Serdecznie dobry człowiek - tak zapisał się w pamięci ludzkiej bł. Edmund Bojanowski, zwany też apostołem miłosierdzia
„Serdecznie dobry człowiek” — tak zapisał się w pamięci ludzkiej. „Apostoł miłosierdzia” — mówił o nim bł. Jan Paweł II, „wydobywając” dla naszych czasów bł. Edmunda Bojanowskiego, człowieka, który pozwolił „pisać się” Chrystusowi.
Poznając historię życia bł. Edmunda Bojanowskiego, czytając pozostawione przez niego pisma i świadectwa o nim, człowiek ten zadziwia. Czym? Przede wszystkim prostotą i zwyczajnością swojego pełnego codziennych, podobnych naszym, trosk, zmagań czy przeciwności życia, które będąc tak bardzo „ludzkie”, było jednocześnie święte. I jest to świętość, która nieustannie pociąga. Mimo że mija właśnie 140 lat od jego śmierci, a raczej narodzin dla nieba. Zadziwia też dzieło, które rozpoczął i pozostawił po sobie — liczące dziś ponad 3 tys. sióstr Zgromadzenie Służebniczek Niepokalanego Poczęcia NMP. A mało brakowało, żeby mały Edmund nie dożył piątego roku życia.
Edmund był dzieckiem wątłego zdrowia. Gdy w wieku czterech lat poważnie zachorował, lekarze nie dawali mu nadziei na przeżycie. Jego matka wciąż jednak pokładała ufność we wstawiennictwie Matki Bożej, Róży Duchownej ze Świętej Góry. I Maryja królująca w sanktuarium leżącym nieopodal dworku w Grabonogu, w którym mieszkali Bojanowscy, nie zawiodła. Bowiem gdy któregoś wieczoru dziecko nie dawało już znaków życia, jego matka raz jeszcze klęknęła do tym gorętszej modlitwy, prosząc o jego wskrzeszenie. Wróciwszy do pokoju, zastała dziecko radosne, jakby obudzone ze snu. Wdzięczna Najświętszej Panience za ten cud ofiarowała dla Jej sanktuarium srebrne wotum w kształcie Oka Opatrzności. Wielokrotnie opowiadała też później Edmundowi o tym wydarzeniu, które opisał on także w świętogórskich kronikach. Nie dziwi więc jego wielkie nabożeństwo do Matki Bożej, którym odznaczał się przez całe życie. Pewną formą spłacenia Maryi długu wdzięczności było nadanie największemu dziełu swojego życia, zgromadzeniu zakonnemu, maryjnej nazwy i duchowości.
Na osobowość Edmunda miał również wpływ jego dom, urodził się bowiem w rodzinie drobnoszlacheckiej, głęboko katolickiej i przepojonej duchem patriotyzmu. Bardzo ubolewał, że nie może, ze względu na młody wiek i słabe zdrowie, wziąć udziału, tak jak jego ojciec i brat, w powstaniu listopadowym. Żywa wiara, zaszczepiona przez rodziców, pozwoliła przyjąć mu tę wolę Bożą. Nie pozostał on jednak w bezczynności, oddając się pracy i kształceniu, także temu wewnętrznemu. „Dobry Edmundzie, (...) miło mi jest widzieć młodego Polaka, tak czynnie i gorliwie narodowością zajętego. Bodajby więcej Polska podobnych Tobie miała”, pisał do niego w 1830 r. powstaniec listopadowy Julian Klemczyński. Natomiast Ksawery Bojanowski, stryjeczny brat jego ojca zauważał: „Cieszę się, iż umysł Twój, wzrastając w szlachetności obok ciebie, przygotowuje Ojczyźnie niewyrodnego syna — z tym usposobieniem wzrośniesz niezawodnie dla narodowej pociechy”. Jest więc ten mało chyba jeszcze w Polsce znany Błogosławiony znakomitym wzorem także dla dzisiejszej młodzieży.
Oprócz tego Edmund Bojanowski był człowiekiem modlitwy, a Bóg był dla niego stałym punktem odniesienia we wszystkich, także tych trudnych, codziennych sprawach. Tak sam pisze w swoim Dzienniku pod datą 3 lipca 1857 r.: „Wszystkie te dzisiejsze wiadomości dziwnie mnie ucisnęły na sercu. Prosiłem Boga gorąco przy wieczornych modlitwach, aby wszystko ku dobremu obrócić raczył, a moje zmartwienia przyjął najmiłosierniej, jako drobną ofiarę za grzechy moje”.
Na modlitwie też dojrzewały jego projekty i przedsięwzięcia. Pomimo bowiem słabości fizycznych, jakich doświadczał, dał się poznać jako człowiek czynu, wrażliwy przy tym na cierpienie oraz nędzę materialną i duchową innych. Dziś nazwalibyśmy taką postawę po prostu „wyobraźnią miłosierdzia”.
Owocem tej postawy otwarcia się Edmunda na wolę Bożą i jego ludzkiej wrażliwości była praca wśród najuboższych warstw polskiego społeczeństwa, zwłaszcza ubogich dzieci i sierot, troska o ich kształcenie, wychowanie i moralność. A do powstania pierwszych ochronek Bojanowskiego, będących początkiem założonego później zgromadzenia zakonnego, przyczyniła się również panująca w Wielkopolsce epidemia cholery. I to nieszczęście, które dotknęło wiele ówczesnych rodzin, Bóg wykorzystał do wyprowadzenia z niego dobra.
Jednak to Boże prowadzenie nie oznaczało wcale, że dla Edmunda była to droga łatwa. Kosztowała go ona wiele wyrzeczeń i cierpień. Nie dość bowiem, że był słabego zdrowia, to jeszcze w swojej pracy u podstaw musiał często przeciwstawiać się beztrosce wyższych warstw społeczeństwa. „Mój Boże, jakże to ci biedacy często z nędzy marnieją, a my myślimy o fetach, imieninach, polowaniach, tylko nie o biednych bliźnich”, pisał w 1854 r. w swoim Dzienniku.
Poza tym, już po założeniu zgromadzenia służącego dzieciom i ubogim, zmagał się z przeciwnościami ze strony władz zaborczych. Musiał też, niestety, znosić przykrości ze strony niektórych osób duchownych, które nie mogły mu darować, że będąc człowiekiem świeckim zakłada zgromadzenie zakonne, w dodatku żeńskie, i pisze dla niego regułę. Dlatego też przyjaciele przekonywali go, że kapłaństwo podniosłoby jego prestiż i oszczędziło wielu niepowodzeń w środowisku osób duchownych. Stąd w wieku 55 lat za specjalnym zezwoleniem abp. Mieczysława Ledóchowskiego wstąpił do seminarium duchownego w Gnieźnie.
Tymczasem okazało się, że drogi i myśli Boże były inne. Stale pogarszający się stan zdrowia, związany z postępującą gruźlicą, zmusił go do przerwania studiów seminaryjnych. Znane są prorocze słowa abp. Ledóchowskiego dotyczące życia Bojanowskiego: „Mam mocne przekonanie, że Bóg tego świętego człowieka chce uświęcić w stanie świeckim”. Natomiast sam Edmund zwykł powtarzać: „Skoro Bóg dzieło rozpoczął, sam do szczęśliwego końca je doprowadzi”.
opr. mg/mg