O chrześcijańskim rozumieniu śmierci, modlitwy za zmarłych i zmartwychwstania
Wtedy wszyscy uczniowie opuściwszy Go uciekli. A ci, co ujęli Jezusa, zaprowadzili Go do najwyższego kapłana Kajfasza, gdzie zebrali się nauczyciele Pisma i starsi (ludu). Piotr zaś szedł za nimi z daleka aż na dziedziniec arcykapłański. I wszedłszy do środka usiadł razem ze sługami, aby widzieć koniec. (...) A Piotr siedział na zewnątrz, na dziedzińcu. I podeszła do niego jedna służąca, i powiedziała: - Ty też byłeś z Jezusem Galilejczykiem. Lecz on zaprzeczył wobec wszystkich: - Nie wiem, co mówisz! A kiedy szedł w stronę bramy, zobaczyła go inna służąca. I mówi tym, co tam byli: - Ten był z Jezusem Nazareńczykiem. I znowu zaprzeczył pod przysięgą: - Nie znam tego człowieka. Wkrótce potem stający tam powiedzieli Piotrowi: - Naprawdę, ty też jesteś (jednym) z nich, bo i twoja wymowa cię zdradza. Wtedy zaczął się zaklinać i przysięgać: - Nie znam tego człowieka. I zaraz zapisał kogut. A Piotr przypomniał sobie słowa Jezusa, który powiedział: "Zanim kogut zapieje, ty trzykroć się Mnie zaprzesz". I wyszedłszy za bramę gorzko zapłakał.
(Mt 26, 57-58 i 69-75)
„Twoja wymowa cię zdradza”, wymowa, czyli akcent. Widocznie Galilejczycy mieli swój akcent a może mówili dialektem odmiennym od Judejczyków, jak u nas na przykład mówi się na Podhalu, czy na Kaszubach. Choć w tym ostatnim przypadku nie wiem, czy nie należałoby mówić o odrębnym języku? Tak czy inaczej, już po paru słowach rozpoznano, że Piotr Apostoł należy do najściślejszego grona uczniów Jezusa, bo mówi z podobnym akcentem jak Jezus. Skoro tak, to trzeba zapytać, jak jest z nami, czy nas też po naszej „wymowie” można rozpoznać jako uczniów Chrystusa? Czy jest w naszym mówieniu ten Chrystusowy akcent, który słuchaczowi pozwoli nas zaliczyć do grona Jego uczniów? Przypatrzmy się więc naszemu mówieniu, najlepiej o rzeczy najważniejszej, bo o czymś, co nikogo nie ominie, o śmierci.
Temu naszemu przypatrywaniu się jako ostrzeżenie, niech towarzyszy inny fragment Biblii: „Plemię żmijowe! Jakże wy możecie mówić dobrze, skoro źli jesteście? Przecież z obfitości serca usta mówią. Dobry człowiek z dobrego skarbca wydobywa dobre rzeczy, zły człowiek ze złego skarbca wydobywa złe rzeczy.” (Mt 12, 34-35) „Z obfitości serca usta mówią”, to znaczy, że nasza mowa jest owocem naszego wnętrza, naszej duszy. Słowa i zdania wyrastają z tego, co jest, czym jest napełniony nasz umysł. Jednym słowem - co w głowie, to i na języku.
Jeśli tak, to już w tych kilku powyższych zdaniach, popełniłem błąd niegodny chrześcijanina. Napisałem, że najważniejszym wydarzeniem naszego życia będzie śmierć. Otóż, nie, nie śmierć jest najważniejszym wydarzeniem czy elementem naszego istnienia, ale to, że już istniejemy, czyli żyjemy. Jan Paweł II w „Liście do osób w podeszłym wieku” mówi, że śmierć jest przejściem „z życia do życia”. A zatem, jest ona fragmentem życia, jego dalszym ciągiem. Jest także jego ważnym momentem, ponieważ w śmierci nasze życie, jak mówi ojciec Karl Rahner, jeszcze mocniej, jeszcze szerzej i pełniej otwiera się na świat, na ludzi, a przez to samo na Boga. Najważniejsze jest życie.
Dalej, o tym, który umarł mówimy, że odszedł, odszedł na zawsze. To znaczy, że nie tylko znikł nam z oczu, ale oderwał się od nas, odsunął, czy też został odsunięty gdzieś daleko, tak daleko, że kontakt jest już niemożliwy. Może nawet przestał istnieć, został unicestwiony. Słowo „odszedł” jest więc maską, pod którą ukrywamy śmierć rozumianą jako wydarzenie, które jeśli nie całkowicie, to na pewno częściowo oddala nas od zmarłych. Dlatego chętnie tej maski używamy nie tylko wtedy, gdy mówimy o czyjejś śmierci, na przykład w radio i telewizji, ale i w kościele, podczas pogrzebu, jakbyśmy nie pamiętali o Credo - „Wierzę w świętych obcowanie”!
Następną maską jest określenie „miejsce wiecznego spoczynku”. Cmentarz, grób, te słowa, skądinąd słusznie, nie chcą tak łatwo przejść nam przez gardło. Cmentarz i grób jako miejsce spoczynku... Czemu nie, któż nie lubi spać? Tyle tylko, że ponoć nasze mieszkanie i wieczny odpoczynek miał być przecież przy Bogu, u Boga. A jeśli tak, to droga na cmentarz nie jest dla chrześcijan ostatnią drogą, a nasze uczestniczenie w pogrzebie ostatnią posługą czy, jak się przydarza mówić mniej zorientowanym, ostatnią przysługą. Wierzymy przecież w zmartwychwstanie umarłych, jakże możemy mówić, że nasze tak zwane ciała na zawsze pozostaną w ziemi. Jezus do Dobrego Łotra na krzyżu mówi, że „dziś ze mną będziesz w raju”. Może inny teolog, Ladislaus Boros, ma rację, kiedy mówi, że śmierć jest równoznaczna ze zmartwychwstaniem.
A posługi-przysługi, jak też modlitwy — wypominki - za tych, którzy z nikąd nie maja pomocy? Zanosimy tego typu modlitwy bez zająknięcia, mało, z pewną satysfakcją, bo przecież nie jesteśmy jak ci inni, którzy zapomnieli. My pamiętamy nie tylko o naszych, ale i o obcych zmarłych. Tymczasem nie ma takich zmarłych, o których nikt nie pamięta. W każdej mszy modlimy się za wszystkich zmarłych, również za tych, których wiarę zna tylko Bóg, a więc i za tych, którzy nam mogą się wydawać jako niewierzący. Pamięć i posługa zmarłym jest nieustannym dziełem Kościoła, bo jest wyrazem wzajemnej troski o siebie.
Podobnie ma się rzecz z napisami na nagrobkach. Najczęściej spotykamy cytat z „Ojcze nasz”. Na płytach i krzyżach nagrobnych czytamy: „Bądź wola Twoja”, przez co rozumie się, że to Bóg jest sprawcą naszego nieszczęścia, jakim jest śmierć naszych bliskich. On zsyła śmierć. Nam nie pozostaje nic innego, jak tylko pochylić głowę i poddać się jego wyrokom. Ale śmierć przecież nie jest, nie może być, wyjątkiem, który wymknął się z rąk Bożych. Wiemy, że dotyczy ona również Boga, bo pamiętamy o śmierci Syna Bożego na krzyżu. Ta więź Boga ze śmiercią nie ogranicza się, na nasze szczęście, jedynie do tego, że Bóg nią dysponuje. On śmierć zbawił, wyzwolił ją z niewoli grzechu i uczynił wyrazem najczystszej miłości. Dlatego wierzymy, że jest ona życiem a nie życia unicestwieniem, czy uszczupleniem.
Pytaniu - Dlaczego mnie to spotkało? - towarzyszy poczucie niesprawiedliwości, gniew i bunt. Przecież Bóg jest wszechmocny, bez trudności mógłby zmienić bieg wypadków i nie dopuścić do śmierci tak bardzo przez nas kochanej osoby. Dlaczego więc nic nie zrobił? Dlaczego stał z boku i patrzył obojętnie na nasze nieszczęście? Nie lekceważmy tych pytań, ani zadających je nie posądzajmy o brak wiary. Takie pytania stawiali prorocy, ludzie najbardziej wierzący z wierzących, a ostatnimi czasy postawił je ojciec święty Benedykt XVI. W Auschwitz usłyszeliśmy: „Ileż pytań nasuwa się w tym miejscu! Ciągle powraca jedno: Gdzie był Bóg w tamtych dniach? Dlaczego milczał? Jak mógł pozwolić na tak wielkie zniszczenie, na ten tryumf zła? Przychodzą na myśl słowa Psalmu 44, zawierające skargę cierpiącego Izraela:...<<starłeś nas na proch w miejscu szakali i okryłeś nas mrokiem. Lecz to z Twego powodu ciągle nas mordują, mają nas za owce na rzeź przeznaczone. Ocknij się! Dlaczego śpisz, Panie? Przebudź się! Nie odrzucaj na zawsze! Dlaczego ukrywasz Twoje oblicze, zapominasz o nędzy i ucisku naszym? Albowiem dusza nasza pogrążyła się w prochu, a ciało przywarło do ziemi. Powstań, przyjdź nam na pomoc i wyzwól nas przez swą łaskawość!>>.” (Ps 44, 20.23-27) O czym tego typu pytania świadczą? O wierze właśnie. O tym, że brak zadawalającej odpowiedzi na te pytania nie musi spychać człowieka w przepaść. Przeciwnie, ten ból, bunt, a nawet rozpacz, świadczy o tym, że bronimy się jeszcze, być może ostatkiem sił, przed uwierzeniem we wszechmoc śmierci rozumianej jako unicestwienie człowieka. Mówiąc inaczej, ten bunt wciąż świadczy, że wciąż wierzymy bardziej Bogu niż sobie samym.
W rozmowach o śmierci pada często pytanie: Ale dlaczego akurat on umarł? Taki młody! Dlaczego mnie to spotkało? Być może, iż najlepszą odpowiedzią na tak postawione pytanie, jest również pytanie: A dlaczego nie? Dlaczego akurat ja nie miałbym dzielić losu pisanego każdemu innemu człowiekowi? Dlaczego niby moje życie miałoby toczyć się innymi drogami, niż życie innych ludzi? Przecież nasz Bóg nikomu z nas nie obiecał, na przykład jako nagrodę za modlitwy, długiego życia przy czerstwym zdrowiu. Przeciwnie. Nasz Bóg może zechcieć nas posłać tam, gdzie można stracić nie tylko pieniądze i zdrowie, ale i życie. Uroczystość Wszystkich Świętych aż nadto dobitnie o tym świadczy.
Nasz ból jednak rodzi się przede wszystkim z bezradności. Jak mam teraz kochać kogoś, kogo nie widzę, nie słyszę, nie mogę dotknąć, przytulić się, pocałować i co najgorsze, jak nadal kochać kogoś bezcielesnego, skoro to dzięki ciału, jak mówi Benedykt XVI w encyklice „Bóg jest miłością”, dzięki ciału ludzka miłość wyraża się, spełnia najpełniej?
Śmierć jest zatem wyzwaniem dla miłości. Zmusza nas do uczenia się trudnej sztuki kochania zarówno tego, którego widzimy, jak i tego, którego nie widzimy.
opr. mg/mg