Spis treści i przedmowa
Przełożyła Elżbieta Tabakowska
ISBN: 978-83-60082-77-5
wyd.: Wydawnictwo SALWATOR 2007
Spis treści | PRZEDMOWA | 5 |
Część pierwsza | Lot na wschód. 5-18 października | 15 | Kalkuta. 19-27 października | 31 | New Delhi. 28-31 października | 52 | Himalaje. 1-25 listopada | 70 | MADRAS. 26-28 listopada | 176 | CEJLON. 29 listopada-6 grudnia | 190 | BANGKOK. 7-8 grudnia | 219 | POST SCRIPTUM | 225 |
Część druga | List okrężny do przyjaciół, wrzesień 1968 r. | 231 | Thomas Merton o życiu zakonnym | 234 | Życie monastyczne a dialog Zachodu ze Wschodem | 238 | Modlitwa specjalna na zakończenie obrad Pierwszej Konferencji Szczytu do spraw Życia Duchowego (Kalkuta) | 249 | List okrężny do przyjaciół, listopad 1968 | 251 | Marksizm a perspektywy życia monastycznego | 258 | Sens i znaczenie Bhagawadgity | 278 | OD REDAKTORA PRZYPISÓW | 285 | SŁOWNIK TERMINÓW I POJĘĆ | 289 |
Kiedy mnie poproszono, abym napisał wstęp i posłowie do Dziennika azjatyckiego, przypomniałem sobie rozmowę, jaką odbyłem z Thomasem Mertonem (czyli ojcem Louisem, jak go nazywano w klasztorze) na kilka tygodni przed jego wyjazdem z Gethsemani do Azji. Pozostała mi żywo w pamięci i mam nadzieję, że uda mi się przekazać jej zasadniczą treść - tak jak się odbyła: najpierw podczas spaceru po lesie, a potem w jego pustelni, gdzie poczęstował mnie czymś zimnym do picia.
Gdy latem 1968 roku wróciłem do Gethsemani po dwuletnim pobycie w domu generała naszego zakonu w Rzymie, nowo wybrany opat poprosił mnie, żebym został sekretarzem ojca Mertona. Ponieważ przez dziesięć lat pełniłem funkcję sekretarza poprzedniego opata, rękopisy ojca Mertona zazwyczaj przechodziły przez moje ręce - przekazywałem je cenzorom (których obecnie nazywa się po prostu "recenzentami") lub wydawcom i byłem nieźle obznajomiony zarówno z tym, co pisał, jak i z ogólną procedurą wydawniczą.
Kiedy tamtego ciepłego popołudnia zmierzałem w stronę pustelni, zobaczyłem Ojca idącego powoli ubitą cienistą ścieżką, biegnącą wzdłuż lasu nad spokojną doliną; czytał nową książkę Dom Aelreda Grahama, opisującą wrażenia z Azji i zatytułowaną Conversations: Christian and Buddhist (Rozmowy - chrześcijańskie i buddyjskie). Nigdy dotąd nie widziałem, żeby wyglądał tak zdrowo i tak pogodnie. Najpierw przekazałem mu list i podarunek (piękny krzyż z brązu) od papieża Pawła VI, który udzielił mi audiencji na krótko przed moim wyjazdem z Rzymu, a potem mówiliśmy o planowanej podróży ojca Mertona do Azji i o moich obowiązkach podczas jego nieobecności.
Najpierw wyjaśnił mi genezę tej podróży: międzynarodowy zespół złożony z członków zakonu benedyktynów i utworzony w celu propagowania odnowy monastycyzmu w świecie (Aide ŕ l'Implementation Monastique) sponsorował konferencję, w której mieli uczestniczyć przywódcy wszystkich zakonów Azji (w tym benedyktynów i cystersów) i która miała się odbyć w połowie grudnia w Bangkoku; ojciec Merton został zaproszony do wygłoszenia tam jednego z kluczowych referatów. Inicjatorem tego zaproszenia był Dom Jean Leclercq, benedyktyn, uczony i stary przyjaciel Mertona, który miał zamiar spotkać się z nim w Bangkoku.
Ojciec Merton powiedział mi, jak bardzo się cieszy z tego, że opat pozwolił mu przyjąć to zaproszenie i że pozwolono mu także tak zaplanować trasę podróży, aby dało się w nią włączyć wizyty w licznych klasztorach buddyjskich - zarówno przed spotkaniem w Bangkoku, jak i po nim. Przyjął również inne zaproszenie: do wygłoszenia referatu na konferencji sponsorowanej przez Świątynię Porozumienia, mającej się odbyć w Kalkucie na kilka tygodni przed konferencją w Bangkoku. Miało to być owo ekumeniczne spotkanie, o którym pisze w swoim dzienniku.
Kilka klasztorów należących do zakonu cystersów również poprosiło go, aby odwiedził ich wspólnoty i wygłosił kazania rekolekcyjne. Przyjął zaproszenie wspólnoty w Rawa Seneng w Indonezji, dokąd zamierzał dotrzeć koło Bożego Narodzenia. Umówił się też wstępnie, że na początku stycznia wygłosi kilka pogadanek w klasztorze Trapistów na wyspie Lantao u wybrzeży Hongkongu. Jak wyjaśniał przyjaciołom w ostatnim powielonym liście okrężnym, o którego przepisanie prosił mnie przed samym wyjazdem z Gethsemani, "biorąc pod uwagę wielkie znaczenie tego momentu, potrzebę odnowy życia monastycznego, a także izolację i bezradność naszych klasztorów na terenie Azji, ich ponawiane apele o pomoc, uważam za swój obowiązek odpowiedzieć na to wezwanie. Mam także nadzieję, że umożliwi mi to nawiązanie kontaktu z buddyjskim życiem monastycznym i że będę się mu mógł przyjrzeć na własne oczy". Jechał do Azji nie tylko po to, aby dać coś z siebie, ale także po to, aby czerpać z jej bogatych tradycji monastycznych.
Pielgrzymka Thomasa Mertona do Azji była owocem jego dążeń do pogłębienia własnej więzi z religią i monastycyzmem. Wynika to w sposób oczywisty z uwag, które sobie przygotował do wystąpienia na spotkaniu ekumenicznym w Kalkucie w połowie listopada: "Przychodzę jako pielgrzym, któremu zależy na zdobyciu czegoś więcej niż tylko informacji, nagich ťfaktówŤ, dotyczących innych tradycji życia zakonnego: zależy mi na tym, aby czerpać z wielowiekowych źródeł monastycznej wizji i doświadczenia. Chcę nie tylko nauczyć się czegoś o religii i życiu monastycznym (w sensie ilościowym), ale także sam stać się lepszym i bardziej światłym zakonnikiem (w sensie jakościowym)".
Dalej pisał: "Nie muszę dodawać, że w moim przekonaniu osiągnęliśmy już to stadium (spóźnionej) religijnej dojrzałości, w którym może się okazać możliwe, że ktoś pozostanie doskonale wierny zobowiązaniom własnych chrześcijańskich i zachodnich tradycji monastycznych, a jednocześnie będzie czerpać dogłębnie z dyscypliny i doświadczenia, powiedzmy, hinduizmu czy buddyzmu. Wierzę, że niektórzy z nas muszą to czynić, aby podnieść wartość naszego własnego życia zakonnego, a nawet pomagać w wypełnianiu zadania odnowy życia monastycznego, jakie zostało podjęte w łonie Kościoła na Zachodzie".
Kilka tygodni później, zwracając się do zebranych w Bangkoku przywódców ruchu monastycznego Azji, ojciec Merton zamknął swoje rozważania dotyczące relacji między marksizmem a perspektywami życia monastycznego słowami szczerej pochwały monastycznych wartości Wschodu jako dopełnienia chrześcijańskiego monastycyzmu na Zachodzie: "Wierzę też, że otwierając się na buddyzm, na hinduizm i na te wspaniałe tradycje Azji, zdobywamy cudowną szansę dowiedzenia się czegoś więcej o możliwościach tkwiących w naszych własnych tradycjach (...) Połączenie naturalnych technik i łask, a także innych rzeczy, jakie się nam objawiają w Azji, z chrześcijańską wolnością Ewangelii powinno nas wszystkich wreszcie doprowadzić do owej pełnej i transcendentalnej wolności, która wykracza poza różnice kultur i sprawy zewnętrzne (...)".
Nie były to nadzieje płonne, ponieważ, jak pisał do mnie z Kalkuty w liście z 21 października, "Tajlandia i Indie okazały się wspaniałym przeżyciem; pod wieloma względami tak absolutnie odmienne od Europy i Ameryki, mimo wielkiego wpływu kultury Zachodu. Są to wciąż kultury do gruntu przesycone religią - wielka mieszanina dobra i zła. Klasztory Tajlandii kwitną, jest też niewielka grupa ludzi, którzy są bardzo biegli w sztuce medytacji i kontemplacji (...)". Parę dni później miał pisać o owocnych spotkaniach z lamami z okolic Dardżylingu, dokąd się wycofał w poszukiwaniu samotności, przebywając w domku gościnnym na plantacji herbaty, z cudownym widokiem na Kanczendzöngę - wspaniałą górę, której urokowi nie mógł się oprzeć i którą ciągle fotografował: "Spotkałem też wielu innych lamów mieszkających w pobliżu Dardżylingu. Moje kontakty z nimi wszystkimi okazały się wspaniałe, bo mam szczęście korzystać z usług świetnych tłumaczy. Najwybitniejsi spośród łamów to ludzie niezwykli, a niektórzy są autentycznymi mistykami. Mają bardzo trzeźwe i, jak sądzę, bardzo skuteczne podejście do medytacji i kontemplacji (...)".
Ale tamtego sierpniowego popołudnia, kiedy siedzieliśmy razem w chłodnym pokoju frontowym jego pustelni, wszystkie te spotkania były jeszcze zasnute mgłą przyszłości. Mówił o swoim wielkim pragnieniu spotkania się z dalajlamą i dodał, że jeden z naszych wspólnych znajomych stara się dla niego o audiencję. I rzeczywiście: dalajlama przyjął go trzykrotnie w swojej klasztornej siedzibie w pobliżu miasta Dharamsala, mniej więcej na miesiąc przed konferencją w Bangkoku - spotkania te ojciec Merton opisuje w Dzienniku... Inni przyjaciele zajmowali się w tym czasie przyspieszeniem formalności związanych z jego wjazdem do Birmy i Nepalu. Na trasie znajdowała się także Japonia, ale tę długo wyczekiwaną przyjemność Merton zostawiał sobie na okres po Nowym Roku, tuż przed planowanym powrotem do Ameryki.
Słuchając, jak z wielkim entuzjazmem wyjaśnia mi plany związane z podróżą do Azji, uświadomiłem sobie, że jego długotrwałe zainteresowanie Wschodem było podyktowanym przez Opatrzność przygotowaniem do tej wyprawy. Chociaż początki tych zainteresowań sięgają okresu studiów w Cambridge i Columbii, dogłębnym studiowaniem pism mistrzów zen zajął się dopiero po pięćdziesiątce. Zachęcany przez tak wybitnego uczonego jak doktor John C.H. Wu, podjął nawet próbę nauki języka chińskiego, którą jednak musiał przerwać z powodu natłoku innych zajęć. Dr Paul K.T. Sih z Instytutu Badań Azjatyckich przy Uniwersytecie Świętego Jana na Jamajce dostarczył mu angielskiego przekładu antologii pism klasyków chińskich, nad którymi głęboko rozmyślał w tamtym wczesnym okresie. Jego książka The Way of Chuang Tzu, którą z całą szczerością uznał za jedną ze swoich ulubionych prac, powstała w 1965 roku, właśnie pod wpływem tych lektur.
Przyjaciele, których miał w różnych bibliotekach - zwłaszcza pani Wiktorowa Hammer z King Library przy Uniwersytecie Stanowym Kentucky w Lexington i ojciec Brendan Connolly z zakonu jezuitów z college'u w Bostonie - stanowili niewyczerpane źródło książek dotyczących Azji, w które się u nich często zaopatrywał. Były też lokalne biblioteki w Louisville, które odwiedzał przy okazji każdego pobytu w mieście, gdzie jeździł na wizyty lekarskie, co w tamtym okresie zdarzało się dość często. Studiował wszystkie te dzieła dogłębnie, czytając i robiąc obszerne notatki, przyswajając sobie bez reszty ich treść. Nawet podczas podróży przez Azję nie przestawał czytać i notować, czego dowodzą cytaty i parafrazy fragmentów dzieł takich autorytetów, jak Tucci, Dasgupta, Evans-Wentz czy Murti, które umieścił w Dzienniku...
Najżywszej zachęty do tych studiów niewątpliwie dostarczał Mertonowi jeden z wielkich autorytetów w dziedzinie filozofii zen, nieżyjący już doktor T. Suzuki, z którym Merton korespondował przez wszystkie te lata i z którym odbył kilka rozmów podczas jego ostatniego pobytu w Ameryce. Dr Suzuki uważał, że Merton jest jednym z niewielu ludzi Zachodu, którzy naprawdę rozumieją, czym jest zen. (Interesujące fragmenty korespondencji między Suzuki i Mertonem znalazły się w książce Mertona Zen and the Birds of Appetite, opublikowanej w 1968 roku przez amerykańskie wydawnictwo New Directions.)
Chociaż sprawą pierwszorzędnej wagi były dla Mertona jego kontakty w Azji, wyjeżdżał już wcześniej, w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby znaleźć pełniejsze odosobnienie - w Nowym Meksyku, na Alasce czy na wybrzeżu Kalifornii. Opat zaproponował mu, aby wybrał miejsce, w którym mógłby zamieszkać po powrocie z Azji, ponieważ jego pustelnia w Gethsemani stawała się celem wypraw coraz liczniejszych rzesz gości, hałaśliwych myśliwych i przyjaznych sąsiadów. Istniała też możliwość, że takiego miejsca mogliby używać również inni mieszkańcy Gethsemani - okresowo lub na stałe. Dzięki monastycznemu aggiornamento ostatnich kilku lat zapanowała większa niż dawniej swoboda w stwarzaniu mnichom możliwości życia w odosobnieniu - w zależności od indywidualnych potrzeb zakonników.
Podczas tamtej rozmowy w pustelni ojciec Merton zapewnił mnie jednak kategorycznie, że ma zamiar na zawsze pozostać mnichem z Gethsemani. Gdyby się okazało, że istotnie znalazł jakieś bardziej odosobnione miejsce, w którym mógłby zamieszkać, jego poczta nadal powinna przychodzić na dotychczasowy adres, a ja nadal mam pełnić obowiązki jego sekretarza. Prawdę mówiąc, był bardzo czuły na punkcie swojego statusu mnicha z Gethsemani, ponieważ krążyło wiele nieodpowiedzialnych plotek na temat jego rzekomego zamiaru zerwania zakonnych ślubów. W jednym z wcześniejszych listów, jakie od niego dostałem po wyjeździe, wspominał o pogłoskach, które do niego dotarły: "Pozdrów ode mnie całą bandę - mam nadzieję, że nie słychać zbyt szalonych plotek. Powtarzaj, proszę, wszystkim, że jestem mnichem z Gethsemani i że mam zamiar nim pozostać do końca moich dni (...)". Później, w liście z New Delhi datowanym 9 listopada 1968 roku, zaledwie na miesiąc przed śmiercią, Thomas Merton pisał między innymi: "Mam nadzieję przywieźć ze sobą do mojego klasztoru coś z tej azjatyckiej mądrości, którą mam szczęście tu poznawać (...)".
Pod koniec listopada zrobił w swoim dzienniku notatkę, która odzwierciedla jego stały zamiar zachowania statusu mnicha z Gethsemani: "Z drugiej strony jednak, mimo że jezuici od Świętego Józefa wielokrotnie ponawiali aluzje na temat potrzeby założenia w Indiach katolickich klasztorów kontemplacyjnych, nie odczuwam powołania do osiedlenia się tu na dobre... Chyba nie powinienem się całkowicie separować od Gethsemani, nawet gdybym miał nadal oficjalnie tam mieszkać tylko w sensie prawnym. Sądzę, że tam powinienem ostatecznie dożyć swoich dni. Na wiele sposobów za nim tęsknię. Nie chodzi o to, że chcę po prostu ťwyjechać z GethsemaniŤ. To mój klasztor i to, że przebywam z dala od niego, pomogło mi popatrzeć na niego z pewnej perspektywy i tym mocniej go pokochać". Niniejszy dziennik zawiera wiele wzmianek o jego ciągłym poszukiwaniu doskonalszej samotności - w istocie jest to jakby motyw przewodni wszystkich pism Mertona, a zwłaszcza jego dzienników. Chociaż nigdy nie porzucił pomysłu, aby znaleźć doskonalszą przystań fizycznej ciszy i odosobnienia, zdawał sobie sprawę z tego, że w gruncie rzeczy cały problem dotyczy o wiele głębszej płaszczyzny, tak jak pisał w cytowanym już liście okrężnym do przyjaciół: "Nasza prawdziwa podróż przez życie odbywa się w nas: jest to sprawa wewnętrznego rozwoju, zdobywania coraz większej głębi i coraz pełniejszego poddawania się twórczemu oddziaływaniu miłości i łaski w naszych sercach. Nigdy jeszcze nie było równie wielkiej potrzeby naszej odpowiedzi na to oddziaływanie".
Brat Patrick Hart
opactwo Gethsemani, Kentucky
styczeń 1971
opr. aw/aw