Taizé. Poszukiwanie sensu życia

Autor zaangażowany przez całe życie w ruch ekumeniczny i dialog międzyreligijny, tłumaczy niezwykłą siłę przyciągania wspólnoty skupiającej tysiące młodych ludzi z całego świata - przedmowa

Taizé. Poszukiwanie sensu życia

Olivier Clément

Taizé. Poszukiwanie sensu życia

ISBN: 978-83-7516-183-0

wyd.: Wydawnictwo Święty Wojciech 2009



Spis treści
Przedmowa — Olivier Clément7
List brata Rogera25
1. POSZUKIWANIE SENSU ŻYCIA
W poszukiwaniu sensu29
Gotowość do bezinteresownego wysłuchania otwiera na tajemnicę36
Moc życia, tworzenia, miłości38
2. PRZYPOWIEŚĆ O KOMUNII
Urzeczywistniająca się komunia45
Oddzieleni od wszystkich i zjednoczeni ze wszystkimi48
Nasycić historię wiecznością50
Nieustanne powstawanie 52
Życie wspólnotowe i pojednanie 56
Komunia jest fundamentem59
3. ŻYCIE WEWNĘTRZNE I LUDZKA SOLIDARNOŚĆ
Tajemnica Chrystusa i różne religie65
Nie odrzucać krytycznych uwag ateizmów i poszukiwań humanizmów69
Mistyka przenikająca społeczność i kulturę 70
Doświadczenie duchowe i twórcze otwarcie na świat 74
4. WEJŚĆ W TAJEMNICĘ
Życie głębokim doświadczeniem duchowym79
Cisza zamieszkała82
Budzić serce w codzienności życia 84
Poznanie Boga za pomocą zmysłów uspokojonych i przemienionych86
5. STRUMIEŃ ŚWIATŁA, POKOJU I MIŁOŚCI
Bóg nigdy nie jest twórcą zła91
Rozerwać spiralę zła95
Misterium komunii 96
Nieograniczona bliskość 97
Modlący się Zachód 99
Odnaleźć istotę i żyć nią pośród zsekularyzowanego społeczeństwa102
6. OD LĘKU DO UFNOŚCI
Ostatnie słowo będzie słowem zaufania107
W samej swojej istocie człowiek jest miłością110
Odnaleźć „radość istnienia” 111
W najdalszej głębi nie ma nicości, jest miłość 115
7. MIŁOŚĆ DAROWANA WSZYSTKIM
Bóg daje swoją miłość każdemu121
Bóg jest mocniejszy niż zło123
Nadzieja dla wszystkich124
Historia Taizé127

Przedmowa

Nieznani przyjaciele, którzy będziecie czytali tę książkę, byłem młody jak wielu z was. Mówię o tym nie z powodu banalnej nostalgii. Żyłem w środowisku zdecydowanie ateistycznym, nie zostałem ochrzczony zaraz po urodzeniu i, tak jak wy, pobierałem trudną naukę życia, między lękiem i oczarowaniem. Zdumiewało mnie, że istnieję, oddycham, chodzę: kiedy jest się młodym, kroki stają się niemal tańcem, nieświadomie wyrażają nadmiar życia. Lękałem się jednak również nicości, w której, jak się wydawało, wszystko miało się pogrążyć. Kiedy pytałem mojego ojca o śmierć, odpowiadał: „Śmierć to nicość. Ale — dodawał — trzeba starać się być dobrym, sprawiedliwym”. Nie uważałem, że ten wniosek jest spójny — coś innego musiało go skłaniać, by tak mówić, ale nie znajdował słów, żeby to nazwać.

Nicość — sondowałem ten wyraz: nic, wszystko byłoby więc niczym. I od tej chwili stawało się mało ważne. Wojna, reżimy totalitarne wzmagały absurd. A przecież brak sensu pozostawiał zbyt wiele pytań bez odpowiedzi. Człowiek nie jest zwierzęciem żyjącym w nicości, nurtuje go pytanie „dlaczego?”. Jeszcze dzisiaj zdarza mi się mnożyć różne „dlaczego”, a to trochę drażni moją żonę, która myśli, że zwracam się do niej! W samej swojej istocie pytania „dlaczego” bez wątpienia stają się modlitwą...

Po co piękno kwitnących drzew migdałowych? Wystarczyłoby kilka kwiatów, kilka małych, dobrze skonstruowanych maszynek do reprodukcji gatunku. Istnieje jednak ten bezinteresowny zbytek, ten bezmiar światła w błękicie. I wydaje się, że przestrzeń, w której umieramy, otwiera się na światło.

Materia jest czymś nieuchwytnym, jest abstrakcją matematyczną. Dlaczego kształtują się w niej formy? Czym są te niewidzialne struktury, które w niej powstają i nieustannie odwracają procesy dezintegracji i chaosu w bogatą i złożoną całość?

I czym jest twarz, czasami ociężała, tępa, brutalna, a jednak nagle zabłysną w niej oczy i uśmiech?

I dlaczego miłość, która jest czymś więcej niż miłością, to znaczy czymś więcej niż pożądaniem, bo jest objawieniem czyjejś obecności? Postać z dramatu, który kiedyś czytałem, powiedziała: „Kochać kogoś, to powiedzieć mu: nie umrzesz!” Młody oficer niemiecki po dość brutalnym przesłuchaniu dostrzegł w końcu moją twarz, twarz wyrostka wychudłego i zszarzałego od głodu. I jego oczy ocknęły się, zaśmiały, oddał mi dokumenty, o których wiedział, że są fałszywe, i pozwolił odejść...

I w końcu — skąd sama myśl o śmierci? Zwierzęta jej nie znają, odczuwają zaledwie trwogę w ostatnim momencie. Dlaczego śmierć tak często wydaje się nam przeciwna naturze? Czym więc jest nasza prawdziwa natura? W tamtych czasach we Francji ludzie umierali we własnym domu i był zwyczaj, że czuwano przy umierających. Zdarzało mi się czuwać przy zmarłym i czasem jego twarz wyrażała zaskakujący spokój, jakby naznaczyło ją piękno przybyłe z innego świata.

Życie bywało tak intensywne, że wszystkie te pytania wydawały się zbędne. A jednak. Szedłem brzegiem połyskującego morza, zachodzące słońce malowało na falach długą srebrną drogę. Ogarnął mnie smutek. Cały ten przepych miałby więc być tylko maską pustki? Piękno świata nie pociesza, samo potrzebuje pocieszenia.

Istnieli też chrześcijanie, czasem ich spotykałem. Byli jak wszyscy inni. Nie wyglądało na to, żeby kochali życie, raczej się go bali. Mieli „moralność”, co sprawiało, że czasem stawali się niemili. Zresztą dlaczego Bóg przemawiał dawniej słowami zebranymi w grubej książce, zamkniętej dwa tysiące lat temu, i już nie mówi dzisiaj? I ta sprawa piekła, jakby był bardziej zawzięty i okrutny niż ludzie... I dlaczego zło, jeśli Bóg wszystko wie i wszystko może, bezpieczny w swojej wieczności? A jednak stopniowo zaczynałem przeczuwać sens. Pasjonowała mnie historia cywilizacji. I odkrywałem, że większość z nich powstawała wokół jakiegoś ognistego jądra, którego nie potrafiłem nazwać. Odkryłem też, że istnieli, że bez wątpienia istnieją nadal mędrcy i poeci, mistycy, którzy umieli milczeć i umieli mówić, twórcy życia, sprawiedliwości i piękna. Bóg zawsze mówił przez nich, tak jak najpierw mówił do mnie w jasności drzewa migdałowego. Zrozumiałem więc, że są nie tylko pytania, istnieją również odpowiedzi.

Te odpowiedzi pochodziły „skądinąd”, z czegoś, co przeczuwałem w wadze spraw i w tajemnicy ludzkich twarzy. To były objawienia. Różne, czasem pozornie sprzeczne, nieważne! Najistotniejsze było odkrycie, że bezmierne Tchnienie przenika świat i że ostatnie słowo nie należy do śmierci.

Stopniowo te objawienia porządkowały się wokół konkretnej twarzy i słowa — twarzy i słowa Chrystusa. Chrystus jest kimś towarzyszącym nam w ukryciu, kimś, kto łagodnie kładzie rękę na naszym ramieniu w chwilach najgorszej samotności i rozpaczy. Jest Kimś, ale Kimś, kto przekracza wszystkie ograniczenia, kto przeszedł przez śmierć i silniejszy jest od śmierci, jest „Pełnym Człowiekiem”, zawiera w sobie nie tylko wszystkich ludzi, ale i całe stworzenie, aż po najodleglejsze gwiazdy. Jest Kimś, kto w samym sobie otworzył się na głębię osobową, skąd, dzięki Niemu, dociera do nas wyzwolenie i miłość, oraz na głębię „ojcostwa” — to słowo wyraża równocześnie dystans i czułość. Wszyscy poznaliśmy, albo jeszcze szukamy, człowieka, który byłby naszym ojcem. Czasem ojcem podług ciała, niewątpliwie jednak częściej ojcem duchowym, którego obecność, czujna i dyskretna, była lub będzie równocześnie dystansem i czułością. Słowa szydercze, jeśli wszystko skazane jest na śmierć. Słowa symboliczne, jeśli w samej istocie rzeczy, w sercu świata, z tamtej strony otwiera się bezmiar wyzwalającej miłości.

Daleka Azja, Indie, buddyzm mówiły mi: liczy się tylko ten bezmiar, nie ma on żadnego oblicza, to ocean szczęśliwości, gdzie wszystko się roztapia, jesteśmy tylko figurkami z soli, wezwanymi żeby się w nim rozpuścić. Europa mówiła: każdy istnieje na swój niepowtarzalny sposób, ale ta niepowtarzalność to tylko wysepki w innym oceanie, w oceanie samotności. Trzeba było wybierać: albo roztopienie się w jedności, albo nieprzekazywalna różnorodność. Albo nie istniejemy, ja i inni ludzie, albo jesteśmy ostatecznie rozdzieleni.

Wśród takich myśli zabrzmiały we mnie słowa z Ewangelii według świętego Jana: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy”, i następne, dotyczące ludzi: „oby byli jedno, jak i my jedno jesteśmy”. Czytałem również książkę napisaną przez wielkiego rosyjskiego teologa emigracyjnego, który mówił o tym niewyobrażalnym, ale godnym uwielbienia współistnieniu w Bogu (a więc i w człowieku, stworzonym na jego obraz) absolutnej jedności i absolutnej różnorodności. Hinduskie pojęcie jedności i europejskie pojęcie różnorodności równocześnie. To się nazywa Komunia, to się nazywa Trójca, pełnia i źródło miłości.

I ten Bóg, który jest „bezgraniczną Miłością”, jak pisał o nim „mnich Kościoła Wschodniego”, nie jest Bogiem oddalonym w wieczności, która przytłacza. To Bóg, który ryzykuje, który się wciela, to w końcu Bóg ukrzyżowany. Nie twórca zła, lecz Ktoś zraniony przez zło, ukrzyżowany przez zło. Tak, nieustannie krzyżowany w okrucieństwie świata, ale równocześnie nieustannie zmartwychwstający i otwierający nam niespodziewane drogi zmartwychwstania. Niczego nie narzuca — czym byłaby miłość, która coś narzuca, która siebie narzuca? — bo działa jak strumień światła i pokoju, jak Życie, w którym śmierć zmienia znaczenie i pochłania samą siebie, jeśli tylko serce mężczyzny lub kobiety w wolności otwiera się na Niego — „tak” wypowiedziane przez Maryję. Bóg wcielony, ukrzyżowany, zmartwychwstały, a w Nim Duch otwiera nieskończoną przestrzeń dla naszej wyzwolonej wolności, która staje się odpowiedzialna i twórcza. A równocześnie Bóg, który pogłębia i poszerza aż po wieczność nasze ziemskie radości, nawet najskromniejsze: przemienia w Kanie — to było wesele — wodę banalności w wino szalonej miłości, sadza tłumy „na zielonej trawie”, tak rzadkiej w Palestynie, zanim zacznie dzielić jedzenie, jakby było niewyczerpane, rozpala na brzegu jeziora węgle, by upiec na nich ryby i podać przyjaciołom.

Bóg nieskończenie bliski, który jest w nas głębiej niż my sami i niezależnie od tego, jak bardzo głęboka byłaby nasza rozpacz, On tam jest, jeszcze głębiej, staje pomiędzy nami i nicością. Bóg, który nie tworzy piekła — to udaje nam się bardzo dobrze stworzyć samodzielnie! — nie przestaje jednak zstępować do piekła, aby nas wyzwolić. I wszyscy wielcy mistycy, zjednoczeni z Nim, bezustannie „ofiarowali krew swojego serca”, aby wszyscy ludzie byli zbawieni.

Podczas moich rozważań i poszukiwań nie mogłem nie napotkać Taizé. Do głębi serca poruszały mnie krótkie i świetliste teksty brata Rogera, część z nich została zebrana w małych tomikach, które dobrze jest zabierać ze sobą, trochę tak, jak bierze się ze sobą na pustynię manierkę świeżej wody. Tak, byłem niemal zazdrosny o te teksty, bo mówiły to, co ja przeczuwałem, czym marnie próbowałem żyć, mówiły to jednak z krystaliczną prostotą, jakiej nie umiałem osiągnąć. Właśnie tak, powtarzałem sobie, trzeba mówić do ludzi młodych, podczas gdy ja mówiłem tylko do teologów! Z jak wielką żarliwością brat Roger przywołuje „Jezusa Chrystusa”, to znaczy Mesjasza, Wysłannika, przez którego Bóg nie przestaje przychodzić do nas. Bóg, który — mówi brat Roger — nie karze, ale zbawia, który ogarnia nas swoim światłem. I jeśli to światło przenikliwą czułością sprawia, że zaczynamy osądzać samych siebie, natychmiast rozumiemy, że „krzyż jest potępieniem potępienia”, jak mówił jeden z Ojców Kościoła.

Dość szybko odkryłem nie tylko myśli, ale i łagodną siłę, twórczą siłę brata Rogera i jego towarzyszy, tę magnetyczną siłę, która każdego roku przyciąga do Taizé dziesiątki tysięcy młodych ludzi. To wciąż odnawiające się strumienie, które sprawiają, że Taizé staje się miejscem cudownego spotkania, gdzie powstaje Europa Ducha. Brat Roger mówi do tych młodych ludzi, zawsze bardzo krótko, z całkowitą prostotą, z, można by powiedzieć, bezbronną miłością. W świecie, gdzie łatwo dojrzewają obietnice, który jednak umie tylko szydzić, Taizé jest miejscem, gdzie przeczuwa się „coś innego”. Nie bójcie się niczego, strażnicy ortodoksji! Taizé nikogo sobie nie przywłaszcza, nie zamierza być Kościołem, jest zaledwie progiem i znakiem Kościoła w perspektywie pojednania. W Taizé człowiek „budzi się” na ciszę, na modlitwę, na przyjaźń. Odkrywa, że możliwe jest chrześcijaństwo w przyjaźni. I wraca do swojego kraju, do swojej parafii z niepowstrzymanym upodobaniem do tego „przebudzenia się” i do przyjaźni.

Tu trzeba powiedzieć nie tylko o młodych ludziach nieprzerwanie przybywających do Taizé, ale też o wspólnocie monastycznej, którą zgromadził wokół siebie brat Roger i bez której nic by nie istniało. Wszystko zaczęło się wtedy, gdy II wojna światowa postawiła problem istoty rzeczy. W obliczu grozy, w obliczu śmierci nie można już kłamać, nie można okłamywać siebie. Ani utrzymywać podziałów, jeśli chcemy być chrześcijanami. Powstanie Taizé bliskie jest ekumenizmowi obozów, ekumenizmowi przeżywanemu jako wzajemna służba, jako nadzieja nieodłączna od modlitwy i miłości. Wspólnota wzrastała, bez uprzedniego planu, jako żyjący organizm, zaczyn, który stopniowo przenika ciasto historii. Jest świadkiem historii innej niż historia świata będącego przeciwieństwem Błogosławieństw, świadkiem historii ludzi ubogich, nikomu nieznanych, którzy jednak Taizé. Poszukiwanie sensu życia przeszkadzają Herodowi i Piłatowi w zniszczeniu ludzkości. W Taizé młodzi ludzie, pełni życia, wyzwalają się od bałwochwalstwa tego świata, by oddać się do dyspozycji Bogu i tym wszystkim młodym, którym oferują bezinteresowną przyjaźń. To oni, „oddzieleni od wszystkich i zjednoczeni ze wszystkimi”, jak to określał jeden z egipskich mnichów z końca IV wieku, szczególnie wrażliwy i przenikliwy.

Ci mnisi, wyrzekający się wszystkiego, z pustymi rękami, aby tylko Bóg je napełniał, należą do różnych wyznań chrześcijańskich. Przeczuwają, że naprawdę istnieje tylko jeden Kościół, ukryty fundament wszystkich, i wobec tego jedności nie należy tworzyć, lecz trzeba ją odkryć: ponownie wydobyć na powierzchnię Kościół niepodzielony, co mimo wszystkich problemów związanych z potrzebą zachowania tożsamości jest najważniejszym zjawiskiem naszych czasów. W Taizé ludzie wywodzący się różnych i czasami skonfliktowanych wyznań, narodów, kultur, języków wspólnie się modlą i pracują: tak, to jest możliwe, Chrystus burzy mury wszystkich podziałów. Ta różnorodność historyczna i geograficzna zaciera się wobec różnorodności darów. Wspólnota jest jak czynny ul. Niektórzy tworzą piękno, malują obrazy, czasem piszą ikony, lepią wspaniałe naczynia, które zdołają uszlachetnić codzienność. Inni tłumaczą i wydają najważniejsze teksty tradycji chrześcijańskiej. Uczą się tu również języków, żeby odpowiedzieć na międzynarodowe powołanie Taizé. Skromna, lecz głęboko przeżyta zapowiedź ludzkości pojednanej, przemienionej; boleśnie i po omacku zmierza ku niej historia, historia, w której Duch, zawsze w działaniu, podważa to, co nieprzejrzyste, lecz rozjaśnia to, co twórcze w sztuce, w nauce lub w duchowości.

Młodzi dnia dzisiejszego są znużeni dyskusjami (ale także kpinami), pragną autentyczności. Próżno mówić do nich o komunii, jeśli nie da się „przyjść i zobaczyć” — jeśli nie można pokazać im miejsca, gdzie żyje się komunią. Miejsca, w którym przyjmuje się człowieka takim, jakim jest, nie osądzając, gdzie nie żąda się od nikogo dogmatycznej legitymacji, a jednak nie ukrywa się, że ci, którzy tu przybywają, gromadzą się wokół Chrystusa i że tutaj zaczyna się droga. — „Ja jestem drogą”, powiedział On, „dla tych, którzy tego pragną”. W Taizé odkrywa się coś, co lubię nazywać chrześcijaństwem „postideologicznym”.

Bóg jest kimś „wciąż poszukiwanym”, mówił jeden z Ojców Kościoła, a równocześnie wciąż sam nie przestaje przychodzić i dawać siebie. Bóg jest Tajemnicą i Miłością i oto drugi człowiek w świetle Chrystusa objawia się nam również jako tajemnica i miłość. W Taizé można wspólnie śpiewać, śpiewa się krótkie i pełne treści wersety, powtarzane niestrudzenie. Słowa ze Wschodu i z Zachodu, z Północy i Południa, które można recytować w wielu językach. Krzyż w piątek, zmartwychwstanie w nocy z soboty na niedzielę i brat Roger trzymający dzieci za rękę, by nauczyć je gestów czci. Pomiędzy nabożeństwami bracia wyjaśniają Ewangelię tym, którzy tego pragną. Można im zaufać: to nie są guru, ale ludzie poszukujący, oni także, tylko nieco dalej doszli na tej drodze. I ta niewiarygodna cisza przenikająca tysiące osób...

Ta książka składa się z serii rozważań, które narodziły się dzięki rozmowom, jakie wielokrotnie prowadziłem w Taizé. Niesie w sobie znamię poszukiwań braci i pytań młodych ludzi, których bracia przyjmują. W swoich rozważaniach pragnę dotrzeć do istoty, nie staram się o wyczerpanie tematu. Na koniec chcę podkreślić, że jeśli ta książka ujrzała światło dzienne, stało się to dzięki więzi, jaką od długiego czasu odczuwam między poszukiwaniami moimi i wspólnoty z Taizé. Stała się ona jedną z moich duchowych ojczyzn. Jestem prawosławny i odnajduję w Taizé powołanie prawosławia, ortodoksyjności przekraczającej swoje historyczne ograniczenia, by świadczyć o tym, co na początku, i o tym, co ostateczne: jest to jak dzielenie się, jak wezwanie. Z wielką radością patrzę teraz na tak wielu młodych prawosławnych z Europy Wschodniej i Południowo-wschodniej, którzy całymi autobusami każdego lata przyjeżdżają do Taizé. Europa obcowania świętych. Stąd ta książka — gest wdzięczności.

Olivier Clément

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama