O pustelniczce ze Spisza - Mieczysławie Faryniak
Teresa Pitek w stroju spiskim pokazuje miejsce, gdzie ponad 50 lat mieszkała mistyczka
Dla jednych święta, dla innych „koza”. Narażając życie, uratowała żydowskie małżeństwo, a sama przeniosła się do... jaskini. Zapaliła swą pogodną wiarą mnóstwo ludzi. Kim była tajemnicza Pani ze Skałki?
Prorok Eliasz sprowadził z nieba ogień. A kilkadziesiąt lat temu siwiuteńka, niepozorna staruszka szturmowała niebo, by na doliny Spisza Bóg wylał deszcz łask. Od czasu, gdy pojawiła się w Dursztynie, zaczęły się tu dziać same „przypadkowe” rzeczy. Młodzi, którymi się zajmowała, zaczęli wstępować do zakonów, swą oazę znalazł tu ksiądz Blachnicki, częstym gościem w pustelni był kardynał Wojtyła. To tu wystartowały pierwsze w Polsce spotkania muzyków chrześcijan, a artyści różnych wyznań zgodnie padali na kolana. Kim była „Pani ze Skałki”, której Antonina Krzysztoń dedykuje swe piosenki? Dlaczego osiadła miedzy postrzępionymi szczytami Tatr, stokami Pienin i zielonych Gorców? I dlaczego ludzie tak bardzo ją kochali?
Kto może pukać w środku nocy? — zdumiała się Mieczysława Faryniak. Czyżby się przesłyszała? Nie! Znów ktoś zakołatał. Uchyliła drzwi pustelni i zaniemówiła z wrażenia. Pod oknem stało skulone żydowskie małżeństwo: Jan Rajc, lekarz z pobliskiego Frydmana, z żoną Elżbietą. Kobieta tuliła do piersi dwuletnie dziecko. — Możemy wejść? — spytali nieśmiało. Byli wykończeni, długo przedzierali się przez świerkowe lasy. Pani Mieczysława zawahała się, wiedziała, czym grozi wpuszczenie ich do domu, ale po sekundzie szepnęła: — Wejdźcie.
Był 4 września 1944 roku. Ustały wywózki Żydów, a tych, których znalazło gestapo, rozstrzeliwano na miejscu. Kobieta, ukryła młode małżeństwo w swej chatynce, a sama, by nie naruszać intymności ich życia, przeniosła się do... jaskini. Szaleństwo? Jeszcze bardziej zdumiewa to, że pieczarę wydrążono na jej wyraźną prośbę. Mieczysława Faryniak postanowiła żyć radykalnie. Nie znosiła dróg na skróty. Skoro biblijni prorocy mieszkali w jaskiniach, czemu ona nie miałaby modlić się w grocie? Wyżłobiła w niej napis: MI-CHA-EL. Któż jak Bóg.
— A co z dzieckiem? Jego płacz mógłby ściągnąć na kark gestapo — martwili się rodzice. Matka maleńkiej Ewy ze łzami w oczach pożegnała maluszka, a pani Mieczysława umościła dla niego posłanie w swoim plecaku i ruszyła w stronę wsi. Długo szukała domu, w którym dziewczynka mogłaby bezpiecznie przezimować, ale ludzie kręcili głowami: To bezczelność! W końcu dotarła do domu pewnej wdowy, która zgodziła się przyjąć Ewę. Rodzice dziewczynki zamartwiali się. Pani Mieczysława wynajdywała im różne zajęcia, dawała do wyplatania koszyki, podsuwała żywoty świętych. Sama co pewien czas zjeżdżała na nartach do Dursztyna, by zobaczyć dziewczynkę. Zimą 1945 Niemcy w popłochu uciekli ze Spisza, a rodzina Rajców wyszła z pustelni. Zabrali Ewę i osiedli na Słowacji.
Gdzie może teraz mieszkać ich córka? — pytaliśmy ludzi. Nie wiedzieli — Podobno „mała Ewa” jest okulistką w jednym ze słowackich miast — przypomniał sobie ktoś. Ruszyliśmy na poszukiwanie ocalonej dziewczynki. Wedle naszych obliczeń powinna mieć 66 lat. Szaleństwo? To jak szukanie igły w stogu siana.
Ruszyliśmy za granicę z muzykiem Robertem Cudzichem. Sam mieszka od lat w Dursztynie i sporo zawdzięcza Pani ze Skałki. Podjechaliśmy pod wielki ośrodek zdrowia w jednym z przygranicznych słowackich miast, odnaleźliśmy na tablicy nazwisko jakiejś okulistki i zaryzykowaliśmy. Niestety: przyjechaliśmy godzinę po zamknięciu ośrodka. Zastaliśmy tylko sprzączkę wycierającą linoleum. Czy jest doktor Ewa? — spytaliśmy. — Jaka Ewa? — zdziwiła się. Rozłożyliśmy bezradnie ręce. Nie znaliśmy nawet nazwiska. Sprzątaczka zniknęła za drzwiami gabinetu, a po chwili wyszła z uśmiechniętą lekarką. Panowie do mnie? — spytała okulistka — Przyjechaliśmy z Dursztyna — zaczęliśmy nieśmiało. — Na dźwięk tego słowa oczy kobiety rozbłysły: Zapraszam do gabinetu! Zamurowało nas. Pierwsza lekarka, na którą natknęliśmy się na Słowacji, okazała się uratowaną Ewą! Jak mnie znaleźliście? — spytała zdumiona, a słuchając naszej opowieści, uśmiechnęła się szeroko — Oj, pani Mieczysława musiała maczać w tym swoje palce! Byliśmy tego pewni.
Zaczęła opowiadać. Jej rodzice, widząc świadectwo życia pustelnicy, sami przyjęli chrzest. Zresztą pani Faryniak kiedyś zażartowała: Ja i tak was dokopię do nieba. — I dokopała — opowiada lekarka. — W tamtą ponurą noc mama zapytała: A jeśli złapie nas gestapo? — Wtedy chwycimy się za ręce i razem pójdziemy do nieba — odparowała pustelnica. I w jakimś sensie dotrzymała słowa: Ojciec zmarł w 1988 roku, rok później odeszła mama, a po roku dołączyła do nich pani Faryniak. Wzięli się za ręce i poszli do nieba — opowiada wzruszona lekarka.
Długo rozmawialiśmy o jej rodzicach, wnuczkach, otwartych granicach. Ale podświadomie wszystkich nurtowało pytanie: Kim była niezwykła pustelnica, która zdobyła się na tak heroiczny czyn?
— To chyba książę z bajki — westchnęła dziewczyna. Miała 25 lat, pracowała w banku w Bielsku-Białej. Lubiła poszaleć. Właśnie wyrwała się w góry. Nie przypuszczała, że na szlaku spotka tak przystojnego faceta. Austriak Kurt Schwabe był niesamowicie wysportowany, a ponadto pisał wiersze i malował. I, co rzadko spotykane (był początek lat trzydziestych), miał już własny samochód. Mieczysława zakochała się bez pamięci. Już na początku odczuła jednak, że Austriak nie potrafił odpowiedzieć na jej miłość. Czuła, że chce się jedynie zabawić. „To, czego żąda ode mnie, zabija mnie. Uciekam od niego” — notowała. Była rozdarta. Wpadła w depresję. Siedziała w domu i patrzyła bezmyślnie przez okno. W końcu złapała się na tym, że mimowolnie oblicza odległość między parapetem a brukiem. Myśl o śmierci stawała się coraz bardziej natrętna. Dla zabicia czasu czytała. Natrafiła na zniszczony modlitewnik babci i otworzyła go na słowach Sekwencji do Ducha Świętego. Piękno modlitwy poraziło ją, chłonęła każde słowo: Więc jest Przyjaciel! Jest Pocieszyciel! Jest w smutku ochłoda! — zawołała. W czarnym tunelu rozbłysło światło. Rozpoczął się nowy rozdział. Poznała miłość Boga i rzuciła się w Jego objęcia.
Pojechała na wakacje na Hel. — Boże, jak tu pięknie — westchnęła, kąpiąc się w wodach Bałtyku. — A żeby pani wiedziała, jak u mnie jest pięknie! — rzuciła pływająca obok wczasowiczka. — Jestem nauczycielką z Dursztyna — zaczęła opowiadać. — To maleńka wioska ukryta między Tatrami i Pieninami. Kolorowe szachownice pól, świerkowe lasy, święty spokój. Zapraszam!
— W Bałtyku wyłowiłam nie bursztyn, ale Dursztyn — śmiała się po latach pani Mieczysława. Pojechała na Spisz w 1935 roku. Stanęła na Skałce powyżej zabudowań wioski. Przed nią błyszczały w słońcu poszarpane szczyt Tatr Bielskich, a twarz smagał silny wiatr. Wokół ani żywego ducha. Zostaję! — postanowiła. Kupiła małą działkę i zaczęła stawiać pustelnię. — Mieszkacie tu jak w szopce betlejemskiej — powiedział ktoś ze wsi i odtąd pustelnię nazywano „Betlejemką”. Wykształcona kobieta z wielkiego miasta zamieszkała w chatynce i godzinami się modliła. Zwariowała? Czy twardzi mieszkańcy Spisza brali ją za dziwaczkę? — Jak można wytrzymać w takich warunkach — pytali. — Bez Boga nie można — uśmiechała się szeroko. Nazwano ją Panią ze Skałki. Wnet swym pogodnym usposobieniem podbiła serca „Śpisoków”. — Umiała rozweselić wszystkich — wspomina Filomena Hornik. — Tu była bieda, aż piszczało. Raz w tygodniu piekło się chleb, taki dobry, z dodatkiem gruli. Pani powiedziała: upieczcie też małe chlebki i przynieście je do kościoła. Pakowała je do plecaka i ruszała pieszo, by roznieść je do najuboższych. Była niezmordowana, docierała nawet pod Niedzicę! Nic dziwnego, że ludzie całowali ją po rękach!
Zaglądała nawet do tych, których wszyscy omijali szerokim łukiem. — Była tu schorowana wdowa — wspomina Weronika Łętowska. — Miała okropnie ropiejące nogi. Jedyną osobą, która do niej zachodziła, była Pani ze Skałki. Sprzątała, zmieniała cuchnące opatrunki. Raz zabrała mnie z sobą. Pamiętam, jak ta chora kobieta była wzruszona, że ktoś ją odwiedza! To była nasza Matka Teresa — opowiadają dursztynianie.
Często nie rozumieli intencji pustelnicy. Nie pojmowali, dlaczego kupiła sobie kozę. „której nawet najbiedniejszy Cygan na Spiszu nie chowa”. Odtąd wielu chłopaków, przechodząc obok pustelni, meczało, a złośliwi ochrzcili pustelnicę „kozą”.
Na długo przed pojawieniem się w Polsce grup Odnowy w Duchu Świętym modliła o ogień i deszcz łask. Jej marzeniem było postawienie na Skałce kaplicy Ducha Świętego. Modliła się i pościła, by każdy, kto przestąpi jej próg, otrzymał błogosławieństwo. — Płaczę z radości i wyczerpania — pisała w czasie budowy kościółka. Sporo chorowała. Gdy jakaś turystka zapytała: „Co panią tu trzyma?”, odparowała: „Ból”.
Była podatna na zranienia. Kilkanaście lat wcześniej badający ją warszawski neurolog napisał zdumiony: „Tak wrażliwego systemu nerwowego w swej praktyce jeszcze nie spotkałem”. Nadwrażliwa — powiedzielibyśmy dzisiaj. Na zewnątrz była pogodna, tryskająca humorem. Jedynie wertując jej pamiętnik, możemy się przekonać, jak bardzo cierpiała. „Choć twarda moja droga, bo ciągle w górę iść trzeba, to przecież błyska mi czasem z chmur skrawek nieba” — pisała w wierszu. Czy ludzie z Dursztyna wiedzieli o jej mistycznych tajemnicach? O tym, że był czas, gdy nocą słyszała przeraźliwe hałasy i krzyki. Ktoś dobijał się do jej okien, a kilka razy potrząsał nawet pustelnią. Było to tak natarczywe, że prosiła, by ludzie ze wsi spali w sąsiedniej izbie. „Szukaliśmy potem śladów po tym straszliwym tłuczeniu się, ale nie było nic. Ucichło wszystko, gdy nastało światło — światło, którego ten »ktoś« nie znosi” — notowała w dzienniku.
Rozdrapywanie ran? — To nie było w jej stylu — opowiada Robert Cudzich, który wybudował dom tuż za jej pustelnią. — Stałem z kumplami muzykami, niezłymi modelami, na przystanku autobusowym. Byliśmy tuż po imprezie, w nastroju mocno rozrywkowym. Podeszła do nas pani Mieczysława. Panowie, po co tak marzniecie? Zapraszam do siebie! Poszliśmy, a ona zaczęła podgrzewać dla nas barszczyk. Trochę szydziliśmy, taka nawiedzona babcia... A ona, kompletnie nie przejmując się naszymi śmiechami, podniosła kubek z barszczem i z szelmowskim uśmiechem powiedziała: To na zdrowie, panowie! Byliśmy „kupieni”... Kiedyś widziałem w niej tylko niegroźną dziwaczkę, dziś widzę, jak wiele jej zawdzięczam — opowiada jazzman. — Czy to przypadek, że dwie rodziny, które zamieszkały nieopodal, niezależnie od siebie trafiły do nowotarskiej wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym?
Mieczysława sprowadziła też do Dursztyna siostry niepokalanki. Dziś prowadzą tu tętniące życiem przedszkole. — Dzieci ją uwielbiały! — opowiada Teresa Pitek. O „Poni zy Skołki” może opowiadać godzinami. — Mówiła o nas „aniołki”. Organizowała dla nas ochronkę i szkołę. Uczyła wierszyków, modlitw, piosenek. Do dziś śpiewam je sobie pod nosem. Z kłosów zbóż wyplatałyśmy warkocze, haftowałyśmy, zbierałyśmy kwiaty do kapliczek. Dzieci szły za nią jak w ogień!
Mieczysława Faryniak trafiła do opasłego „Leksykonu mistyki” Petera Dinzelbachera. Jej biografię znajdziemy między notkami o świętej Faustynie, Ewagriuszu z Pontu i Ojcu Pio. Mieszkańcy Dursztyna pewnie o tym nie wiedzą. Nie mają też chyba pojęcia, że „przeżywała zjednoczenie mistyczne pod natchnieniem Ducha Świętego”. Zapamiętali ubraną na brązowo panią, która nieoczekiwanie osiadła w ich ubogiej wiosce i z plecakiem wypełnionym chlebami maszerowała po okolicznych wzgórzach. Nie wiedzą, że „doświadczała porywów ducha (ekstazy) i radosnych rozrzewnień (daru łez)”, ale ze wzruszeniem wspominają; że umorusane, zapracowane od świtu do zmierzchu dzieci nazywała „aniołkami”. Dziś te aniołki mają koło siedemdziesiątki, ale wciąż z wypiekami na twarzy opowiadają: Z nieba lał się żar. Grabiłyśmy siano. Nie było czym oddychać. Nagle, ze stoku zeszła Pani. Podała nam dzbanek wody i powiedziała: Pijcie!
Czy muszą wiedzieć, że mieszkali obok jednej z największych współczesnych polskich mistyczek? Chyba nie. Skoro ona sama modliła się słowami: „Od pragnienia, aby mnie chwalono, wybaw mnie Jezu”.
opr. mg/mg