo śmierć była prawie natychmiastowa, czy odszedł dumny z siebie i czy przeszedł do innych bieżących spraw? Z różnych racji, już przytoczonych, nie jest możliwe, by społeczeństwo poniżyło się aż do żądania od swoich lekarzy, aby ci stali się zabójcami. Nic nie możemy zrobić, jeżeli ktoś bliski zdecyduje się skrócić cierpienia kochanej istoty — aczkolwiek, powtórzmy to, tylko wyjątkowo te cierpienia nie mogą być usunięte. Ale żądać od lekarza pomocy w tym, to doprawdy narazić się na wielkie ryzyko błędnej drogi, jakiekolwiek byłyby prawne bariery ochronne — jest to żądanie od niego czynu przeciwnego jego naturze, jego powołaniu i jego uczciwości w traktowaniu bytu ludzkiego. Jeszcze raz zamknijmy oczy na samobójstwo z udziałem bliskich, ale nie wplątujmy w to lekarzy.
Co więc powiedzieć o tym innym natarczywym żądaniu: legalizacji śmierci zadawanej przez samego lekarza?
Czy życzymy sobie, by wszyscy lekarze zmienili kurs, by stać się zaprzeczeniem tego, czym zawsze być chcieli? Czy może życzymy sobie, by wśród lekarzy istniała grupa specjalistów od śmierci, nauczanych, a potem opłacanych, aby usuwali swoich bliźnich? Nigdy żadna inna cywilizacja nie żądała tego od swoich lekarzy. Nigdy w żadnej innej cywilizacji lekarze, magowie, szamani, uzdrowiciele nie ulegli takiej pokusie i nie domagali się usilnie, aby pozwolono im oddać się takim działaniom. Zrozumiałe, że olbrzymia większość lekarzy gwałtownie zareagowała. To z ich strony wcale nie jest objaw jakiejś nieczułości na cierpienie drugiego. To bunt przeciw całkowitemu wypaczeniu ich misji.
A jednak żądania te narastają dziś w społeczeństwach zachodnich. Jak już wspominałem, nie pozostaje to bez związku z nowym wizerunkiem medycyny, ani też z postępowaniem niektórych lekarzy, jak też z ogólnym zapomnieniem o tych obowiązkach, za które odpowiedzialność ponoszą zarówno sama medycyna, jak i społeczeństwo. Dlaczego nie miano by jeszcze trochę zniekształcić tego zawodu, gdy od dziesięcioleci robi się wszystko, by go poniżyć, a który od czasu do czasu pozwala sobą manipulować? Dobrze się mający chcą doprowadzić do tego, aby lekarze mogli w pełni legalnie zabijać chorych przy końcu życia, a przy tym widzieliśmy kruchość tego kryterium. Dokąd to może dojść? Nadszedł czas, aby zbadać, co dzieje się tuż za naszym progiem, w Holandii, która nas wyprzedza o kilka lat na tej drodze, a także w innych krajach.
opr. ab/ab