Jak się modlę

Wypowiedzi różnych znanych osób na temat własnej modlitwy (część 2)


Grzegorz Górny

Nic plus grzech

 

Jezu, jak trudno mówić mi o modlitwie. Modlitwa do Ciebie pokazuje mi prawdę o mnie. Trudno mi mówić prawdę o sobie.

Kiedy o tym rozmyślam, dochodzi do mnie, Jezu, jak wielką łaską jest dla mnie to, że żyję już po Twoim narodzeniu się w ciele. Czasami myślę o tych wszystkich ludziach na przestrzeni wieków, którym nie dane było poznać Ciebie. Widzę ich błąkających się jak ślepe szczenięta w ciemnym lesie. Trzymając w dłoni afrykańską figurkę jakiegoś bożka lub oglądając rytualne tańce aborygenów, myślę o nich wszystkich z poczuciem solidarności i powinowactwa, gdyż wiem, co to znaczy tęsknić i błądzić. W takich chwilach szczególnie dziękuję Ci, Jezu, żeś mi się objawił i podźwignął z dna i nadziwić się nie mogę, żeś mnie wybrał przed założeniem świata, abym już tu, na ziemi, mógł doświadczać Twojej miłości. A przecież niczym sobie na to nie zasłużyłem. Kiedy spoglądam wstecz na swoje dotychczasowe życie, zawsze zdumiewa mnie delikatność i czułość, z jaką mnie przez nie prowadzisz. Dziękuję Ci zwłaszcza za wszystkie moje klęski i upadki, które - wiem to teraz i widzę wyraźnie - były dla mnie błogosławieństwem. Dziękuję Ci za to, że nie wysłuchałeś moich próśb i nie spełniłeś moich marzeń.

Kiedy dałeś mi się poznać, zrozumiałem, że mogę Cię prosić o wszystko. I rzeczywiście, zawsze gdy miałem jakiś problem i prosiłem Cię o pomoc, Ty wskazywałeś mi najlepszą odpowiedź. Tak było z Twoimi słowami o "ubogich duchem". Bardzo długo nie mogłem zrozumieć Twojego błogosławieństwa. Przecież ubogi duchowo jest człowiek niewierzący - rozumowałem niby logicznie - zaś ten, kto posiada wiarę, posiada też wewnętrzne bogactwo. Kiedy zwróciłem się z tymi wątpliwościami do Ciebie, dałeś mi poznać na modlitwie, jak bardzo jestem pusty. Zrobiłeś to z taką miłością, że ta prawda o mnie nie zmiażdżyła mnie, lecz jeszcze bardziej związała z Tobą, źródłem darów i łask. Od tej pory, kiedy słyszę psalm "Z głębokości moich wołam do Ciebie", modlę się "Z płytkości moich wołam do Ciebie". Nie dlatego, żebym rezerwował głębokości dla siebie, a Tobie zostawił płycizny, ale dlatego, że kiedy jestem przy Tobie, żadnej głębi w sobie nie czuję. Dziś, Jezu, już wiem, że nie ma we mnie nic dobrego, co pochodziłoby ode mnie; wiem, że bez Ciebie nic uczynić nie mogę. Powtarzam za świętą Katarzyną - ja to nic plus grzech.

Nie znam samego siebie i nie ufam sobie. Nieraz przekonywałem się, że zaufać mogę tylko Tobie. Kiedy zrobię jakiś dobry uczynek, zastanawiam się, czy zrobiłem to rzeczywiście dla Ciebie, czy dla nadęcia swojej próżności; czy zrobiłem to z miłości do Ciebie, czy z chęci podlizania się Tobie (wiele razy przekonywałem się, że miał rację Izajasz, kiedy mówił o dobrych czynach, które są jak skrwawiona szmata). Nie znam siebie na tyle, by móc z pełnym przekonaniem i czystym sumieniem odpowiedzieć, dlaczego czynię dobro. Zawsze wtedy mówię do Ciebie tak jak święty Piotr: "Panie, Ty wiesz wszystko, Ty wiesz, że Cię kocham." Ja tego nie wiem - nie jestem pewny nawet swojej miłości do Ciebie - staję przed Tobą bezradny, Ty wiesz wszystko, oddaję Ci całą tę sytuację. Przyjmij ją w ofierze. Przyjmij me serce pokorne i bezradne. Ty widzisz, że nie potrafię kochać, widzisz, jak jestem przywiązany do swoich grzechów, jak cieszy mnie nieszczęście innych, jak nie umiem przebaczać, jak jestem zdolny zabić drugiego.

Tylko Ty, Jezu, możesz to zmienić. Tylko Ty możesz mnie uleczyć. Widzę w swoim życiu Twoje działanie, mimo że wierzgam i opieram Ci się. Widzę, jak oczyszczasz moją wiarę, jak wypełniasz moją nadzieję, jak obdarzasz mnie miłością - której nigdy we mnie nie było - abym mógł się dzielić z innymi.

Dziękuję Ci, że dałeś mi poznać moc modlitwy. Kiedyś myślałem, że sprawcza moc modlitwy wynika z siły duchowej modlącego się. Potem zrozumiałem, że jest odwrotnie: wynika ona z zupełnej bezsilności człowieka, który nie ma innego ratunku, jak tylko wołać do Ciebie.

Ludzie praktyczni mówią, że nie ma takiego pytania, na które nie dałoby się odpowiedzieć "tak", "nie" lub "nie wiem". Dane mi jednak było znaleźć się w takich sytuacjach, kiedy każda z tych trzech odpowiedzi oznaczała dla mnie katastrofę. Ratowała mnie wówczas tylko modlitwa. Jezu, otwierałeś wtedy przede mną, niby nowy wymiar, czwarte wyjście z sytuacji.

Moja droga do Ciebie zaczęła się od pytania o sens życia. Dziś dzięki Tobie wszystko w moim życiu ma sens. Ma sens i krzyż, i wesele. I radość, i cierpienie. Jedno nie unieważnia drugiego. Dzięki Ci, Jezu, że uczysz mnie przyjmować wszystko, co mi posyłasz. Dzięki Ci, że ostatnio coraz częściej mogę modlić się do Ciebie modlitwą dziękczynienia i uwielbienia. Dzięki, że mogę wznosić do Ciebie prośby: "bądź wola Twoja", bądź wola Twoja w moim życiu.

Czasami łapię się na tym, że pytam siebie, jak bardzo jestem cały w tych słowach modlitwy; jak bardzo są one oderwane od mojego wnętrza, a w jakim stopniu z niego wypływają. Dostrzegam zbyt wyraźny rozdźwięk między moim rozumem a moją wolą, dlatego choćbym natężał całe swoje jestestwo, aby zawrzeć się w tej jednej poddającej się Tobie myśli, w tym jednym ześrodkowanym na Tobie akcie woli, to nie jestem w stanie stwierdzić tego z całą pewnością - i wówczas znów powierzam tę sytuację Tobie, Panie, który wiesz wszystko.

Modlitwa uczy mnie, że nie muszę wiedzieć wszystkiego. Właściwie wiem na pewno, bo doświadczyłem tego, o dwóch rzeczach: o swoim grzechu i Twoim, Jezu, miłosierdziu. To w modlitwie doświadczyłem Twojej miłości, której z niczym porównać nie potrafię. To w modlitwie dałeś mi taki pokój, jakiego nikt mi nigdy nie dał. To w modlitwie objawiłeś mi się jako kochający Ojciec, dbający o moje najdrobniejsze sprawy i rozmawiający ze mną, naprawdę rozmawiający! Dzięki Ci, Jezu, za wszystko, co czynisz w moim życiu. Bądź błogosławiony w moim życiu. Bądź moim Królem i Panem. Amen.

 

Grzegorz Górny, ur. 1969, redaktor "Frondy".

 

 


Hanna Gronkiewicz-Waltz

Przebudzenie z duchowej drzemki

 

W świat modlitwy wprowadzali mnie dziadkowie, ponieważ rodzice, przeprowadzając się do Warszawy (gdzie przez wiele lat nie mieli własnego mieszkania), oddali mnie do Płocka "na wychowanie". Ich religijność była tradycyjna, lecz bardzo żywa, co cechowało chyba ich pokolenie - w generacji rodziców nie dostrzegałam już takiej żarliwości. Najpierw bacznie ich obserwowałam, potem Babcia uczyła mnie pierwszej modlitwy. Pamiętam, że dziadek codziennie odmawiał różaniec, co wiązało się z jego przeżyciem z I wojny światowej. Gdy raniony w nogę stracił przytomność, ukazała mu się Matka Boska, która powiedziała, że jeśli będzie wytrwale szedł, trafi do domu i będzie długo żył (zmarł w wieku 83 lat). Najmocniejszym jednak wrażeniem, które pozostało mi z dzieciństwa, jest wspomnienie chwil spędzonych z dziadkiem w Katedrze Płockiej. Miał on zwyczaj w trakcie spaceru wstępować do Katedry na pacierz. Oczywiście najpierw siedziałam tam, wiercąc się ze zniecierpliwieniem, w pewnym momencie jednak nie pozostawało mi nic innego, jak zacząć się modlić. Dlatego zapewne, dość nietypowo, dobra modlitwa nieodłącznie kojarzy mi się z wielkimi kościołami, z dużą przestrzenią.

Przez długi czas modliłam się spontanicznie. Pod koniec liceum przeżyłam krótki okres oziębłości religijnej. W czasie studiów miałam przerwy w przystępowaniu do sakramentu pokuty. Nigdy jednak nie zaprzestałam modlitwy - traktuję to jako pewną łaskę. Choć nie przystępowałam do eucharystii, a może nawet czasem opuściłam niedzielną mszę, zdarzało mi się wstępować do kościoła w dni powszednie; tłumaczyłam sobie, że wtedy jest mniej tłoczno i łatwiej się skupić. Religijne ożywienie przeżyłam, gdy wyszłam za mąż po drugim roku studiów, ale prawdziwy przełom nastąpił po zetknięciu się z ruchem Odnowy w Duchu Świętym.

Z Odnową spotkałam się w latach 80., tuż po stanie wojennym. Wtedy dopiero poprzez modlitwę wspólnotową, katechezy o modlitwie indywidualnej, rekolekcje, a w końcu "rekolekcje ignacjańskie" odkryłam głębszy wymiar wiary. Sposób kontaktowania się z Bogiem w istotnej mierze wówczas się nie zmienił (myślę, że jest to cecha osobowości). Zawsze miałam żywą wiarę i przekonanie, że jeśli się pomodlę, to Bóg mnie usłyszy, choćbym przez długi czas milczała - nigdy nie wahałam się, czy wypada mi się "przypomnieć". Jestem typowym przykładem postawy "jak trwoga, to do Boga" - w najważniejszych momentach życia zawsze powierzałam swe decyzje Panu. Moja modlitwa jednak stała się inna. Pamiętam, że tuż przed spotkaniem z Odnową poszłam do spowiedzi i mówiłam o moich trudnościach z rozmową z Bogiem. Ksiądz powiedział mi wtedy: "Dziecko (chociaż nie byłam już dzieckiem), masz dobre chęci, ale nie znasz metody." I właśnie w Odnowie odnalazłam metodę.

Pod wpływem Odnowy zmieniały się moje wyobrażenia Boga. Wcześniej zwracałam się przede wszystkim do Boga Ojca. Do Jezusa zbliżyłam się już w Odnowie. Poznając Go przede wszystkim dzięki lekturze Pisma Świętego, zdałam sobie sprawę z odrębności sakramentu eucharystii od sakramentu pokuty. Wcześniej uznawałam, że trzeba się iść wyspowiadać, by przyjąć Jezusa. Eucharystię traktowałam jako element zbliżenia do Chrystusa, a nie kontakt z Jego Osobą. Odkryłam też oczywiście moc modlitwy do Ducha Świętego, choć nie potrafię jej dokładnie opisać. Tłumaczę sobie bardzo prosto, że jak pomodlę się do Ducha Świętego, to mam lepszy kontakt z Jezusem.

Dzięki rekolekcjom poświęconym uzdrowieniu wewnętrznemu dostrzegłam w sobie lęk przed Bogiem, którego wcześniej nie byłam świadoma. Dlatego "rekolekcje pogłębiające" nazywaliśmy często "rekolekcjami pognębiającymi". Jak się okazuje, rzadko się zdarza, żeby ktoś pozbawiony był takiej trwogi (dzieje się tak tylko z tymi, którzy od dzieciństwa byli wychowywani w przeświadczeniu, że Bóg jest miłością). Uświadomiłam sobie zatem, że bałam się Boga (choć nie było to uczucie paraliżujące), odkryłam w sobie wątpliwość - czy Bóg mnie kocha, skoro grzeszę?

W ruchu Odnowy dostrzegłam siłę modlitwy wspólnotowej. Właśnie ona pomogła mi przezwyciężyć mój lęk. Od pierwszych kroków w Odnowie, a także potem, gdy w mojej parafii byłam jedną z osób zakładających grupę modlitewną, nie wyobrażałam sobie życia bez modlitwy wspólnotowej. Od kiedy zostałam Prezesem NBP, musiałam pogodzić się z poważnym jej ograniczeniem. Kiedy spotykam koleżanki z mojej wspólnoty, mówią mi zawsze: "Przyjdź koniecznie! Nam to jest potrzebne!" Odmawiam z przykrością, ale nie mogę pogodzić spotkań z moimi obowiązkami.

Odnowa służy przede wszystkim "przebudzeniu", a potem wskazuje drogę formacji, która najczęściej jest już nie tylko formacją odnowową - jest czymś o znacznie starszym rodowodzie. Dzięki niej odkrywa się, że modlitwa nie ma nic wspólnego z tym, co odczuwamy. Formacja pokazuje, że uczucia mogą być złudne. Na początku miewałam wrażenie, że się dobrze pomodliłam, ale potem przyszły trudniejsze okresy. Wtedy Bóg prowadzi każdego indywidualnie, dając mu od czasu do czasu wzmacniające "cukierki". W Odnowie zatem dzięki modlitwie wspólnotowej pogłębiona zostaje modlitwa indywidualna. Są one jednak nierozłączne - jedna nie zastąpi nigdy drugiej.

Moim marzeniem jest modlić się tak jak w czasie rekolekcji, kiedy wyznacza się czas na przygotowanie, rozwinięcie, zakończenie medytacji. W życiu to jednak nie zawsze wychodzi. Dlatego jedyne, do czego przywiązuję wagę podczas modlitwy, to wyciszenie - staram się nie przystępować do modlitwy z marszu.

Moja modlitwa to codzienny rachunek sumienia (15-20 minut), który jest nie tyle "rozliczeniem", co refleksją nad tym, czy mijający dzień przeżyłam z Jezusem. Istotne miejsce w niej zajmuje dziękczynienie. Raz na tydzień lub, jeśli okoliczności na to pozwolą, częściej przez około 45 minut odbywam medytacje lub kontemplacje (nierzadko z Pismem Świętym).

 

HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ, ekonomista, prezes Narodowego Banku Polskiego.

 

 


Józefa Hennelowa

Oczywistość

 

Jak się modlę? To jedno z najtrudniejszych pytań. Trzeba się zmusić do przełamania tajemnicy między sobą a Bogiem. A tego nie potrafię. Nawet argument o potrzebie dania świadectwa nie potrafi do tego skłonić.

Może więc odpowiem trochę inaczej. Można to przecież zrobić bardzo prosto. Na pytanie "jak się modlę" odpowiedzieć "źle". Na pewno za mało, na pewno za płytko, na pewno byle jak. Wystarczy przecież zacząć się modlić, by to wiedzieć. Ja to w każdym razie wiem o sobie.

Można także odpowiedzieć następująco: od najdawniejszych lat modlę się właściwie tak samo - przede wszystkim u początku i końca dnia. To jest jakaś najbardziej naturalna potrzeba i oczywistość. A także - ilekroć tylko przychodzi sygnał dający znać o tym wymiarze egzystencji, który przerasta człowieka: strach i radość, niepewność i bezsilność, bunt czy ulga i wdzięczność. Następuje wtedy odruchowe odniesienie do Boga: albo prośba, albo podziękowanie, albo coś jeszcze bardziej podstawowego, co można by przetłumaczyć słowami: "widzisz, jest ze mną tak i tak". Ze mną albo z kimś, kto mnie obchodzi.

I to wydaje mi się najważniejsze ze wszystkiego. Tłumaczy to niesłychanie wyraziście stara pieśń, znana mi z dzieciństwa, której zresztą śpiewanej w kościołach nie słyszałam już od wielu lat.

O, której berła ląd i morze słucha,
Jedyna moja po Bogu otucha,
O Gwiazdo Morska, o święta Dziewico,
Nadziei moich niebieska kotwico.
Ciebie na pomoc błędny żeglarz wzywa,
Spojrzyj, po jakim strasznym morzu pływa.
Jedni, rozbici, na dnie morskim giną,
Drudzy do Ciebie po ratunek płyną.

Ta pieśń nawet w dzieciństwie wywoływała we mnie natychmiast obraz o niesłychanej sile. Dziś, w starości, widzę to jeszcze wyraźniej. Egzystencja ludzka najbardziej podobna jest właśnie do toni, w której można albo pogrążyć się, albo ocaleć. Uzmysławia to na przykład kondycja człowieka, nieuchronnie starzejącego się i zawsze zagrożonego chorobą i cierpieniem. A przecież jeszcze jest los i przeszłość nieustannie domagająca się obrachunków, i przyszłość całkowicie niepewna, i także związki z ludźmi, które, nawet gdy radują, mogą okazać się cierpieniem nie do zniesienia. Dlatego modlitwa jest dosłownie owym trzymaniem się tratwy, belki, koła ratunkowego, czasem źdźbła, a kiedy indziej pewnego gruntu bezpiecznej łodzi pod nogami. Tak samo taka modlitwa, która ma kształt bardzo osobisty (ale tu zapada bariera milczenia), jak ta, która jest powtarzaniem słów wyuczonych, pewnych nawet wtedy, gdy trudno zebrać myśli, a nic, ale to nic nie sprzyja dobremu usposobieniu. Właśnie gdy się powtarza Psalmy, Modlitwę Pańską, Zdrowaś, gdy bezskutecznie walcząc z obcymi myślami ściska się kurczowo różaniec, prawda o tym trzymaniu się przez rozbitka bodaj jednej belki ratunkowej nie potrzebuje żadnych dowodów, przemawia z całą jaskrawością.

Bardzo mi brak w naszych dzisiejszych kościołach ciszy, którą pamiętam z lat dawnych. Tyle się w nich dzieje, że nie można właściwie liczyć na pobycie tam w milczeniu. A już Msza święta niedzielna jest nieustanną gimnastyką pod komendę: a teraz złóżmy wyznanie wiary, a teraz odmówmy modlitwę, której nauczył nas sam Jezus Chrystus itd., itd. Ale trudno, tak jest. Może jeszcze będę mogła znów przeżyć, jako wyjątkowy dar, najpiękniejszą i najprawdziwszą modlitwę Kościoła, którą jest gregoriański śpiew liturgiczny w okresie wielkanocnym. Chciałabym usłyszeć wielkanocne Kyrie i wielkosobotnie Exsultet, a także adwentowe Rorate coeli desuper. A także początek Litanii do Matki Boskiej śpiewany w Ostrej Bramie w Wilnie, bo tylko tam śpiewają tę melodię tak, jak trzeba. To nie jest pragnienie estetyczne. To jest dotknięcie - nie wiem, dlaczego dostępne człowiekowi już teraz - samego serca tego, czym jest modlitwa.

Ale to też jest tylko moja mizerna prawda osobista. Zapewne mistycy -a może nawet najpokorniejsza siostra zakonna - popatrzyliby na mnie z politowaniem...

 

JÓZEFA HENNELOWA, ur. 1925, zastępca redaktora naczelnego "Tygodnika Powszechnego".

 


Jerzy Klukowski

GODZINA DLA PANA

 

Nie mógłbym mówić o swojej modlitwie bez podkreślenia roli codziennej godziny spędzonej w naszej domowej kaplicy. Czy zawsze ten czas jest wypełniony świadomym dążeniem do Boga? Niestety, najczęściej chyba nie. Znaczenie tej godziny polega jednak bardziej na przerwaniu aktywności, na wyborze bierności niż na poszukiwaniu skuteczności. To uprzywilejowany czas na otwarcie się na Boga, danie Mu właśnie czasu, w którym nic innego nie robię, tylko jestem przed Nim. To nic, że często zmęczenie i rutyna wywołują w mej duszy rodzaj półsnu. To nic, że najczęściej to ja mówię, przedstawiając Mu korowód postaci i pasmo wydarzeń, w których uczestniczyłem, i to, co wypełnia moją świadomość. Zaś tylko z rzadka, w milczeniu serca, doświadczam chwil, w których pokój i miłość Boża obecne na dnie mego serca mówią mi, że Pan rzeczywiście tu był i nie był to czas stracony.

Ta codzienna "godzina dla Pana" jest podstawą mego życia duchowego. Próbuję w niej odnaleźć spojrzenie Jezusa, Jego obecność, aby potem, w Duchu Świętym, zwrócić się do Ojca, który jest w niebie. Tak bardzo Jezus był przeniknięty miłością Ojca i tak pragnął, abyśmy i my jej doświadczyli. Modlitwa Pańska mówi wszystko o postawie wobec Ojca i o naszym chrześcijańskim życiu. Gdyż dla nas, chrześcijan, Bóg jest najpierw miłosiernym Ojcem, przede wszystkim Tym, który jest dobry, godny uwielbienia i chwały. Nie sposób stanąć przed Nim bez włączenia się w oczekiwanie na przyjście Jego Królestwa, na realizację Jego woli. Modlić się to również wierzyć i ufać, że Bóg da nam dzisiaj wszystko to, czego nam potrzeba. To doświadczać skruchy w konfrontacji z Boską dobrocią i czystością, udzielającą przebaczenia i prowadzącą do współczucia i miłosierdzia wobec innych.

Ta godzinna modlitwa osobista jest warunkiem, by całe życie stało się modlitwą. Bo tak naprawdę nie wiem, kiedy lepiej się modlę. Czy wówczas, gdy z uwagą staram się przyjąć i wysłuchać kogoś, kto chce otworzyć swoje serce, czy też gdy w ciszy jestem w kaplicy. W tym znaczeniu modlitwa jest zestrojeniem duszy z miłością Bożą. Nie jest łatwo o to zestrojenie - tyle we mnie egocentryzmu, niecierpliwości, zmysłowości, hałasu... Wciąż trzeba powracać w sercu do Boga. Praktyka modlitwy Jezusa jest mi w tym bardzo pomocna - gdy doświadczam swojej nędzy i oddalenia od Boga, powtarzam jak celnik: Panie Jezu, zmiłuj się nade mną grzesznikiem...

A jednak każdego dnia są chwile, gdy wiemy, że Pan jest blisko. Gdybym tylko miał w sobie więcej ciszy i pokoju tych chwil byłoby o wiele więcej. Pracuję jako wiejski listonosz. Codziennie spotykam różnych ludzi, ich problemy, postawy, reakcje. Nade mną zmieniające się niebo, chmury, słońce, wokół toczy się życie. Wystarczy otworzyć oczy, wystarczy do serca dopuścić prawdziwą wolność, wdzięczność, zaufanie, aby doświadczyć, jak Bóg kocha każdego człowieka. Właśnie w takich chwilach życie staje się modlitwą, śpiewem uwielbienia, hymnem wdzięczności. Ale i trudności każdego dnia, spotkana nędza, cierpienie, surowość pogody, z którymi trzeba się zmierzyć, prowadzą mnie do pokornego i ufnego wołania o miłosierdzie nade mną i nad tymi, którzy cierpią. Bóg daje wówczas siły, aby z odwagą zmierzyć się z pokusą smutku, depresji, zamknięcia się, aby na nowo odnaleźć prawdziwą nadzieję.

Pragniemy doświadczać łaskawej bliskości Boga. Lecz najczęściej hałas naszego życia zagłusza kontakt z Nim. Wiem, że nie mógłbym oglądać regularnie telewizji i oczekiwać, aby ten rodzaj ciszy wewnętrznej, który jest warunkiem "rozmowy z Bogiem", nadal we mnie trwał. Wiem też, że mój tryb życia oraz intensywność zajęć nie mogą mi na stałe odebrać tej godziny spędzanej w ciszy przed Bogiem. Gdyż życie modlitwą staje się prawdziwą perłą, znalezionym skarbem, który wypełnia nasze serce uczuciem prawdziwego szczęścia. Noszę go z radością i z pokorą, bo wiem, jak łatwo go stracić.

 

Jerzy Klukowski, mały brat Jezusa. Mieszka w Izabelinie.

 

 


Leon Knabit OSB

Ofiara chwały

 

Modlitwa jest dla mnie wciąż bardziej zadaniem niż osiągnięciem. Na ogół nie miałem problemów, gdy chodziło tylko o "odmawianie" modlitw: pacierza, różańca czy litanii. Względnie łatwe też było uczestnictwo we Mszy Świętej czy w różnych nabożeństwach, zwłaszcza gdy od trzynastego roku życia pełniłem posługę ministranta. Z biegiem czasu zdałem sobie jednak sprawę z tego, że "odmawianie" to dopiero początek, to przygotowanie do modlitwy właściwej. Zacząłem praktykować rozmyślania, i to według podręcznika pisanego w duchu św. Ignacego Loyoli, gdy miałem 18 lat i wybierałem się do seminarium duchownego. W samym zaś seminarium próbowałem przez rozmaite ćwiczenia duchowne - medytacje, rachunki sumienia, adoracje, lektury duchowne, zwłaszcza Pismo Święte - zrozumieć, że chodzi o coś więcej. Chodzi o specyficzny klimat w życiu człowieka, który swe spotkanie z Bogiem traktuje na serio. Nie było to łatwe. Dopiero po święceniach kapłańskich, a zwłaszcza po rozpoczęciu życia w klasztorze monastycznym, wydawało mi się, że rozumiem coś więcej. Życie mnisze ze swą bogatą liturgią i bardziej zorganizowaną modlitwą uczy mnie do dzisiaj, że nie można poprzestać na wypełnieniu obowiązku, na "zaliczeniu" tego, co na każdy dzień mnich ma wyznaczone, ale chodzi o docieranie do Boga ze swoją miłością jako odpowiedzią na Jego miłość.

Paradoksalnie, nie mam duszy kontemplatyka. Może nie dość szeroko się otworzyłem na tę łaskę, a może za mało się o nią staram wobec wielości zadań zewnętrznych połączonych z troską o wierność rozmaitego rodzaju aktom modlitewnym. Próbuję więc często zwracać się do Boga myślą (dawniej nazywało się to "akt strzelisty"), liczyć się z Nim przy podejmowaniu decyzji i uświadamiać sobie, że jeśli zgrzeszę - choćby w najmniejszym stopniu, to praktycznie nie uznaję Go w danej chwili za Przyjaciela i Pana. Podbiegam więc w duchu do Niego, bo jest miłosierny i chcę "nadrobić" to opóźnienie, które stało się moim udziałem. Nie zostawiam spraw nie załatwionych, nie odkładam ściślejszego kontaktu z Nim na później, bo przecież On czeka, a ja bez Niego "imię tylko mam, że żyję..." (por. Ap 3, 1).

Odczuwam też, i chyba nie ja jeden, skłonność do tego, by modlitwę traktować w sposób w pewnym sensie utylitarny: opieram się o konkretny tekst z Pisma Świętego czy jakieś wydarzenie zbawcze, przeprowadzam refleksję, wyciągam wnioski... Jeden z rekolekcjonistów mówił nam kiedyś w Tyńcu, że chciałoby się mieć nieraz przepis na modlitwę "instant", jak "instant café": wsypiesz, wlejesz, zamieszasz, osłodzisz i... już odczuwasz smak życia, znajdujesz nową jakość itp., itd. A to nie jest tak. Bo w modlitwie trzeba także ofiary. Nie na darmo liturgiczna modlitwa godzin jest nazwana "sacrificium laudis" - ofiara chwały. Bóg godzien jest tego, by Mu ofiarować czas tak po prostu, kiedy na pozór nic się nie dzieje - być przed Nim, dumać, może nawet się zdrzemnąć (a wtedy ciało "spało wprawdzie, bo spało, a przecież klęczało..."), recytować niezliczoną ilość wersetów Psalmów... Matka Boża w Medjugorie zaleca, by nie patrzeć na zegarek, kiedy się wejdzie do kościoła, i zapewnia, że nawet zaniedbanie pracy na korzyść modlitwy przyniesie owoc bardziej obfity.

Bardzo tu pomaga fakt, że Jezus jest konkretem, Bogiem "przetłumaczonym" na język ludzki. Przez wiarę można być z Nim w pełnej łączności -może nie zawsze emocjonalnej, bo tyle spraw, rzeczy, ludzi jest zewnętrznie od Niego atrakcyjniejszych, ale przez wiedzę o Nim. Na szczęście nazbierało się jej sporo przez długie lata życia w stanie duchownym.

Dla kapłana ważnym czynnikiem orientującym modlitwę, a zarazem przez modlitwę ubogacanym, jest codzienne sprawowanie Eucharystii. Wielka to tajemnica wiary, wymagająca chyba osobnej refleksji.

Odczuwam też bardzo znaczenie modlącej się wspólnoty. Rozmodlona i rozśpiewana wspólnota mnisza wytwarza atmosferę, w której wzniesienie myśli i serca do Boga staje się łatwiejsze. Ale jednocześnie można się tu zająć tylko troską o poprawne wykonanie śpiewu, można się poirytować, gdy mnie lub innym coś nie wychodzi, można mimowolnie lub świadomie dążyć do tego, by modlitwa mnichów była swego rodzaju występem, dostarczającym przeżyć religijnych tym, którzy są w kościele. Wtedy skutki mogą być opłakane. We wspaniałości obrzędów można zagubić więź z Bogiem. Przestroga i dla mnie osobiście wciąż aktualna.

Pomaga mi w modlitwie także wspólnota wiernych świeckich. Modlące się dzieci - a często robią to bardziej szczerze i autentycznie - rozmodlona wspólnota wiernych starszych, choćby ostatnio na Błoniach Krakowskich, stanowią rzeczywistość wspierającą i rozwijającą modlitwę indywidualną. Podczas Mszy kanonizacyjnej Królowej Jadwigi przebywałem w sektorze razem z wiernymi, którzy się naprawdę modlili - przejmujący był moment ciszy półtoramilionowego tłumu podczas Przeistoczenia, a szczególnie przed słowami "Oto Baranek Boży".

Wśród ludzi, którzy swoją postawą mogą zachęcać do modlitwy najbardziej przekonuje mnie Ojciec Święty. I to nie tylko dlatego, że jest papieżem. Ważne jest, jak się modli. Jego osobiste świadectwo poparte jest licznymi wypowiedziami o roli modlitwy. Pozwolę sobie na zakończenie podzielić się paroma "perełkami", które otrzymałem w listach skierowanych bezpośrednio do mnie:

"Jeśli wszystko schodzi na dalszy plan wobec modlitwy, wówczas modlitwa radzi sobie nawet z najbardziej przepełnionym dniem";

"...tylko modlitwa jest bronią Kościoła i ona przyniesie zwycięstwo głoszonym Prawdom, da moc do przetrwania różnych trudności i zarzutów wobec Kościoła";

"Jest więc za co dziękować Bogu, nie tylko ciągle błagać, by dawał, choć tego nigdy dosyć, by wszystkich obdarowywać."

A więc - "Alleluja i do przodu!" (Biada temu, kto by tu pomyślał cokolwiek złego!)

Sursum corda!

W górę serca!

 

Leon Knabit OSB, ur. 1929, podprzeor w opactwie tynieckim, redaktor półrocznika "Cenobium", członek Rady Duszpasterskiej Archidiecezji Krakowskiej.

 

 


Stanisław Krajewski

Moja żydowska modlitwa

 

Słowo "modlitwa" po polsku i w innych językach europejskich - chciałem napisać "chrześcijańskich" - kojarzy się przede wszystkim z proszeniem, błaganiem o coś. Inne rodzaje modlitwy wydają się mniej ważne. Tymczasem dla mnie proszenie Boga o coś nie jest w ogóle istotne. Znajduję satysfakcję w tym, że w tradycji żydowskiej o wiele ważniejsze niż zanoszenie próśb są modlitwy pochwalne i dziękczynne.

Chwalić Najwyższego i dziękować Stwórcy to czynności, których sens wydaje się nieodłączny od niewzruszonej wiary w Boga. Choć trudno byłoby zerwać więź między modlitwą a wiarą, to jednak mam przekonanie, iż modlitwa przynosi owoce nawet wtedy, gdy naszym udziałem są wątpliwości i niejasności teologiczne. Wedle mojego doświadczenia modlitwa jest pewną afirmacją, ale też pewną praktyką, która działa niezależnie od przekonań. Modlitewne pochwały i dziękczynienia można ująć w sposób, który nie jest bezpośrednio teocentryczny. Najlepiej wyraził to Abraham Joszua Heschel: "Modlitwa to nasza pokorna odpowiedź na zdumienie cudem istnienia."

Czym więc jest dla mnie modlitwa? Przede wszystkim próbą spojrzenia na świat i na siebie z innej perspektywy. Celem jest ujęcie świata jak gdyby z perspektywy Boga. Nie da się zapewne powiedzieć, co to dokładnie znaczy, ale łatwo wskazać niektóre tego konsekwencje. To nie ja jestem źródłem istnienia, wartości, siebie samego. To, co mam w życiu - i życie samo - nie jest moją własnością, ale darem. Odpowiadam za to, co czynię z tymi darami. Z tego wynika, że w całym swoim życiu mam być istotą odpowiedzialną.

Hebrajskie słowo oznaczające modlitwę znaczy coś zupełnie innego niż "prosić", znaczy mianowicie "osądzać się". Mam wolną wolę. Jaki czynię z niej użytek? Mam mieć świadomość, że moje czyny podlegają osądowi - temu na najwyższych wysokościach. Zarazem mam być optymistą: nasza tradycja uczy, że Sędzia jest nade wszystko pełen miłosierdzia.

Żydowskie modlitewniki zawierają jeszcze jeden ważny wymiar poczucia odpowiedzialności. Odpowiadać mam nie tyle wobec ludzi wokół mnie, ale też wobec przeszłych i przyszłych pokoleń. Mamy wobec nich dług: począwszy od patriarchów, Abrahama, Izaaka, Jakuba, a skończywszy na naszych dzieciach i dalszych potomkach, którzy mają przejąć obowiązek świadczenia o Objawieniu aż do nadejścia Mesjasza. Zawarte w modlitewniku żydowskie modlitwy proszalne są z reguły wypowiadane w liczbie mnogiej, a to jest mi łatwiej zaakceptować niż prośby o to, by otrzymać coś dla siebie.

Używanie modlitewnika stwarza głęboki problem. Głównym wyzwaniem dla mojej modlitwy jest przezwyciężanie napięcia pomiędzy przepisaną formą a spontanicznością. Modlitewnik zawiera ustalone teksty, odnosi się do stałych obrzędów, ujmuje to wszystko w obszerną i przemyślaną strukturę. Używanie go daje okazję do poznawania żydowskich tradycji, wartości, historii i pogłębiania poczucia wspólnoty z całym ludem Izraela. Jest to dobre i ważne; co więcej - studiowanie jako takie jest w tej tradycji bliskie modlitwy. Pojawia się jednak pytanie: gdzie jest tu miejsce na spontaniczność?

Ideałem jest, by modlitwa była własna, osobista, naturalna. Niemal jak oddychanie. Tymczasem stan taki jest nader rzadki. Stany zwane nie bez powodu "modlitewnymi" zdarzają się ludziom czasem niezamierzenie, na przykład w wyniku zachwycenia jakimś widokiem. Jednak żadne naturalne doznanie nie może wystarczyć, poucza tradycja, w którą się wpisuję. Nasza umowa z Bogiem wykracza poza jakiekolwiek naturalne stany. Wymaga właśnie pewnej nienaturalności, struktury, pielęgnowania objawienia zachowanego w słowach, a wyrażonego w prawach.

Godzenie obu tych biegunów, tradycyjnej formuły i własnej ekspresji, zmusza do nieustającego wysiłku. Niektóre teksty modlitw są tak znaczące lub tak poetycko piękne, że robią wrażenie nawet wtedy, gdy powtarza się je codziennie. Wiele fragmentów modlitewnika nie ma jednak dla mnie takiej siły oddziaływania. Treść niektórych jest wątpliwa lub wymaga odpowiednich interpretacji (które zresztą zwykle są obecne w tradycji). Należy godzić odmawianie tych ustalonych tekstów ze swoim przeżyciem i z własnym życiem. Próbuję to czynić między innymi poprzez łączenie odmawiania modlitwy z medytacją. Niektóre niewielkie fragmenty przepisanej modlitwy odmawiam (po hebrajsku) bardzo powoli i z możliwie pełną koncentracją na słowach i przechodzeniu od jednego słowa do drugiego. Inne powtarzam jak mantrę. Czasem rezultat nie jest dobry, ale czasem jest. Czy to przez medytację, czy przez skupienie na tekście, czy przez powiązanie jakiegoś wersetu z moim życiem, czy też przez poczucie, że znajduję się obok żywego źródła, osiągam poczucie sensu i wartości modlitwy.

Tym niemniej często moja poranna modlitwa jest wysoce niezadowalająca. Jednak nie przerywam jej. Nigdy też nie opuszczam tej modlitwy, choć czasem uwagę mam niemal całkowicie zajętą aktualnymi sprawami lub kłopotami. Niejednokrotnie spieszę się tak bardzo, że pędzę przez tekst najważniejszych modlitw (taki pośpiech jest często spotykany wśród tradycyjnych Żydów), opuszczając wiele modlitw wstępnych i towarzyszących. Jednak nawet wtedy, gdy nie udaje mi się osiągnąć skupienia i odpowiedniego nastawienia, odczuwam satysfakcję: zakładając tałes i tefilin i odmawiając modlitwy nawet w sposób dość mechaniczny, kontynuuję rytm codzienny, który jest stałym wątkiem mojego życia, czynię to, co czynią inni Żydzi i tyle pokoleń moich przodków, wreszcie - wypełniam obowiązek religijny. I owszem wierzę, że to jest dla mnie dobre. Modlitwa jest tyleż porywem duszy, co wyrazem codziennej dyscypliny.

Dodatkową kwestią, przed którą staję, jest napięcie pomiędzy modlitwą indywidualną a modlitwą zbiorową. Ustalone formuły modlitwy mają oczywiście tę zaletę, że umożliwiają modlitwę zbiorową. Wadą jest to, że nie bardzo da się przyjąć indywidualne tempo i wprowadzać moje własne myśli. Utrudnione też są wspomniane wyżej prywatne metody przezwyciężania rozziewu między ustaloną formą a spontanicznością. Bywałem w różnych synagogach i nieraz odczuwałem chętkę, by odejść do mojej modlitwy prywatnej. Jednak formuła modlitw synagogalnych zostawia sporo miejsca na indywidualne podejście (w tradycyjnych synagogach w zasadzie wszyscy modlą się równolegle, ale osobno). A przy tym łatwiej jest nie ulegać rozproszeniu przez sprawy zewnętrzne (chyba że sąsiedzi nadmiernie gadają i plotkują). Co najważniejsze - zbiorowość wytwarza pewną atmosferę, której nie da się osiągnąć samemu. Niektóre melodie, nawet gdy nie ma dobrego kantora, oddziałują na moją duszę.

Pewne fragmenty tradycyjnych modlitw żydowskich są odmawiane wyłącznie w trakcie modlitwy zbiorowej. Jedna z nich to tak zwane: "uświęcenie", odmawiane chóralnie w trakcie powtórzenia modlitwy "stojącej" przez prowadzącego modły. Moment ten lubię tak bardzo, że dla niego samego chodziłbym (czasami) do synagogi.

Judaizm zna jeszcze inną praktykę, która należy do szeroko pojmowanej sfery modlitwy. Myślę o błogosławieństwach wypowiadanych z różnych okazji. Otóż znów są formuły pochwalne i dziękczynne. Stosuję je zawsze po jedzeniu, choć czasem jedynie w formie skróconej. Jest to dla mnie niezmiernie ważne. Mam poczucie, że jedzenie i niektóre inne czynności bez dziękczynienia są niepełne i mniej wartościowe. Błogosławieństwo, nawet odmówione bez specjalnego wczuwania się w jego treść, łączy mnie z przeszłością i z wiecznością, ze źródłami tradycji i z innymi jej kontynuatorami, ze wszechświatem i jego Stwórcą.

 

STANISŁAW KRAJEWSKI, ur. 1950, logik i filozof matematyki, współtwórca Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej i Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów.

Inne wypowiedzi
Część 1 Część 3 Część 4
« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama