Fragmenty biografii p.t. "Matka Teresa. Cudowne historie"
Leo Maasburg Matka Teresa Cudowne historie ISBN: 978-83-7516-234-9 Wydawnictwo Święty Wojciech 2010 |
wybrane fragmenty:
|
Morze nędzy było stałym elementem pejzażu Związku Radzieckiego. Sytuację pogorszył jeszcze tragiczny fakt, że w drugim tygodniu grudnia 1988 roku w Armenii doszło do trzęsienia ziemi o sile, która sprawiła, że wielopiętrowe budynki waliły się niczym domki z kart. Katastrofa dotknęła w sposób szczególny okolice Spitaku i Leninakanu (obecne Giumri) i spowodowała śmierć ponad 30 000 osób, w tym tysięcy dzieci.
Siostry nie zakończyły jeszcze wprowadzania się do domu w Moskwie, gdy Matka Teresa przyjęła zaproszenie miejscowego komitetu obrony pokoju, aby wysłać do Erewania (Erywania), stolicy Armenii, cztery siostry i księdza. Mieli oni wspierać pacjentów jednego ze szpitali dziecięcych „pokorną miłością i posługą” („humble love and service)” i dzięki temu nieść w tym trudnym okresie dzieciom oraz ich rodzinom pocieszenie i nadzieję. Szpital zbudowano kilka lat wcześniej z myślą o stu dwudziestu dzieciach. W danej chwili przebywało w nim jednak ponad sześciuset małych pacjentów - w przeważającej części ofiar trzęsienia ziemi.
Powitanie na lotnisku w Moskwie |
Nasz szybki, wręcz ekspresowy wyjazd z Moskwy sprawił, że nie mieliśmy niemal czasu na przygotowania. Również w tym przypadku - jak to zwykle bywało - Matka Teresa uznała, że nie może sobie pozwolić na bezczynność. Święto Narodzenia Jezusa stanowiło w jej oczach właściwy moment, aby wraz z czterema siostrami - i księdzem - pospieszyć z pomocą cierpiącej ludności Armenii. Odlot z Moskwy zaplanowano zatem jeszcze na popołudnie dnia Bożego Narodzenia. Naszej podróży - przynajmniej do lotniska Szeremietiewo - nie mogły opóźnić ani nasze nieme zdziwienie tym pośpiechem, ani też szalejąca wokół burza śnieżna.
Ponieważ zasypaniem zagrożona była nie tylko Moskwa, lecz także cel naszej podróży, Erewań, musieliśmy spędzić na lotnisku wiele godzin w oczekiwaniu na wylot. Jako osoby towarzyszące Matce Teresie, która wciąż jeszcze figurowała na liście honorowych gości Komitetu Obrony Pokoju, traktowani byliśmy jako VIP-y, co dawało nam prawo do oczekiwania w specjalnym saloniku dla członków partii i KGB. Z panującą zwykle w tym pomieszczeniu bonzów partyjnych i gospodarczych atmosferą dostojnego, władczego milczenia, a być może także lęku, nic nie mogło kontrastować silniej - i nic nie mogło jej bardziej przemienić - niż żywe i pełne ekscytacji trajkotanie młodych hinduskich sióstr o kawowej barwie skóry w lśniących biało-niebieskich sari. Hinduskie sari i burza śnieżna nad Moskwą. Lodowaty wiatr, mróz i Matka Teresa bez skarpet, w swych otwartych skórzanych sandałach. Czy można wyobrazić sobie wyraźniejszy symbol, ukazujący kontrast między ponurą potęgą komunizmu a ewangelicznym ubóstwem? I tak oto salonik KGB doznał przemiany, której w tej cementowej konstrukcji z nadętym, pozbawionym gustu umeblowaniem i zadziwiająco zaniedbanymi wykładzinami nikt chyba nie oczekiwał.
Gdy oczekiwanie było nieuniknione, Matka Teresa wykorzystywała je zawsze na ewangelizowanie innych, modlitwę oraz wesołe rozmowy i żarty ze swymi siostrami. Również w ten dzień Bożego Narodzenia pozdrowiła uprzejmie gości saloniku dla VIP-ów i już ich pierwsze, nieśmiałe uśmiechy nagrodzone zostały wydobytymi z jej torebki Cudownymi Medalikami. Ona i jej siostry wykorzystywały każdy przejaw zaciekawienia, każde pytające spojrzenie jako dobrą okazję do obdarowania kogoś uśmiechem lub życzliwym słowem. Wkrótce wszystkie oczekujące na lot osoby znajdowały się w posiadaniu „Bogarodicy” (Matki Bożej) - to rosyjskie słowo Matka Teresa już znała - w postaci zawieszonego na szyi na łańcuszku albo na sznurku lub ukrytego w portfelu Cudownego Medalika. Tych, którzy mówili trochę po angielsku, Matka Teresa nauczyła pasującej do medalika modlitwy: „Mary, Mother of Jesus, be a Mother to me now” („Maryjo, Matko Jezusa, bądź mi teraz matką”).
Radość z powodu tych drobnych gestów miłości i zdumienie nimi były olbrzymie. Powszechne zdumienie wzrosło jednak jeszcze, gdy zsunięto krzesła, a siostry cicho, nie chcąc przeszkadzać obecnym, zaczęły w pomieszczeniu sowieckich bonzów odmawiać i śpiewać swą południową modlitwę. W dużym saloniku zapanowało milczenie, które godne byłoby świątecznej Mszy w dostojnej katedrze. Podświadomie bałem się tylko, że strażnicy przed wejściem położą tym pobożnym praktykom w sercu państwa radzieckiego kres, przywracając ateistyczną „normalność”.
Nic podobnego się jednak nie zdarzyło - ledwie ucichło ostatnie wezwanie do Matki Bożej, z torebek i pudełek wyłonił się świeży moskiewski razowiec, ser topiony i - dziw nad dziwy! - czekoladowe jajeczka wielkanocne. Jajeczka wielkanocne w Boże Narodzenie!
Wszystkich oczekujących na lot poczęstowano kanapkami i jajeczkami, ale tylko najodważniejsi sięgnęli po plastikowe kubki z perlącym się żółto-zielony płynem, który jedna z sióstr wyciągnęła ze swej torebki. Gdy po półgodzinnym wesołym pikniku spakowano pozostałą żywność i umyto kubeczki, przyszedł czas na zasłużony odpoczynek. Matka Teresa usiadła w pseudobarokowym fotelu pod olbrzymim obrazem, wzięła do ręki jedną z gazet codziennych i zaczęła rozszyfrowywać litery cyrylicy, których w dzieciństwie uczyła się w szkole w Skopje. W trakcie tej czynności zapadła w drzemkę. Gazeta prawie całkowicie ją przykrywała. Jest to obraz, którego nie zapomnę - Matka Teresa w dniu Bożego Narodzenia roku 1988 w Moskwie, w sercu sowieckiego imperium, siedząca na barokowym tronie pod monumentalnym obrazem Lenina, przykryta dziennikiem partii komunistycznej „Prawda” i śpiąca spokojnym snem.
Nad płytą lotniska jeszcze przez kilka godzin wirowały wielkie płatki śniegu. O wylocie z Moskwy można było pomyśleć dopiero wieczorem. Choć cały szereg innych lotów odwołano, nasz samolot już po zapadnięciu zmroku wzniósł się w powietrze. Aż do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy w ogóle zdołamy wylądować na lotnisku w Erewaniu, które również ucierpiało wskutek trzęsienia ziemi. Kilka dni po katastrofie samoloty techniczne i wojskowe, transportujące artykuły pierwszej potrzeby oraz oddziały ratowników, wciąż jeszcze miały pierwszeństwo przed cywilnymi. Po serii „szybkich nowenn”, ulubionej krótkiej modlitwie Matki Teresy, wylądowaliśmy jednak w środku burzy śnieżnej. Manewry pilota przy podchodzeniu do lądowania przypominały jazdę kolejki górskiej w wesołym miasteczku; samolot kołysał się i trzeszczał tak, że zaczęliśmy się bać.
Przez chwilę myślałem, że śmierć u boku Matki Teresy byłaby z pewnością czymś zaszczytnym. Potem jednak przeważyło inne uczucie, którego przy Matce Teresie w trudnych sytuacjach doświadczali także inni - w jej obecności rzadko pojawiał się strach czy panika. Miało się odczucie, że dłoń, która wyraźnie prowadziła i chroniła Matkę Teresę, podtrzymuje i chroni również nas, dopóki znajdujemy się w jej pobliżu.
Gdy wylądowaliśmy w Erewaniu, kolejna trudna sytuacja nie dała na siebie długo czekać. Było już po północy i ledwo opuściliśmy główną halę lotniska, wyłączono światło i zamknięto drzwi. Naszego przybycia najwyraźniej nikt się już nie spodziewał, a w każdym razie nikt nie pojawił się, aby nas odebrać. Staliśmy więc tak w tę noc Bożego Narodzenia samotnie przy ciemnej drodze w sypiącym śniegu i trzaskającym mrozie. Stolica, Erewań, oddalona była o wiele kilometrów. Tym razem Matka Teresa zaczęła odmawiać z nami nie „szybką nowennę”, lecz różaniec - tajemnicę Narodzenia Pana Jezusa. Jeszcze nie skończyliśmy dziesiątego Zdrowaś Maryjo, gdy Matka Teresa zawołała głośno: „See, how good Jesus is” („Zobaczcie, jak dobry jest Jezus”)!, uświadamiając nam, że Bóg znów pomógł jej i nam - tym razem zsyłając nam duży samochód milicyjny, którego światła wyłoniły się nagle ze śnieżycy.
Z rozmiarów pojazdu wywnioskowałem, że był on zapewne przeznaczony do transportu oddziałów milicji lub więźniów. I trudno byłoby mieć milicjantom za złe, gdyby ubranych w egzotyczne sari i sandały, stojących w środku nocy na zasypanej śniegiem drodze przybyszów przetransportowali stamtąd prosto do zamkniętego zakładu. Oni jednak dowieźli nas - takie najwyraźniej mieli zadanie - pod stołeczny szpital dziecięcy, który miał przez najbliższe miesiące stać się nowym domem sióstr i moim.
Najprawdopodobniej milicja uprzedziła już dyrekcję szpitala, że mimo złej pogody jednak przybyliśmy, gdyż przed wejściem czekała już na nas cała delegacja: pani dyrektor szpitala, lekarki, kilka kobiet - jak można było się domyślić, przyjaciółek dyrektorki - oraz pracownicy ochrony, których w swojej wyobraźni uznałem natychmiast za członków KGB, wszyscy bardzo zatroskani o to, byśmy mieli wrażenie, że na nasz przyjazd wszystko zostało przygotowane.
Ledwie pokazano nam naszą kwaterę, Matka Teresa, wesoło żartując, ale jednocześnie nie tracąc z oczu swych priorytetów, zajęła się jej urządzaniem. Wielu pomieszczeń nie otrzymaliśmy. Szpital, jak już wspomniałem, przeznaczony był pierwotnie dla stu dwudziestu pacjentów, a teraz, po trzęsieniu ziemi, przebywało w nim sześćset dzieci - niektóre z nich w ciężkim stanie. Część z nich leżała na korytarzach i klatkach schodowych.
Czterem siostrom, które przyjechały z Matką Teresą, oddano do dyspozycji dwa pokoje. W jednym z nich, nie zastanawiając się ani chwili, Matka Teresa zaczęła urządzać kaplicę, wypakowując przywieziony przez nas krzyż i małe przenośne tabernakulum. Po kilku minutach na ścianie wisiał już krzyż z napisem „I thirst” („Pragnę”), u jego stóp stał pełniący funkcję ołtarza stół, a na podłodze leżała rozwinięta mata. I tak można było już zacząć pierwszą nocną modlitwę dziękczynną.
W innej części tej samej kondygnacji Matka Teresa przydzieliła mi wyposażoną w świetlik w suficie komórkę o powierzchni siedmiu metrów kwadratowych. Musiałem wyglądać na zaskoczonego, a nawet na przerażonego, bo Matka Teresa, która obejrzała już ciemną klitkę, stwierdziła: „Ojcze, teraz jesteś prawdziwym misjonarzem!” W jej słowach pobrzmiewała wyraźna nutka satysfakcji.
Następnie ze swej połatanej w wielu miejscach „torby obfitości” wyciągnęła woreczek suszonych śliwek, mówiąc: „Good night!” i tak oto z suszoną śliwką w ręku zostałem sam w pokoiku, który w dużej mierze wypełniało łóżko, to znaczy drewniana rama, na której ułożono dwa zszyte z sobą, pełniące funkcję materaca worki ze słomą.
Co zresztą miałem zmieścić w tym pokoju? I tak nie przywiozłem z sobą niczego, zupełnie niczego z wyjątkiem ubrań, które miałem na sobie. Mój bagaż zaginął już w drodze do Moskwy i nie udało się go odnaleźć. Pocieszałem się myślą, że jest to kwatera tylko na jedną noc.
Moja przygoda w Armenii rozpoczęła się. W ten osobliwy świąteczny wieczór w dalekim Erewaniu pochłonąłem mój „obfity” posiłek - śliwkę, którą poczęstowała mnie Matka Teresa. Po jej zjedzeniu chciałem wyrzucić pestkę. Ale - stop! Niczego nie marnować! Może pestka do czegoś się jeszcze przyda? I tak też się stało - przez kolejne dwa tygodnie wobec braku alternatywy służyła mi ona za szczoteczkę do zębów.
Wyczerpany przespałem kilka godzin, które pozostawały nam do Mszy porannej. Nie spałbym z pewnością tak dobrze, gdybym zdawał sobie sprawę, że „komórka sypialna ze świetlikiem” okaże się nie rozwiązaniem awaryjnym na jedną noc, lecz mieszkaniem, w którym miałem spędzić najbliższe sześć miesięcy.
opr. aw/aw