Gdyby moja mama widziała, jak jej skarb cierpi...

Świadectwo

Rodzice odkryli przede mną wody Bałtyku. Tam nauczyłem się pływać. Przeżywając młodość w jedynie słusznym „obozie państw socjalistycznych” (na maturalną klasę nałożył się grudzień '70), zapamiętałem uwagę rodziców, że na morzu nie da się ustawić płotów granicznych. Te wielkie wody były moją pierwszą „przestrzenią wolności”.

Wreszcie w 1990 roku ruszyłem na morze. Wieloletnie ćwiczenia na słodkich wodach bardzo mi się przydały. Miałem okazję przepłynąć Ocean Atlantycki na harcerskiej „Zjawie” w roku pięćsetlecia odkrycia Ameryki. Jako jedyny ksiądz posługiwałem kilkusetosobowej reprezentacji polskich żeglarzy, którzy w tych pierwszych latach wolności na wielu jachtach i kilku żaglowcach, z „Darem Młodzieży” na czele, ruszyli na zachodnią półkulę.

Moje beztroskie urlopowe żeglowanie miało się jednak wnet skończyć. Obserwując młodych ludzi biorących udział w regatach „Kolumbus 1992”, doznawałem pewnej rozterki. Natarczywie kołatało do mojej świadomości powiedzenie: „W portach statki rdzewieją, a marynarze schodzą na psy”. Oddziaływanie mórz i oceanów bywa błogosławione, lecz może też jedynie nauczyć człowieka, iż czasem (ciężka pogoda) należy się sprężyć, a potem czekać na okazję, by się rozładować. O tawernach pełnych gorących dziewcząt i często zamawianych kolejek rumu mówią przecież liczne szanty. Kiedyś, gdy umieralność wśród zwykłych majtków była wielka, każdy powrót do portu stanowił okazję, by wypić „za szczęśliwe ocalenie”. Ale te czasy minęły, choć „wodopoje spirytualne” pochłaniają coraz młodszych.

Także w moim życiu nastąpiły nowe wydarzenia. W 1998 roku powstało zainicjowane przeze mnie stowarzyszenie Chrześcijańska Szkoła pod Żaglami. Już we wrześniu tegoż roku ruszyliśmy z młodzieżą w rejs dookoła Ameryki Południowej. Takim to „wejściem smoka” wdarliśmy się do historii żeglarstwa edukacyjnego.

Wielkie są dobrodziejstwa powierzenia się wiatrowi i wodzie morskiej, choć woda nie jest naturalnym środowiskiem człowieka. Czuje się on w niej nie do końca pewnie. Powierza się jednak żywiołowi, bo chce poznać tajemnicę lądu, który się ukaże, człowieka, którego spotka gdzieś za horyzontem. A gdy będzie zmuszony przez naturę do podwyższonej czujności i wysiłku, odkryje tajemnicę siebie. W innym świetle widzi się wartości i układa ich hierarchię według odwiecznych prawideł. Wyruszyć w rejs mogą ludzie odważni, a utrzymać się na powierzchni tylko ci, którzy ciągle będą pielęgnować wewnętrzną dyscyplinę i tęsknić za przygodą.

Tak było na przykład w roku szkolnym 1998/99 na pokładzie s/y Fryderyk Chopin, kiedy to wszyscy uczniowie za punkt honoru postawili sobie przejść do następnej klasy i tak się stało. A potem zdać maturę i to też osiągnęli. Młodzież w tej pływającej szkole przebywała cały semestr razem z nauczycielami. Nikt z nich do tej pory nie przebywał tak długo poza domem. Trzeba było wstawać na czterogodzinne wachty czasem o 12.00 w nocy, czasem o 4.00 rano. Codziennie o 8.00 było podniesienie bandery i „Kiedy ranne wstają zorze”. Pamiętam, jak pewnego po-ranka trudno było ustać na kołyszącym się pokładzie. A wiatr świszczał tak, że sami nie wiedzieliśmy, którą zwrotkę śpiewamy. Bywało, że Msza święta tylko dzięki czujności służby liturgicznej nie zakończyła się rozlaniem Krwi Pańskiej. Nowa załoga, która zamustrowała się w Uszuaja na Ziemi Ognistej, od razu dostała takiego ognia, że niektórzy przez dwa dni nic nie jedli. Podszedł do mnie jeden chłopak z woreczkiem foliowym w ręku, mówiąc: „Gdyby moja mama widziała, jak jej skarb cierpi, zaraz by umarła”. A potem był najsprawniejszy na rejach, nawet na tych zawieszonych 25 m nad pokładem.

Zawieszeni między niebem a ziemią niczym mała kruszyna we wszechświecie, przy spokojniejszej pogodzie uświadamialiśmy sobie ogrom dzieła stworzenia. Nie zapomnę pewnego dialogu przed spowiedzią. Była piękna noc, jako oficer dowodziłem wachtą. Podszedł do mnie młody człowiek i powiedział: „Dwa lata jestem w katolickim liceum i tyle czasu nie byłem u spowiedzi. Proszę mnie rozgrzeszyć”. I poszliśmy na dziób, a Pan był w lekkim powiewie, wyczuwalnym wśród rozpiętych na sztagach przednich żagli. Rejs był tak zaplanowany, że i w Boże Narodzenie, i w Wielkanoc byliśmy na morzu. Z jednego kawałka kartonu dało się zrobić piękny żłóbek. Choinkę wieźliśmy z Polski, ale z opłatkami był problem. Dostaliśmy je wówczas od polskich misjonarzy w Ekwadorze. Z kolei w brazylijskim mieście Salwador wszyscy skorzystaliśmy ze spowiedzi wielkanocnej. Posługiwali nam polscy księża pallotyni. Choć miasto to święcie się nazywa („Zbawiciel”), pełne jest występnych wyrostków (dzieci ulicy, wykorzystywanych przez mafie), którzy i naszym przyłożyli nóż do gardła. Ta okoliczność zapewne skłaniała do poważnej refleksji nad tajemnicą zła i destrukcyjną siłą grzesznych czynów. W Wielki Tydzień wypłynęliśmy na Atlantyk. W tajemnicy przede mną dziewczęta i chłopcy zrobili piękny krzyż, wykorzystując do tego dwa trzonki od miotły i nieco zużyte liny, z których powstała także pasyjka. Na środku oceanu okazało się, że mamy też kamienie, by zbudować grób Pański.

Każdy semestr rejsu zakładał blisko miesiąc postoju w odwiedzanych krajach. W Wenezueli zatrzymaliśmy się w niewielkim porcie niedaleko zatoki, gdzie wydobywa się ropę naftową. Pracuje tam aż trzech misjonarzy, którzy kończyli to samo, co ja, gnieźnieńskie seminarium. Sobie znanymi kanałami załatwili za pół ceny ropę na żaglowiec, czego nie mogę im zapomnieć, i — co ważniejsze — zorganizowali spotkanie w ośrodku młodzieżowym im. Jana Pawła II. Tamtejsza młodzież była ogromnie ciekawa młodych z ojczyzny Papieża. O Polsce wiedzieli tyle, że stamtąd są ich księża i Jan Paweł II, którego kochali. Na Mszy świętej obie schole przekrzykiwały się, by wyrazić radość tej samej wiary i spotkania. Później były popisy taneczne. Nie bardzo rozumieli naszego dostojnego poloneza, ale krakowiaka od razu polubili. Śniadzi chłopcy podeszli do naszych, poprosili o krakowskie surduty i zatańczyli z naszymi białogłowami. Nasza była muzyka, ale krakowiak był ŕ la rumba-
-samba.

Podczas innego rejsu wędrowaliśmy śladami pierwszych chrześcijan dla uczczenia narodzin Zbawiciela. 27 listopada 2000 roku w sztormiakach stanęliśmy przed mocno zmęczonym obchodami Roku Jubileuszowego Janem Pawłem II. Papież zażyczył sobie, bym każdego przedstawił. A w chwilę po zniknięciu za drzwiami prywatnych pomieszczeń wy-biegł stamtąd ks. Stanisław Dziwisz, wręczając mi kopertę ze słowami: „Ojciec Święty wie, że pod koniec rejsu na pewno nie macie już pieniędzy. Więc tu jest na wykupienie wszystkich zdjęć i macie wypić kawę za zdrowie ofiarodawcy”. Nie powiem, ile milionów lirów dostaliśmy od te-go wielkiego Wędrowcy. Nie upłynęło wiele czasu, a Jan Paweł II napisał do całego Kościoła na nowe tysiąclecie: „Wypłyń na głębię”.

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama