Czego uczy nas śmierć Jana Pawła II?
Nawet, gdyby człowiek bardzo starał się o obiektywizm i nie uleganie gwałtownym falom uczuć, nie sposób oprzeć się niezwykle silnemu wrażeniu, jakie ta śmierć wywołała. Zapewne każdy pojedynczy świadek śmierci Jana Pawła II patrzy na nią przez pryzmat własnego wnętrza, własnych doznań oraz tego, co aktualnie w jego życiu jest istotne i ważne. Obok tego niezwykłego fenomenu, jakim jest spontaniczna reakcja świata, a przede wszystkim Polaków, warto zwrócić uwagę na coś, co można by określić ostatnią katechezą Jana Pawła II. Było to chyba najdłuższe pojedyncze pouczenie papieskie, bo trwało nieprzerwanie od godzin wieczornych w czwartek, 31.03.2005 r., gdy świat dowiedział się o gwałtownym pogorszeniu się stanu zdrowia Papieża, aż do soboty, 2.04.2005 r., do godziny 21.37, gdy Ojciec święty skonał. Specyfiką tej najdłuższej katechezy było to, że w czasie jej trwania padło jedynie kilka słów, strzępy zdań i to przekazywane światu za pośrednictwem innych osób. Tematem tej katechezy było ludzkie umieranie.
W tej tak specyficznej katechezie Papież dotknął jednej z najbardziej nabrzmiałych ran współczesnego świata, jaką jest stosunek do ludzkiej śmierci. Została ona powszechnie wypchnięta z przestrzeni społecznej, a nawet z ludzkiej mentalności. W wielkich metropoliach świata odnosi się wrażenie, że tam się nie umiera. Agonia człowieka stała się w wielu dzisiejszych społeczeństwach jednym z największych tabu. Zmaganie się umierających z tym ostatnim aktem ich życia zostało uznane za rzecz nie tyle intymną, co niemal wstydliwą; za coś, co rzekomo odziera człowieka z jego godności i sprawia, że otoczenie nie chce być tego świadkiem, a jedyną rzeczą, która pozostaje, jest życzenie jak najszybszego zgonu, bądź nawet przyspieszenie go przez eutanazję.
To, czego byliśmy świadkami w tych dwóch dniach poprzedzających śmierć Jana Pawła II było nauką dawno już zapomnianej „sztuki umierania”. Wyrażenie „ars moriendi”, pochodzące ze średniowiecza, obejmowało pierwotnie dwa komplementarne elementy: z jednej strony właściwy stosunek do życia, a więc swego rodzaju „ars vivendi” — „sztukę życia”, a z drugiej — sztukę godnego odchodzenia z tego świata. Godnego, bo opartego o jasną świadomość, że oto nadchodzi czas, by pożegnać swoje ziemskie życie. W miarę nadchodzących doniesień o stanie zdrowia Ojca Świętego, można było dostrzec swoistą metamorfozę. Podczas gdy na początku wierni modlili się o zdrowie dla Papieża, później coraz odważniej pojawiały się głosy, iż Ojciec święty jest w agonii. Znamienna może być tutaj wypowiedź Prefekta Kongregacji Nauki Wiary, Kard. Józefa Ratzingera: „Papież wie, że umiera”. Wypowiedzi tych nie sposób przecenić. To właśnie dzięki nim modlące się tłumy musiały zmierzyć się z tym, co stanowi samo sedno owej najdłuższej papieskiej katechezy: umieranie należy do życia jako jego ostatni akt. Nie wolno go wypierać do podświadomości, okłamując umierających i samego siebie. Nie wolno unikać mówienia o umieraniu, gdy ono nadchodzi, jakby nazwanie go po imieniu było równoznaczne z wielkim nietaktem i chłodem wobec tego, kto umiera. Nieodzownym elementem godnego umierania jest akceptacja ludzkiej kondycji: człowiek nie tylko musi kiedyś umrzeć, ale przychodzi czas, gdy owo „kiedyś” staje się teraźniejszością.
Umierając, „gasnąc pogodnie” — jak określił to jeden z kardynałów, Papież dał niedościgły komentarz do wszystkich swoich wypowiedzi na temat godności istoty ludzkiej — jak to zwykł był często określać — od poczęcia do naturalnej śmierci; komentarz na temat godności, jaką ma człowiek umierający, naznaczony chorobą i cierpieniem. Ani jednego, ani drugiego Papież się nie wstydził, chociaż coraz głośniej pojawiały się pytania, czy aby nie trzeba ukrywać tej słabości przed światem... Umarł tak, jak chciała tego stara chrześcijańska „ars moriendi”: we własnym domu, przyjąwszy ostatnie sakramenty, pożegnawszy się z najbliższymi, otoczony ludzką serdecznością, przyjąwszy z wdzięcznością ich ostatnią posługę — dłoń przyjaciela, która — jak świetlisty symbol — ukazuje sedno tego, co można ofiarować umierającym. Ta śmierć była daleka od heroicznego patosu. W tym, co zewnętrzne, było to umieranie, jakie mogłoby się wydarzyć w każdym chrześcijańskim domu. A jednak trudno oprzeć się poczuciu niezwykłości związanej nie tylko z faktem, że oto umarł ktoś, kogo już za życia określano przydomkiem „wielki”, ale przede wszystkim z tym, jak umierał. Niezwykłość tego umierania podkreślał też fakt, że pośrednimi jego świadkami były miliony, które miały słuszne wrażenie, iż czuwają przy papieskim łożu śmierci.
Ta niezwykła, ostatnia papieska katecheza streszcza się w zaproszeniu do docenienia wagi tego ostatniego aktu życia, jakim jest ludzkie umieranie. Przy całym szacunku dla intymności tego momentu, nie powinien on odbywać się w jakiejś mglistej przestrzeni między życiem a pogrzebem. Najbardziej sterylna opieka medyczna — choć niezaprzeczalnie niezbędna i mogąca świadczyć umierającym wielką pomoc — nie zastąpi towarzyszącej obecności bliskich. Między narodzinami a umieraniem zachodzi przedziwna analogia: w obu przypadkach — zarówno przy przychodzeniu na ten świat, jak i przy odchodzeniu zeń człowiek potrzebuje pomocy, potrzebuje serdecznych, dobrych rąk, które pomogą mu godnie przeżyć te kluczowe momenty życia. Społeczeństwa, w których nie ma miejsca dla umierających, ale także dla widoku ludzkich zwłok, przed którymi można pożegnać drogich zmarłych i okazać im szacunek i miłość, stają się społeczeństwami żyjącymi w zakłamaniu, gdyż do całej prawdy o człowieku należy także prawda o jego nieuchronnej śmierci, poprzedzonej zazwyczaj trudnym egzaminem, jakim jest umieranie.
Przypominanie całej prawdy o ludzkiej kondycji nie ma nic wspólnego z pogardą dla życia. Jan Paweł II dał temu swoisty wyraz w opublikowanym w 1999 r. „Liście do osób w podeszłym wieku”. W tej tak bardzo osobistej refleksji oświadczył: „Mimo ograniczeń mego wieku bardzo wysoko cenię sobie życie i umiem się nim cieszyć. Dziękuję za to Bogu! Pięknie jest służyć aż do końca sprawie Królestwa Bożego. Zarazem jednak głębokim pokojem napełnia mnie myśl o chwili, w której Bóg wezwie mnie do siebie — z życia do życia!” (nr 17). W ostatnich słowach Listu Papież zwraca się w modlitwie do Pana życia: „Gdy zaś przyjdzie chwila ostatecznego przejścia, pozwól, abyśmy umieli ją powitać z pokojem w sercu, nie żałując niczego, co przyjdzie nam porzucić. Kiedy bowiem po długim poszukiwaniu spotkamy Ciebie, odnajdziemy też wszystkie prawdziwe wartości, jakich zaznaliśmy na ziemi, a także tych, którzy poprzedzili nas w znaku wiary i nadziei” (nr 18).
W papieskiej „ars moriendi” nie ma cienia bagatelizowania powagi śmierci. A jednak jej ciemna rzeczywistość zostaje w przedziwny sposób opromieniona światłem wiary. Chrześcijaństwo nigdy nie bagatelizowało śmierci, poprzez negowanie jej rzeczywistego dramatyzmu, jak to ma czasem miejsce we współczesnej myśli ezoterycznej. Jednak właśnie wtedy, gdy człowiek dopuści do siebie całą przerażającą rzeczywistość śmierci, rozbłyska niezwykłym blaskiem prawda o zmartwychwstaniu. Rozbłysła ona w sposób szczególny także w wieczór konania Jana Pawła II. Nawet, jeżeli jest się bardzo ostrożnym w doszukiwaniu się symbolicznych znaczeń tego, co się wydarza, trudno oprzeć się mocy płynącej z okoliczności czasowych tej śmierci. Fakt, iż Papież umarł w wigilię 2 niedzieli wielkanocnej, kończącej Oktawę Uroczystości Zmartwychwstania Chrystusa, sprawił, iż w wieczór, gdy skonał i w czasie całego następnego dnia nie wolno było odprawić Eucharystii według formularza żałobnego, bo przepisy liturgiczne tego zakazują. Celebransi, sprawując Eucharystię za zmarłego Papieża, zmuszeni zostali niejako do czytania radosnych tekstów o zmartwychwstaniu i śpiewania — czasami poprzez łzy — radosnego wielkanocnego „Alleluja”.
To była rzeczywiście przejmująca katecheza — tym ważniejsza, że ostatnia. Bardzo sugestywne pozostanie także ostatnie jej słowo, podsumowujące nie tylko całe niezwykłe życie tego człowieka, ale też i to ostatnie pouczenie o sztuce umierania: Amen.
opr. mg/mg