Wypowiedzi różnych znanych osób na temat własnej modlitwy (część 4)
Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie ankiety "Jak się modlę?" i myślę, że niezbyt fortunnie je sformułowano, gdyż z jednej strony odpowiedź jest albo zbyt osobiście krępująca, albo niemożliwa do zdefiniowania dla samego siebie. Do tego wszystkiego uwaga o istniejącej opinii (nie tylko wśród ludzi młodych) o tym, że "religia jest dobra dla słabych", a dodać by można też zasiane przez freudyzm przekonanie, że modlitwa może być formą rekompensaty właśnie słabych (grzesznych), nerwicujących się niepotrzebnie ludzi -jest, jeśli chodzi o moje doświadczenia życiowe, problemem raczej braku kultury w sensie ogólnohumanistycznym, a nie areligijności czy innych postaw niereligijnych wobec zagadki ludzkiego losu i istnienia. Człowiek jest słaby jak Pascalowska trzcina, a Bóg jest zbyt delikatny w swej miłości do niej, by, nawet gdy jest nadłamana, łamać ją do końca. Tak się dziwnie złożyło, że będąc parokrotnie w dawnych latach w Wiedniu, spotykałem się właśnie w tej samej kamienicy, gdzie spędził życie Zygmunt Freud, z grupą duszpasterską, międzynarodową, studentów tamtejszego uniwersytetu. Jej twórcą (a nie organizatorem) był cudowny ks. Stanisław Kluz, dawny duszpasterz akademicki z Wrocławia, znany też z pisania w "dawnym" "Tygodniku Powszechnym" i publikujący w Wydawnictwie Znak. Otóż w kamienicy Freuda (odpowiednia tablica pamiątkowa przy bramie) zbierało się, a może nadal zbiera, kilkanaścioro chłopców i dziewcząt na kolację, na wieczerzę Kluza, który przy zastawionym do zwykłego posiłku wieczornego stole sprawował naprzód Eucharystię i konsekrował zwykły chleb (dla rygorystów dodam że kard. König Kluzowi na to pozwalał), a obecni przyjmowali jego ułomki jako sakramentalny "opłatek". Nie czynili tego (są to lata siedemdziesiąte!) obecni tam muzułmanin i Japończyk. Modlili się po swojemu. Uczestnicy tych spotkań obfitujących nie tylko w intelektualne dyskusje, ale i w braterskie współżycie "samotnych w wielkim mieście" to nie "byli" słabi ludzie. Wielu przybyło do Wiednia lub Austrii z daleka, walczyli na ogół z wielką biedą, by opłacić swoje studia, i imali się każdej roboty. Myślę, że duch Freuda był zdumiony słabością czy niewystarczalnością własnej teorii i w zaświatach przedyskutował tę sprawę z Pascalem czy św. Franciszkiem.
Odpowiadając na ankietę, powiem na własny temat tylko tyle, że pracując przez około 4 lata w oparciu o Opactwo Benedyktynów w Tyńcu i dla Komisji Liturgicznej Episkopatu nad "liturgicznym" przekładem Psałterza, który jest już teraz od dziesiątków lat w oficjalnym użyciu polskiej liturgii (także "liturgii godzin"), po prostu modliłem się w dosyć osobliwy sposób, bez ustanku przykładając do wewnętrznego (i nie tylko wewnętrznego) ucha kamerton brzmienia języka polskiego i własnych intuicji oraz poetyckich możliwości wyrażania "niewyrażalnego". Psalmy to wspaniała forma modlitwy Kościoła, ale i kogoś, kto zamyka się w "izdebce małej", by tam obcować z Panem, Matką Bożą oraz świętymi. (Chodzi o "świętych obcowanie", czego spisy oficjalne beatyfikowanych i kanonizowanych nie wyczerpują.)
Kiedyś też w felietonie drukowanym w "Tygodniku Powszechnym" napisałem, że duszpastersko pożyteczny, ale muzycznie nieraz fatalny "Sacrosong" niszczy kulturę śpiewu kościelnego w Polsce. Jakiś czytelnik objechał mnie wtedy, że zamiast się wybrzydzać na różne "tanga Jezus" i "rumby wszystkich świętych", powinienem jako poeta sam pisać nowe teksty pieśni "na dzisiaj" i "dla ludu". Traktując te utwory jako zupełnie specjalną twórczość poza nurtem mojej liryki, napisałem wiele tekstów, które uważałem za szczególnego rodzaju "osobistą modlitwę", dla siebie i "z" innymi. Część tego dorobku wydało Wydawnictwo WAM w tomie Pieśni (1993). Nikt go nigdy nigdzie nie "recenzował". Może to komuś przyjdzie do głowy - nie dla satysfakcji autora, lecz pożytku z rozwoju pieśni, muzyki sakralnej w Polsce. Przecież powstają i inne współczesne teksty modlitw zarówno śpiewanych, jak i "odmawianych".
MAREK SKWARNICKI, ur. 1930, pisarz i dziennikarz. Przez wiele lat członek redakcji "Tygodnika Powszechnego". Ostatnio ukazał się wybór jego wierszy Początek świata (1997).
Jak powiada mój przyjaciel ks. Jan Twardowski, warto dzień "zaczynać pięknie". Czyli można, jeśli tak zdecyduję wewnętrznie, oddać Panu Bogu nadchodzące godziny, aż do zmroku. Niech w ten sposób sprawdza się słowo biblijne: "Ja pójdę przed tobą i wyrównam drogi" (Iz 45, 2). Wówczas nie trzeba już zbytnio pokładać nadziei w sobie samym, w swej zaradności (zwykle po ludzku zawodnej), lecz większym ciężarem wolno mi obarczyć Pana, Boga nigdy nie zmęczonego.
Dzięki modlitwie wieczornej stopniowo odkrywam swe wewnętrzne, biologiczne rytmy i zaczynam rozumieć, jakim darem dla człowieka pracy umysłowej staje się zwykłe ranne wstawanie. O tę łaskę, dziś tak rzadką w społeczeństwie zmęczonym telewizją i szumami cywilizacyjnymi, proszę Chrystusa często, niczego sobie nie narzucając. W życiu duchowym, jak sądzę, działanie "na siłę" - znane w ascetyce chrześcijańskiej czy buddyjskiej - przynosi zazwyczaj zbyteczne poniżenie. W tej sprawie i wielu innych, przewidywanych kłopotach dnia codziennego umawiam się raczej z Aniołem Stróżem. Duch opiekuńczy potrafi być niezawodnym przyjacielem, o czym przypominał mi przed laty Sługa Boży ks. Bronisław Bozowski, sąsiad Jana Twardowskiego przy warszawskich Wizytkach.
Jeśli zatem modlitwa wieczorna mieści w sobie rachunek sumienia, osiągam niemal pewność, że uczynki niedoskonałe czy po prostu złe potrafię zauważyć, jasno obrysować, jako obszar zagrożony, nad którym winienem trochę się potrudzić. Ponadto modlitwa wieczorna - tak ważna w życiu zakonnym całego chrześcijaństwa (i daleko poza nim, np. w animizmie) - daje poczucie bezpieczeństwa: moi bliscy, moja ojczyzna mała i większa, moi współpracownicy - wszyscy jesteśmy w ręku Opatrzności.
Czym duszę wypełnimy o zmierzchu, a szczególnie przed zaśnięciem, tym będzie żyła jeszcze nazajutrz, po przebudzeniu. Dlatego nie wydaje się sprawą obojętną, jakie rozmowy prowadzimy wieczorem, jakie oglądamy filmy, nawet - jakiej słuchamy muzyki. Zewsząd płynie dla chrześcijanina pouczenie - nie brak dobra ani w telewizji, ani w radiu, chodzi tylko o sensowny wybór wartości, ponieważ dusza istnieje i wymaga, jak wszystko stworzenie, pokarmu.
Biskup Jan Pietraszko z ambony u św. Anny w Krakowie pouczał następująco: trzeba dbać o higienę duszy nie mniej niż o higienę ciała. Modlitwa staje się oddechem, nasyca mnie Bogiem, wypełnia i pozwala przeżyć wolność w granicach dla człowieka niepojętych: wszystko przeminie, obowiązki większe i mniejsze, wartości chwalebne i podrabiane, lecz pozostanie potężna, nienaruszona Miłość Boża.
Stąd wolno wnioskować, że za sprawą modlitwy otrzymujemy nieomylne światło nadprzyrodzone, szczególnie skuteczne i przenikliwe w trzech zakresach: 1) poznania samego siebie jako tego, którego Bóg powołał do życia, wielu zadań, nawet i cierpień, ale któremu nigdy nie odmawia pomocy; 2) poznania bliźniego, szczególnie najbliższej rodziny jako tej wspólnoty, za którą jestem odpowiedzialny i która w całości należy do Boga (winienem zatem troszczyć się o zbawienie mych domowników i współpracowników); 3) poznania Boga i Jego, jak dawniej mówiono, "Dworu Niebieskiego", czyli Aniołów, Świętych, wszystkich zarazem światów pozaziemskich, o których istnieniu poucza astronomia, a których wielkość musi zdumiewać jako fakty niewyobrażalne (nawet dla umysłu par excellence kosmologicznego).
Od ludów starożytnych nauczyłem się modlitwy ze wzniesionymi na wschód rękoma, aby w ten sposób uczcić wschodzące słońce, które dla chrześcijanina - szczególnie w okresie Wielkiej Nocy - symbolizuje Moc i Chwałę Jezusa po odrzuceniu więzów śmierci, po odtoczeniu kamienia w skalnym łożysku zamykającego zwłoki, czyli to, czego lęka się najbardziej człowiek bez Boga (Pascal).
Od braminizmu nauczyłem się modlitwy i ruchu ciała zarazem, zwanych w sanskrycie Surjanamaskar (= powitanie słońca), co zajmuje rano kilka minut, a daje harmonię w ruchach, pogłębiony oddech, chroni skutecznie przed wydelikaceniem (tak częstym wśród współczesnej inteligencji), przyzwyczaja mięśnie do pracy i zapobiega "zwapnieniom", utracie elastyczności. Bronek Bozowski był wielkim przyjacielem ciała. Jak św. Franciszek z Asyżu uczył nas samoobserwacji i zręcznego wypoczynku, polegającego między innymi na tym, by choć przez parę minut stanąć na głowie (dosłownie), wyrównać i pogłębić oddech, zrozumieć "odwrócony" porządek świata. Bo kto znalazł Chrystusa, mawiał Bronek na spacerach w Rudawie, ten nie musi się niczego obawiać - ani diabła, ani komunizmu, ani nawet teściowej. Chrystus prawdomówny uczy dystansu do ideologii, polityki, pieniędzy, kobiet. Uczy modlitwy wytrwałej, wbrew wszelkiej nadziei - skutecznej. Bronek nie bał się również jogi, studiował traktaty ascetyczne Dalekiego Wschodu, słusznie uważając, że Kościół winien czerpać i stamtąd to wszystko, co nie sprzeciwia się mądrości Ewangelii, a co myśmy - rozwijając cywilizację konsumpcyjną -zatracili po drodze, bardziej zajęci swym dobytkiem niż sprawami Bożymi, które się wszak nie wyczerpują i nie niszczeją jak wszelkie dobra, wytworzone przez dzielną ludzkość.
Modlitwa moja żywi się Pismem Świętym, które czytam, jeśli to możliwe, codziennie, o stałej godzinie wieczornej, przeważnie przed snem, kiedy już dom się nieco ucisza, nie przeszkadzają domownicy, nie rozprasza radio ani telewizja. Wzorem znanych mi "rabinów", uczonych w Piśmie - jak śp. Tadeusz Żychiewicz, śp. Roman Brandstaetter, ks. Jan Twardowski - zastanawiam się przede wszystkim nad Ewangeliami, znacząc ołówkiem miejsca dla mnie niejasne albo takie, którym zawdzięczam w tej właśnie chwili jakieś istotniejsze zrozumienie albo poruszenie serca. Od Stanisława Pigonia, mego najwierniejszego nauczyciela (którego wszakże znałem tylko z daleka, gdy przechodził ulicą Łobzowską albo Siemiradzkiego, a ja byłem zajęty naprawianiem motorowerów, wózków albo welocypedów), czerpię w tej dziedzinie więcej, niż potrafiłbym tutaj opowiedzieć. Tak więc modlitwa filologa, nad tekstem drukowanym lub pisanym, to szczególna moja dyscyplina i specjalizacja.
Poza tym biegi na średni i dłuższy dystans. Do takiej modlitwy rytmu, oddechu i wysiłku zachęcił mnie kiedyś w jednym ze swoich kazań Karol kardynał Wojtyła, również u św. Anny. Siedzieliśmy z żoną, jak co niedziela, na ciepłym dywanie okrywającym stopnie konfesji św. Jana Kantego. Wojtyła wspominał swego przyjaciela, Jerzego Ciesielskiego, który niespodziewanie zginął z dwojgiem dzieci (Piotrem i Kasią - tak też ochrzciliśmy naszą starszą parkę, własny przychówek) w katastrofie statku na Nilu. Otóż Ciesielski potrafił ofiarować Bogu pływanie jako modlitwę. W biegu przełajowym odnajdował rytm ukryty, pradawny, który znali już lekkoatleci Grecji, gdy recytowali na bieżni poezję, aby w ten sposób regulować długość kroku.
Czyż to nie dziwne, jak modlitwa różańcowa pasuje do wysiłku długodystansowego? Obiegnięcie stadionu w tempie treningowym to zwykle 6-8 "zdrowasiek". Na 5 tajemnic potrzeba więc 6-7 okrążeń, co - dla mało wprawnego lekkoatlety, jakim jestem - stanowi przyzwoite, dzienne pensum wysiłku. Trzeba też pamiętać, że różaniec "biegany" daje zdrowie ogólne, także moralne, uwalniając organizm od wielu cywilizacyjnych obarczeń (niedotlenienie, siedzący tryb życia, przydługie, a zwykle jałowe zebrania, narady, konferencje, stanowiące zmorę wieku średniego).
Jerzy Ciesielski patronuje także naszym wiosennym wyprawom w góry, przeważnie w maju, gdy wypada najdłuższy weekend w roku ("most" wolnych dni, prowadzący krótką drogą ku Bogu). Jedziemy pociągiem na południe, oczywiście w Beskidy, oglądając z okna to wszystko, co jest dziedzictwem Polski rolniczej, a co własnoręcznie niszczymy, siejąc wszędzie odpadki i nieład. Istnieje rodzaj modlitwy za ojczyznę z okna wagonu, w czym celował Karol Wojtyła, między innymi na trasie Kraków-Lublin-Kraków.
Tę modlitwę za wszystkich, właściwie dziękczynną, można kontynuować przy wspólnym podejściu na Pilsko, Romankę albo Turbacz. Wówczas różaniec staje się sposobem na pokonanie zmęczenia, krótki oddech mieszczucha, uwierający plecak, nawet - na otarte pięty lub przemoczone buty. Któż nie zapamiętał mszy górskiej, odprawianej przez kapelana wycieczki na Hali Krupowej, na przełęczy pod Babią Górą albo na samym szczycie Turbacza? Iść przez cały dzień wąską ścieżką, pomiędzy wysokimi, pachnącymi trawami, z widokiem na Tatry, na lepszą przyszłość Ojczyzny (żaden wysiłek ku dobru nie będzie zmarnowany albo zapomniany).
Lubię w modlitwie odnajdować towarzystwo ludzi dawno zmarłych, ale bardzo mi bliskich z powodu wysiłku duchowego i szczególnej dobroci promieniującej z pozostawionego dzieła. Gdy piszę o Hannie Malewskiej, mam wrażenie, że nasze rozmowy nadal żyją w swoim odrębnym czasie, że myśl pisarska sięga poza śmierć i zwątpienie. Wiem od świadków, jak dzielnie umierała w szpitalu przy Skawińskiej, przyjmując bez grozy wyrok śmierci. Wszak zawsze pisała - szczególnie w Przemija postać świata - że w tej chwili najistotniejszej nie pozostajemy odosobnieni, lecz chronimy się w objęciach Chrystusa. Aby uporządkować swe pracowite życie, już zagrożona utratą przytomności, pani Malewska wzięła do ręki różaniec, by przejść stacje życia. W książkach pani Hani tkwi osobliwa świeżość, szorstkość i przenikliwość zarazem, widzenie ostre jak o poranku w górach, gdy budzimy się na sianie, lekko zmarznięci, odrętwiali, ale szczęśliwi bezgranicznie z tego, że jesteśmy w górach, czyli z Bogiem, i że wędrować z Nim będziemy przez cały dzień (a nierzadko znacznie dłużej).
Modlę się słowami, a w tym zakresie nie znajduję nic doskonalszego niż liturgia, szczególnie skromna, dnia powszedniego. Bo już liturgia świąteczna - a przede wszystkim uroczysta, na przykład podczas pielgrzymek Jana Pawła II - przerasta wszystkie dokonania jednostkowe i przypomina w swej uniwersalności to, co nam jest przyobiecane w Królestwie Zbawionych. Cieszy mnie zawsze śpiew liturgiczny i staram się, w miarę możności, rozwijać w sobie i w napotkanych ludziach zamiłowanie do pieśni kościelnej. Czy zauważyliście, że ci, którzy pracują na roli czy w ogrodzie, łatwiej podejmują śpiew, z całego serca? Może trzeba, abyśmy w parafiach wielkomiejskich, w parafiach smutnych i przygaszonych, pozwolili młodzieży na wprowadzenie muzyki, byśmy też sami się stopniowo przebudzali do "modlitwy podwójnej", jak mawiał św. Augustyn?
Kto śpiewa uczciwie, nie zjadając słów, nie fałszując melodii, ten buduje siebie samego jako chrześcijanina, wzmacnia mury niewidzialnego Kościoła, cieszy aniołów, a zawstydza czarta. W muzyce wyraża się wspólnota domowa, parafialna, ponieważ dźwięki zharmonizowane niosą przebaczenie i otwierają duszę na sprawy wyższe, słowami niewyrażalne. Gdy zatem wyczerpują się słowa albo gdy jestem już nimi zmęczony (bo czyż nie mówimy za dużo i nierzadko - na darmo?), przechodzę z ufnością do śpiewu. Bywa i tak, że słowa pieśni religijnej tracą znaczenie na rzecz melodii anielskiej, jak to się zdarza u Bacha, Mozarta czy Chopina. Ale nawet najpiękniejsze melodie brzmią tylko przez pewien czas, tylko na jakimś odcinku życia.
Co zatem zostaje? Cisza, niekiedy głęboka, nasycona, wielokilometrowa, pełna treści, życia i mgieł, jak wieczorem w górach, po całym dniu wędrówki z plecakiem, gdy już mam za sobą 7-10 godzin marszu. Cisza nocna, w miastach prawie nie spotykana, wskazująca na rozległe, wyrozumiałe Milczenie.
Modlę się wówczas, nic nie mówiąc, niczego nie chcąc, nie śpiewając, na granicy snu i przebudzenia. Godzę się na wszystko i ze wszystkimi, zasypiam jak zmęczony rowerzysta Andrzej Bobkowski na południu Francji, nad Morzem Śródziemnym, zachwycony urodą beztroskiego południa.
Szczecin, dnia 10 czerwca 1997
ANDRZEJ SULIKOWSKI, polonista, prof. dr hab. Uniwersytetu Szczecińskiego. Wydał m.in.: Nie całkiem zmyślone (1989), Z Krakowa - w góry (1989), Nie można świata zostawić w spokoju (1992), Pozwolić mówić prawdzie (1993), Świat poetycki ks. Jana Twardowskiego (1995), Nauczyciele modlitwy (1996).
Wychowywałem się w rodzinie, w której sprawa religii była pierwszorzędna. To wytwarzało pewien klimat, w którym modlitwa nie była przedmiotem jakiegokolwiek nakazu, lecz potrzebą całego życia. Z pewnością największy wpływ na moje modlitewne wychowanie miała matka - ojciec zmarł, gdy miałem pół roku. Modliliśmy się wspólnie i widziałem jej żarliwość, widziałem też, jak przystępowała do sakramentów, jak uczestniczyła we mszy świętej. Nauczyłem się od niej, że modlitwa jest nieusuwalnym elementem życia.
Później jednak już nie dom, lecz ludzie, których miałem szczęście poznać, ukształtowali moją religijną wrażliwość. Pierwszym ważnym spotkaniem było zetknięcie się z bardzo świątobliwym księdzem, twórcą Sodalicji Szkolnych - Józefem Winkowskim. Poznałem go jako katechetę w zakopiańskim gimnazjum, gdzie przez rok (w czwartej klasie) uczęszczałem. Zbiegło się to z pewnym "nawróceniem", które przeżyłem, mając lat trzynaście. Właściwie dopiero w okresie zakopiańskim zaczęła się moja "szkoła modlitwy". Był to czas bardzo intensywnego życia modlitewnego. Pamiętam, że biegałem wówczas z kolegą na nabożeństwa majowe. Do dziś zastanawiam się, skąd miałem tę gorliwość, której dziś w sobie nie odnajduję.
Drugie "nawrócenie" przeżyłem tuż przed maturą (w 1925 roku). Uświadomiłem sobie wtedy niezmierną wartość liturgii. Było to przejście od, jak to nazywam, pobożności "kapliczkowo-subiektywnej", przeżyciowej, do religijności "kościelno-kosmicznej" - przekonania, że właściwa modlitwa jest uczestnictwem w modlitwie Chrystusa, które dokonuje się poprzez uczestnictwo w modlitwie Kościoła. Naczelną rzeczą stała się świadomość uczestnictwa we mszy świętej, sakramentach i modlitwie Kościoła. Przeżyłem wówczas swoistą "rewolucję kulturalną", choć nie tak groźną jak w Chinach; odrzucałem wszystko, co nieautentyczne. Nie chciałem czytać żadnych duchowych traktatów, wybrałem mszał i brewiarz. One mnie karmiły przez większość życia, nimi przede wszystkim była przepełniona modlitwa. Ta moja "rewolucja" wiązała się z zaangażowaniem w "Odrodzenie" i ruch odnowy liturgicznej. Dzięki tym kontaktom przekonałem się, że brewiarz nie jest przeznaczony wyłącznie dla osób duchownych. Kiedy spotkałem księdza Władysława Korniłowicza, który stał się jednym z moich mistrzów duchowych, było rzeczą normalną, że odmawialiśmy wspólnie godziny brewiarzowe. Obcując z brewiarzem i mszałem miałem poczucie, że wykraczam poza moje wymysły, że poprzez te teksty, te słowa uczestniczę w modlitwie całego mistycznego ciała Kościoła.
Ostatnim etapem mojego rozwoju było wypełnienie modlitwy liturgicznej treścią kontemplacyjną. Moja modlitwa stawała się, co zabrzmi paradoksalnie, coraz bardziej bezsłowna. A zatem odchodziłem od modlitwy, w której najistotniejsze było rozumienie znaczenia i ważności tekstów, ku zamilknięciu - otwarciu na Boga, na porządek nadprzyrodzony. To odczucie nasiliło się w ostatnich latach, gdy znacznie popsuł mi się wzrok (choć nie da się tego wytłumaczyć tylko tą przyczyną) i odkryłem dla siebie różaniec. Na początku myślałem, że jest to wielkie zubożenie. Tymczasem chyba nie. Pamiętam, że jeszcze w czasach studenckich we Lwowie, kiedy załatwiałem coś dla "Odrodzenia", czekałem na jakąś audiencję razem z ojcem Michałem Czartoryskim, jednym z filarów naszego ruchu, który potem męczeńsko zginął w powstaniu warszawskim (trwa właśnie jego proces beatyfikacyjny). Powiedział mi wtedy rzecz, która została mi na całe życie: "Wiesz, w takich chwilach trzeba sięgać po różaniec, żeby nigdy chwile czekania nie były zmarnowane." Ja się tego nauczyłem, ale odmawiałem różaniec bardzo niedobrze i do dziś źle go odmawiam. Teraz jednak coraz bardziej rozumiem jego sens. Niedawno miałem ciekawą rozmowę z założycielem Małych Braci Jezusa, ojcem René Voillaume. Jest rok ode mnie starszy i tak jak ja ze względu na trudności ze wzrokiem nie może odmawiać brewiarza. Powiedziałem, że teraz pozostał mi jedynie różaniec i czuję, iż jest to pewne zubożenie. On tymczasem stanowczo zaprzeczył: "Przecież w różańcu jest cała teologia!" Pomyślałem sobie wtedy, że on ma rację, bo różaniec ćwiczy człowieka w tym sige, wielkim milczeniu. Powtarzanie tych Zdrowaś to właściwie akompaniament, przy którym umysł otwiera się kontemplacyjnie na największe prawdy wiary. Jest to chyba najlepsze ćwiczenie ciągłego otwarcia na świat nadprzyrodzony, co stanowi istotę modlitwy. Bo przecież wielomówstwo, wielosłowie, choć są na pewnym etapie ważne, nie są istotne. Teraz bardzo lubię różaniec. Mam wiele chwil, w których na coś czekam, i udaje mi się często zmówić dość dużo różańca. Dawniej się trochę gorszyłem muzułmanami i buddystami, którzy mają swoje "wiatraczki", bębenki, różańce, teraz ich rozumiem. Bo przecież to nie jest nic innego tylko akompaniament, który odrywa od całej doczesności i przenosi ją w świat wieczny. Mam świadomość, że moje różańce są często pełne dystrakcji, ale myślę, że jest to naturalne. Najważniejsze, aby rytm tego akompaniamentu utrzymywał wewnętrzne otwarcie.
Kiedy przez dwadzieścia lat mieszkałem w Krakowie, moim spowiednikiem był ojciec Piotr Rostworowski, najpierw benedyktyn, potem kameduła. Ogromnie cenię tego świętego człowieka. Zawsze powtarzał mi: "Jak masz do wyboru jakąś sprawę, której nie musisz załatwiać w danej chwili, i modlitwę, to wybieraj zawsze modlitwę." Czyli wybieraj inne sprawy tylko wtedy, gdy są konieczne! To nastawienie umożliwia modlitwę ciągłą. Oczywiście czasem bardzo tęsknię za pełnym udziałem w modlitwie liturgicznej, co przez niemożność czytania jest teraz bardzo utrudnione. Dlatego bardzo mnie cieszy, gdy w czasie nabożeństwa i lektorzy, i celebransi mówią wyraźnie, głośno (ogromnie ubolewam, gdy lektorzy czytają sobie a muzom). Bo przecież w coraz większym stopniu w liturgii uczestniczy się poprzez słuch, a nie czytanie tekstu. Z tego względu bardziej odpowiada mi liturgia wschodnia - uważam, że jest czystsza w swojej autentyczności.
Do modlitwy nigdy się specjalnie nie przygotowuję. Bardzo nie lubię modlitwy klęczącej. Najchętniej modlę się w otoczeniu przyrody, chodząc. Świetnie pamiętam z czasów gimnazjalnych rekolekcje w Kalwarii z księdzem Winkowskim. Uciekałem wtedy z sal klasztornych i modliłem się, wędrując po dróżkach. Jestem trochę perypatetykiem - dobrze myślę, utrzymuję nastawienie kontemplacyjne, gdy istnieje rytm ruchu. To jest dla mnie najistotniejsze, a nie to, czy stoję, czy klęczę.
Jako zwolennik realistycznej antropologii św. Tomasza z Akwinu, zdaję sobie sprawę, że nie ma takiej sytuacji, w której można by wyeliminować zmysłowość. Przywiązuję zatem wagę również do elementów wyobrażeniowych, które wypełniają modlitwę; te wyobrażenia pomagają. Czy są istotne? - nie wiem. Z pewnością są ważne w liturgii - wrażenia wzrokowe, słuchowe, ale i woń kadzidła, bo przecież zaangażowany ma być cały człowiek, ba, wspólnota ludzi w ich całej pełni. Do dzisiaj pozostaję entuzjastą odnowy liturgicznej, niesłychanie ważnego elementu kościelnego aggiornamento. Bardzo mnie martwi, że w Polsce nastąpił pod tym względem regres (może w pewnych środowiskach - na przykład u dominikanów - idzie ku lepszemu). Nie ma jednak tego, co pozostaje dla mnie wzorem - liturgii paryskich Mnichów Jerozolimskich z kościoła Saint-Gervais, wspaniałego wzbogacenia obrządku łacińskiego o elementy liturgii wschodniej. Taka powinna być moim zdaniem przyszłość, bo nie możemy się rozwijać w takim skrajnym zlatynizowaniu.
Kiedy zwracam się do Boga, mam świadomość głębokich sprzeczności między Jego wyobrażeniami - cierpiącym Chrystusem i srogim Jahwe Starego Testamentu. Dla mnie jednak całe chrześcijaństwo jest, jak mówił Mikołaj z Kuzy, coincidentia oppositorum czyli zgodnością przeciwieństw. Myślę zatem, że w perspektywie ostatecznej dochodzi się do uzgodnienia tego, czego pozornie uzgodnić się nie da. Bliskie jest mi myślenie ojca Hryniewicza, który radzi, ażeby wprowadzić o wiele więcej elementu optymistycznego, pozytywnego. By odejść od owej massa damnata, czyli rzeszy potępionych św. Augustyna, która tak bardzo nacechowała nasz łaciński katolicyzm swą potworną surowością. Wiele w tym względzie możemy przejąć (do czego bardzo skłaniał się II Sobór Watykański, a obecnie zachęca Jan Paweł II) od "płuca wschodniego". Tam nie pomniejszając znaczenia krzyża, podporządkowuje się go znacznie mocniej zmartwychwstaniu; wizji eschatologii uszczęśliwiającej, nawet apokatastazy, czyli odnowy wszystkiego w Bogu, która jest właściwie czymś w sposób istotny tkwiącym w chrześcijaństwie. Jak pamiętam, zamknięcie Soboru było zdecydowanie nastawione na ową wizję uszczęśliwiającą - mamy zatem wciąż wiele do nadrobienia. Klimat modlitwy winien być właśnie taki - z dominantą nadziei i miłosierdzia, co nie przekreśla w żadnym razie Bożej sprawiedliwości i nie pomniejsza rozmiarów grzechu.
STEFAN SWIEŻAWSKI, ur. 1907, filozof i historyk filozofii, autor m.in. monografii Dzieje filozofii europejskiej w XV wieku (t. 1-8, 1974-90).
Modlitwa to uruchomienie bezpośredniej relacji między człowiekiem a Bogiem. Zakłada ona, że człowiek wierzy w Boga. Czy koniecznie? W krajach tzw. chrześcijańskich ateistów, czyli ludzi twierdzących, że Boga nie ma, nie jest tak wielu. Wielu natomiast jest agnostyków - ludzi, którzy mówią, że nie wiedzą, czy Bóg istnieje. Ci mogą się modlić i na pewno nieraz, zwłaszcza w chwili szczególnych trudności, modlą się słowami: "Boże, jeśli jesteś..."
Zostańmy jednak przy modlitwie ludzi wierzących. Modlitwa, czyli świadome ze strony człowieka uaktualnienie jego relacji z Bogiem, może mieć różny charakter. Często jest to modlitwa błagalna, prosząca. Człowiek uwikłany w różne problemy - osobiste, rodzinne, zawodowe czy inne, prosi Boga, który jest wszechmogący, o pomoc w ich rozwiązywaniu, w pokonaniu trudności. Może to być prośba bardziej bezinteresowna, na przykład prośba o poprawę ciężkiego losu ojczyzny, który pośrednio i nas dotyka. Istnieje przekonanie, że gorliwa modlitwa będzie zawsze przez Boga wysłuchana. Przekonanie niezupełnie słuszne, bowiem Bóg lepiej od nas wie, co jest dla nas dobre, i w naszym interesie może naszych próśb nie wysłuchać.
Rodzajem modlitwy - można rzec - szlachetniejszym jest modlitwa dziękczynna. Dziękczynna za otrzymane łaski, za dobro, które stało się naszym udziałem. Ale i ta modlitwa może być bardziej bezinteresowna. Mimo trudności, które nas spotykają, mimo zła, które nas otacza i które się szerzy, dziękujemy za dobro, które z tym złem współistnieje, za piękno świata, piękno dzieł ludzkich, za świętość, która się w świecie manifestuje, która świadczy, że zło nie panuje nad światem.
Ale jest jeszcze inny rodzaj modlitwy, który nazwać można modlitwą uwielbienia. Modlitwy, która nie jest ani prośbą, ani dziękczynieniem, która nie potrzebuje słów, która jest kontemplacją: doświadczeniem obecności Boga, a zarazem stawianiem siebie w obliczu Boga, obecnością przed Bogiem. Człowiek modlący się odsuwa na bok wszystkie sprawy, które go nurtują, wszystkie problemy osobiste czy społeczne, w które jest uwikłany, nawet te które go nie dotyczą, ale którymi się przejmuje. Wszystko to znika, zostaje tylko spotkanie z Bogiem, przeżywane w milczeniu. Ta modlitwa sprowadza się do trzech słów: "Fiat voluntas Tua".
To nie znaczy, że w czasie, gdy się nie modlimy, możemy nie starać się pełnić naszych obowiązków i troszczyć się nie tylko o swoje sprawy. Ostatecznie Bóg żąda od nas, oczekuje, że będziemy dążyć do świętości i będziemy próbować zmieniać świat. I to bynajmniej nie jest bez wartości, nie idzie na marne, choć ostateczny rezultat wszystkich naszych starań zależy od Boga. Modlitwa uwielbienia daje nam świadomość, że choćbyśmy najbardziej zawiedli oczekiwania Boże, choćbyśmy najbardziej zawinili i choćby naszych win nic nie usprawiedliwiało, to ostateczny bilans naszej historii i historii ludzkiej w ogóle zaświadczy o tym, że pomimo wszystko wola Boża się wypełniła.
JERZY TUROWICZ, ur. 1912, redaktor naczelny "Tygodnika Powszechnego". Wydał: Chrześcijanin w dzisiejszym świecie (1964), Kościół nie jest łodzią podwodną (1988).
Czy pyta się żony, jak kocha swojego męża, albo przyjaciela, jak kocha swojego przyjaciela? Chodzi o rzeczywistość tak intymną i osobistą. Modlitwa jest wyrazem przyjaźni z Jezusem. Czy potrafię powiedzieć wam, jak się modlę? W czasach, gdy byłem marynarzem, potrafiłem się modlić. Codziennie odmawiałem brewiarz na mostku lotniskowca. Gdy opuściłem marynarkę, Ojciec Tomasz Philippe OP został moim ojcem duchowym i on nauczył mnie modlić się w ciszy, bez słów. Studiowałem wówczas teologię i filozofię i codziennie spędzałem godzinę lub dwie obok Jezusa ukrytego w Najświętszym Sakramencie. Lubiłem też modlitwę na głos i odmawianie różańca. Dziś, po trzydziestu dwóch latach spędzonych w "Arce", nie wiem, czy potrafię się modlić. Modlitwa nie jest już dla mnie czynnością do wykonania - lepiej czy gorzej... Stała się inną rzeczą: przyjaźnią, miłością. A jak można ocenić przyjaźń? Już nie chodzi o uczucie pokoju czy brak tego uczucia w moim sercu. Utraciłem te punkty odniesienia. Dlatego nie wiem, czy jestem zdolny powiedzieć, jak się dziś modlę. Nawet gdy modlę się dłuższy czas, nie wiem, czy modlę się dobrze. Jedyne, co wiem, to to, że jestem tutaj. Z moim zmęczeniem, z moimi zmartwieniami i słabościami, które stają się o wiele ostrzejsze niż dawniej. Czasem błądzę gdzieś myślami albo przysypiam... Czasem zachowuję milczenie, przerywane słowami, które jakby wytryskiwały: "Przyjdź, Panie Jezu!", "Oto jestem", "Chcę być tutaj dla Ciebie", "Ofiarowuję się Tobie", "Przepraszam", "Ufam Ci", "Kocham Cię". Ta cicha modlitwa przemienia się czasem w głęboki wypoczynek. Znajduję odpoczynek w Jezusie, pozostając w Jego miłości. Ten odpoczynek jest czasem związany z jakąś osobą, która jest mi jakby powierzona w modlitwie. Uczę się też przyjmować Jezusa, Jego pokój i ten wewnętrzny odpoczynek, podróżując pociągiem, samochodem czy samolotem, czy też nocą, gdy nie śpię. Z biegiem lat moja modlitwa stała się prostsza. Nie szukam w niej doświadczenia spotkania z Bogiem ani nawet doświadczenia pokoju. Czy Jezus mi daje czy nie poczucie swojej obecności, to Jego sprawa. Ja jestem tutaj dla Niego. W ciągu dnia, wśród różnorodnych zajęć wołam coraz częściej do Jezusa, szczególnie wówczas, gdy nie wiem, co zrobić czy co powiedzieć, czy też gdy czuję się zalękniony, zagubiony. Czasami pisząc do kogoś, z kim pozostaję w bliskiej łączności duchowej, czuję się wypełniony wewnętrznym pokojem i poczuciem szczęścia, obecnością Boga. Czy to jest modlitwą? Odczuwam czasami w sobie niepokoje czy niechęć, których nie mogę opanować. Staram się ofiarować je z zaufaniem. Moje niepokoje i lęki są systemem chroniącym moją kruchość. Wiem, że Bóg wybrał słabego i ubogiego, by zawstydzić bogatego i silnego. Wiem, że kocha mnie takiego, jakim jestem, razem z moimi słabymi stronami. Czy to jest modlitwą? Czasami przeżywam wydarzenia, którymi, jak mi się wydaje, kieruje Jezus. Wzrusza mnie to. Dziękuję Jezusowi za Jego opiekę. Jest tuż obok mnie. Czuwa nade mną. Czuwa nad wspólnotami "Arki" oraz "Wiary i Światła", gdyż kocha ubogich i bezbronnych. Zdarza mi się jednak zapomnieć o tym, że jest tutaj, dla mnie i dla ubogich, zapomnieć Go wezwać. Uczę się przyjmować chwilę obecną, to, czego mnie ona uczy, i każde wydarzenie, radosne czy bolesne, jako wiadomość czy dar od Jezusa, który mnie napełnia szczęściem albo mi przeszkadza. Czy to jest modlitwą? Gdy jestem z osobami niepełnosprawnymi, czuję często, że przepełnia mnie cierpliwość, czułość i umiejętność słuchania ich; w ich obecności czuję się szczęśliwy, radosny i wyzwolony. Wzbudzają w moim sercu moc kochania. Dają mi obecność Jezusa. Czyż nie jest to błogosławieństwo przyrzeczone przez Jezusa tym, którzy zapraszają do swojego stołu ubogich (Łk 14)? Czy to jest modlitwą? Wydaje mi się, że coraz bardziej pragnę, by Jezus żył we mnie, pozostawał we mnie. On dał nam nowe przykazanie, byśmy się kochali tak, jak On nas kocha. Jak stać się sercem, twarzą, spojrzeniem Jezusa? I jak kochać tak jak On? Chciałbym, by moje spojrzenie, mój dotyk, cała moja osoba mogła ubogim, tym, którzy są spragnieni miłości Bożej, oznajmić dobrą nowinę: że są umiłowani przez Boga. Czy ukazywanie miłości Jezusa jest modlitwą? Modlitwa jako określony czas, zadanie do wykonania, stała się dla mnie mniej ważna. To jest potrzebne, ale mniej podstawowe w moim życiu. Najważniejsze dla mnie jest być z Jezusem, pozwolić Mu żyć we mnie, być uważnym na Jego obecność, być Jego przyjacielem, robić to, czego On pragnie, być Jego odbiciem. Jak pić ze źródła tak, by samemu stać się źródłem? Jak wpatrywać się w Jego poranioną twarz tak, by rozpoznać ją w twarzach moich braci i sióstr? Jak żywić się Jego ciałem tak, by inni mogli żywić się mną? Jak wejść w komunię z Jego ciałem, by być w komunii z innymi? Jak pojednać się z Nim, tak by móc się pojednać z moimi braćmi i siostrami ze wspólnoty i z tymi, z którymi łączy mnie wspólne człowieczeństwo? Nie wiem, czy się modlę, ale wiem, że moje ubóstwo, to, co jest we mnie zranione, moja słabość są miejscami spotkania z Jezusem. On jest obecny właśnie tutaj, tuż za murami, które mnie chronią od świata. Powierzam się Jego miłości.
tłum. Karol Okęcki
JEAN VANIER, twórca Wspólnot "Arki" (1964) i inicjator Ruchu "Wiara i Światło" - skupionych wokół osób z upośledzeniem umysłowym.
Modlitwa jest jak człowiek - kiedyś musi się urodzić, dojrzeć, zestarzeć, przejść przez doświadczenie śmierci, ciemności, ale choć jej życie zmienia się, to nigdy nie kończy. Moja modlitwa (jak każda zresztą) nie może więc nie być rzeczywistością dynamiczną, podlegającą swoistym prawom rozwoju i pewnej związanej z nią na zawsze tajemnicy. Co więcej, wbrew pozorom, to rzeczywistość niezwykle szeroka - obejmuje przecież nie tylko modlitwę osobistą, czytanie Pisma Świętego i innych tekstów modlitewnych, medytację, wszelką liturgię, a szczególnie jej najpiękniejszą postać, jaką jest Eucharystia, a także wszystkie te chwile, w których żyjemy w sposób zgodny z wolą Bożą, to znaczy w sposób prawy i godny. W odpowiedzi na ankietę "Znaku" chcę napisać tylko o mojej modlitwie osobistej. Nadto jeszcze, ponieważ pytanie, które zostało mi zadane, odnosi się do sposobu modlitwy, pomijam wszystko to, co się okazało w moim życiowym doświadczeniu brzemienne w odniesieniu do rozwoju wewnętrznego i zatrzymuję się na "tu i teraz", na "dzisiaj". Jest to chyba jedyna możliwość, bo nie sposób opisać w kilku słowach ludzkiego, choćby nawet krótkiego, życia.
Milczenie. Modlitwa zaczyna się dla mnie zawsze w milczeniu, w delikatnej ciszy serca przywołującej Bożą obecność. To oczywiście określenie umowne - Bóg jest zawsze obecny, to mnie nie ma, to ja jestem nieobecny. Dopiero kiedy posłucham moich własnych myśli "z zewnątrz", tak jakbym słuchał szmeru wody w potoku, uświadamiam sobie, że poza nimi jest milcząca obecność Kogoś bardzo bliskiego. Ten etap modlitwy kryje w sobie niezwykłe piękno: codzienne zmęczenie ustępuje uczuciu, jakie zwykle towarzyszy ludziom, gdy spotykają przyjaciela.
Słowa. Słowa w modlitwie przychodzą powoli. Trudno mówić wiele Komuś, kto wszystko wie. Czy to nie dziwne, że wiedząc wszystko - chce słuchać? Czy moje najskrytsze troski i radości nie są Mu znane? Wierzę, że tak. Słowa są tylko kolejnym potwierdzeniem więzi. Jestem człowiekiem i nie umiem inaczej kochać - tak już jest, że miłość czasem potrzebuje kilku prostych słów. Tak naprawdę najczęściej moje usta nadal milczą, tylko myśli układają się w mozaikę zdań, jakby czytany na głos list. Wśród słów jednym z najważniejszych jest dla mnie słowo "Ojcze", w jakimś stopniu odpowiadające aramejskiemu "Abba", które wpisało się trwale w modlitwę Chrystusa. Ono najlepiej spełnia swoje zadanie, którym jest - jak powiedziałem - podkreślenie istniejącej między nami więzi.
Imiona. Tu również głęboko dotykam mojego człowieczeństwa, opornego wobec abstrakcji. Kochać cały świat, wszystkich ludzi, a nawet więcej - wszystko, co istnieje - jest mi bardzo trudno. Próbuję więc kochać zapamiętanych ludzi, wspominając ich twarze i imiona. Wymieniam imiona tych, których kiedyś spotkałem w sposób przypominający spotkanie z Bogiem na modlitwie - w świadomości głębi, która przyzywa głębię. Zawsze, za radą świętego Pawła, zaczynam od rodziny i najbliższych przyjaciół. To właśnie od nich (i na nich) uczę się miłości. Dlatego modlę się, żeby przeżyli tę próbę.
Śpiew. Od kilku lat, gdy jestem sam, śpiewam Psalmy. Nie przypisuję temu szczególnych walorów estetycznych, ale jestem przekonany, że dzięki śpiewaniu odczytuję je pełniej. W śpiewie rytm melodii uchyla jakby delikatną zasłonę znaczeń, łącząc się z rytmem słowa. Powstaje wtedy czytelna harmonia - przedmiot tęsknoty każdego człowieka. To nic, że nie słyszę melodii ułożonej przez króla Dawida i rytmu hebrajskiego tekstu. Harmonia pozostaje - w każdym języku i w każdym czasie.
Święty Jan Chrzciciel mówi w Ewangelii według św. Jana do zadających mu pytania: "Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie" (J 1, 26). Bóg jest kimś bliskim i dalekim jednocześnie Modlitwa jest dla mnie czekaniem, aż Bóg będzie tylko bliski.
PIOTR WUCZKOWSKI, ur. 1970, absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Bezpośrednio po studiach był przez kilkanaście miesięcy wolontariuszem we wspólnocie ekumenicznej z Taizé. Publikował w "Tygodniku Powszechnym" i "Znaku".
Otrzymałam ze "Znaku" ankietę z pytaniem sformułowanym w sposób wkraczający w sferę intymności. Spróbuję więc nieco je obejść.
Modlitwa jest dla mnie przede wszystkim aktem zachwytu i dziękczynieniem za piękno Wszechświata, którego nasza Ziemia jest cząstką, krążącą w Kosmosie wśród innych planet i gwiazd, układów słonecznych, galaktyk i czarnych dziur.
Droga zbliżająca nas do Boga nie jest drogą spekulacji filozoficznych, ani formułowaniem dogmatów, lecz drogą kontemplacji, drogą modlitwy. Zarówno odkrycia nauki, jak dzieła sztuki są potwierdzeniem Boskiego porządku Wszechświata, zbudowanego na wzorach matematycznych, procesach chemicznych, harmonii barw, kształtów i dźwięków przebijających przez otaczający nas chaos.
Poczucie własnej niedoskonałości i występności, wyrażających się w okrucieństwie, wojnach, niszczycielskich skłonnościach, wzbudza w człowieku potrzebę ekspiacji. Niedoścignione w swoim pięknie i żarliwości, wielbiące Stwórcę i wyznające naszą ułomność są psalmy, wyśpiewane przez natchnionego poetę żyjącego przed trzema tysiącami lat, które po dziś dzień nam służą zarówno w liturgii, jak w modlitwie prywatnej.
Wszystkie religie świata uznają istnienie bytów widzialnych i niewidzialnych. Do niewidzialnych należą Aniołowie, opiekujący się poszczególnymi osobami, i Aniołowie Upadli, wabiący nas urokiem rzeczy zakazanych.
Pierwszą modlitwą, jakiej mnie nauczono, była modlitwa do Anioła Stróża. Musiałam wtedy być bardzo mała - miałam dwa albo trzy lata, bo później, gdy poznałam Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario, miałam uczucie, że modlitwę do Anioła Stróża znałam od zawsze, że jest wrodzona.
Przekonanie czy wszczepiona w dzieciństwie wiara, że w każdej okoliczności towarzyszy nam Anioł, sprawia, że obojętne, czy znajdujemy się w tłumie, czy w pustym mieszkaniu, nigdy nie czujemy się sami - w ciszy pulsuje czyjaś obecność, chyba że zagłuszamy ją heavy-metalem.
Święty Mateusz przekazuje słowa Chrystusa: "Gdybyście mieli wiarę, a nie powątpiewali (...) jeślibyście i tej górze powiedzieli: wznieś się i rzuć w morze - stałoby się."
Raz... było to w czasie wczesnego PRL, usłyszałam przez radio, że podpici chuligani (pierwszej generacji), zatrzymani przez milicjanta, wdali się z nim w bójkę i jeden zranił go śmiertelnie.
Ogłoszenie wyroku podano przez radio. Gdy zabójca usłyszał wyrok śmierci, wydał okrzyk takiego przerażenia, że nie mogłam o nim zapomnieć. W połowie nocy uklękłam w ciemności na łóżku i zaczęłam się modlić. Były to akty strzeliste, wołanie SOS. W owym czasie szafowano wyrokami śmierci, zwykle tajnymi. Ten był jawny. Wiedziałam, że jest nieodwołalny. Ale modlić się można zawsze, choćby o pomoc w umieraniu. Widać, że ten krzyk chłopca - miał osiemnaście lub dwadzieścia lat - spędził sen z powiek nie mnie jednej. Dosłyszał go również prokurator albo sędzia i - stało się: wyrok jeszcze raz rozpatrzono - szubienica została zamieniona na dożywocie.
Nie zawsze kierujemy nasze prośby wprost do Stwórcy Wszechświata. W sprawach codziennych odwołujemy się do pośredników. W religiach antycznych były to patronki miast, bóstwa dróg i bezdroży. Eskulap przywracał zdrowie, muzy opiekowały się sztukami pięknymi. W chrześcijaństwie funkcję pośredników przejęli Święci Pańscy. Prosimy o wstawiennictwo różnych świętych, w zależności od ich specjalności. Święty Juda jest od spraw beznadziejnych, święty Antoni od zguby. Ja zwracam się do mojej patronki świętej Jadwigi Śląskiej.
Niektórzy traktują kult świętych jako pozostałość pogaństwa. Nasze korzenie są pogańskie. Kościół od samego początku uświęcał stare ceremonie i nadawał odwiecznym intuicjom serca ludzkiego nowy sens.
Wśród inkantacji do Świętych Pańskich szczególne miejsce zajmuje różaniec: pozdrowienie anielskie i wezwanie o pomoc do Matki Zbawiciela. Powtarzanie jednej i tej samej inwokacji, wzywanie imienia świętego stanowi mantrę odkrytą przez anachoretów przed wiekami. Dźwięki nie są obojętne. Nasycone treścią religijną stanowią rodzaj pomostu między Ziemią i Niebem, Człowiekiem i Absolutem. Na tajemną moc mantry wskazuje również Tomasz Merton w Seeds of Contemplation. Gdy jesteśmy zmęczeni, złożeni chorobą, niezdolni do indywidualnej modlitwy, zawsze jeszcze możemy uciec się do różańca.
Modlić można się wszędzie. W lesie, przy pracy, w areszcie NKWD i na stole operacyjnym. Przypominam sobie sytuację szczególną. W czasach PRL na zebraniach Związku Literatów Polskich podczas przemówienia sekretarza POP miałam zwyczaj modlić się, stwarzając dokoła siebie strefę ochronną.
Istnieją jednak miejsca specjalne, dające poczucie sacrum. Są to kościoły. Stare kościoły są tak "namodlone", że przekraczając ich próg, człowiek odczuwa wejście w inny wymiar.
Mogłabym pean wyśpiewać na cześć starych kościołów, katedr, ruin opactw, miejsc emanujących wszechobecnością modlitwy. Można je unicestwić materialnie, ale nie ma mocy, która by starła ich działanie. To odczucie sacrum przenika również sanktuaria minionych lub innych wierzeń. Wzdragamy się, przynajmniej ja się wzdragam, ażeby ich nie znieważyć.
Miasto bez świątyni jest martwe. Gdy przyjeżdżam do obcego miasta, widok wieży kościelnej daje mi poczucie, że jestem u siebie.
Człowiek modli się własnymi myślami, słowami, aktami strzelistymi, ale istnieją modlitwy całej wspólnoty religijnej.
Było to w miejscowości podgórskiej, podczas zmiany frontu. Znalazłam się na zboczu pagórka, gdy zaczął się nalot. Na górce stała chatka. Wbiegłam do wnętrza (chata była otwarta). Na ziemi klęczała wiejska kobieta i trzymała za jeden narożnik święty obraz. Padłam obok niej na kolana i podczas gdy bomby waliły jedna za drugą, jakby celowały wprost w nas, podjęłyśmy bez porozumienia Pod Twoją Obronę, modlitwę zakodowaną może od lat tysiąca w naszej religii i kulturze.
Religia i sztuka są zakotwiczone w tej, a nie innej Cywilizacji. Zarówno sztuki plastyczne, jak architektura bezbłędnie informują nas, do jakiego kręgu Cywilizacji należą. Sztuka ma rodowód religijny, obojętne czy jest to Madonna Fra Angelica, posąg Buddy czy arabeski Islamu. Jest to tajemnica Matki Ziemi, jej prądów tellurycznych, które sprawiły, że powstały różne Cywilizacje, miast jednej, uniwersalnej.
Przynależność do danego kręgu Cywilizacji nie wyklucza indywidualnych decyzji i nawróceń, wyboru danego człowiekowi w dniu stworzenia.
Pozornie odeszłam od tematu. Ale właśnie pozornie. Gdyż istnieje w człowieku jakiś wewnętrzny żyrokompas, wskazujący kierunek jego drogi, szlaków modlitewnych, pielgrzymek, liturgii, wspomagających go w wędrówce po ziemi. On chroni go przed błądzeniem po omacku.
JADWIGA ŻYLIŃSKA, prozaik i eseistka. Mieszka w Warszawie.
Inne wypowiedzi | ||
Część 1 | Część 2 | Część 3 |