Doznać miłosierdzia to znaczy przekazać je dalej
Doznać miłosierdzia, doznać przebaczenia, to znaczy przekazać je dalej. Inaczej doznaliśmy go na próżno, jak nielitościwy sługa z przypowieści (Mt 18,23nn)...
Nasze AMEN, wypowiadane w domu Zwiastowania i Krzyża, powinno być dziękczynieniem za Boże usynowienie, za tę Miłość Trynitarną, która i nas przygarnia i napełnia. To z tego faktu, i z naszej świadomości tego faktu, płynie nasza tęsknota za Panem i nasze wołanie „Przyjdź”. I właściwie to byłoby wszystko, co jest ważne i godne naszej uwagi, gdybyśmy żyły poza czasem. Ale istnienie w czasie i przestrzeni powoduje, że nasza uwaga musi przyjmować rzeczywistość część po części, i rozciągać się na całe mnóstwo aspektów, połączonych z tą centralną prawdą Bożej Miłości. Także nasza ludzka kondycja istot grzesznych, którym przebaczono, powoduje konieczność odpowiedzi AMEN właśnie na Boże przebaczenie, konieczność przyjęcia go, akceptacji całej tej sytuacji, w której ono jest nam potrzebne jako punkt wyjścia naszej duchowej drogi. Zdawałoby się, cóż bardziej oczywistego, niż przyjąć, kiedy nam ktoś przebacza? — ale jednak doświadczenie wykazuje, że i tu bywają trudności. Żeby przyjąć przebaczenie, trzeba być naprawdę przekonanym o jego potrzebie. Czyli inaczej potrzeba skruchy, ale nie takiej nerwowej, która by się pławiła w świadomości własnej winy, tylko pokornej, która ani się nie dziwi swojej winie, ani jej nie próbuje ukrywać, ani o niej dużo nie myśli, bo o wiele ważniejszy temat dla swojej uwagi znajduje w Bożej przebaczającej miłości. I na tę miłość mówi AMEN: myślą, mową i uczynkiem. A to według zasady, że przyjąć miłosierdzie to znaczy przekazać je dalej.
Trzeba nam też przyjąć poważnie Boże ostrzeżenia. Bóg daje nam skarby swojej łaski, ale zarazem bardzo jasno każe nam uważać, jak je traktujemy, i nie ukrywa przed nami, że one nie działają automatycznie jak kontakt od lampy. Można się z nimi rozminąć, można skarbu nie przyjąć, żądając czegoś innego według własnych pomysłów: przecież za brak cudów wyrzucono Chrystusa Pana z Nazaretu. Więc tak, jak poważnie bierzemy Boże obietnice, tak też poważnie trzeba potraktować Boże ostrzeżenia. I dziękować za nie. A wziąć jakąś sprawę poważnie znaczy wziąć ją na siebie. Nie czekać, aż się inni zmienią i ułatwią mi nawrócenie; nie czekać, aż będę w lepszym humorze, albo wyspana, albo aż udowodnię, że to nie moja wina, albo cokolwiek jeszcze innego miewamy na swoje usprawiedliwienie. Jeżeli Bóg do nas wyciąga ręce, to gdybyśmy te ręce widziały cielesnymi oczyma, nic a nic by naszej uwagi nie oderwało, nie zatrzymało naszego pędu, nie umniejszyło naszej wdzięczności. A przecież one tu są przez cały czas, tylko brak nam wiary, żeby to stwierdzić ponad wszelką wątpliwość. Nasza niezdolność do brania ważnej sprawy na siebie jest wprost proporcjonalna do naszej niewiary. No to co w takim razie robić? Jak walczyć z własnym niedowiarstwem? Mamy wzór w Ewangelii: człowieka, który wołał: Wierzę, Panie, zaradź mojemu niedowiarstwu! (Mk 9,24) — co właściwie znaczyło: Chcę wierzyć, daj mi tę łaskę. Więc AMEN na łaskę wiary, którą rozpoznajemy czasem działającą w nas, kiedy coś, co jeszcze wczoraj, jeszcze przed godziną wydawało się nam niemożliwe, teraz jest tak spokojnie oczywiste i wykonalne, jakby nigdy nie było żadnego problemu. AMEN na łaskę wiary.
I powtórzmy: doznać miłosierdzia, doznać przebaczenia, to znaczy przekazać je dalej. Inaczej doznaliśmy go na próżno, jak nielitościwy sługa z przypowieści (Mt 18,23nn). W praktyce miłość bliźniego to życzliwość i wyrozumiałość. Trawestując słowa św. Jana: jeśli ktoś nie rozumie brata, którego widzi, to jakże może zrozumieć Boga, którego nie widzi? (por. 1 J 4,20). Wszystkie nasze najpiękniejsze nawet rozmyślania nie będą miały sensu ani Bożego skutku, jeśli wystarcza nam teoria, albo nawet jeśli w nią uciekamy, żeby odwrócić się od konkretnego, denerwującego bliźniego. Powiedziano w Naśladowaniu: „Na cóż ci się przyda wzniośle o Trójcy Świętej rozprawiać, jeśli przez brak pokory nie podobasz się Trójcy Świętej?” Pokora to jest to, co nas ustawia wobec Boga w tłumie podobnych do nas winowajców. Ona nas uczy rozciągać na nich otrzymane od Boga przebaczenie.
To właśnie pokorze i Bożemu przebaczeniu sprzeciwia się rozmyślanie o cudzych winach, zapisywanie ich w duszy, żeby przypadkiem żaden szczegół nie zginął, wyrokowanie o przypuszczalnych intencjach, oskarżanie... W niebie nie istnieje urząd prokuratora, więc nie ma sensu wprawiać się w nim na ziemi. Im prędzej z tego zrezygnujemy, w myśli, w mowie i w uczynku, tym dla wszystkich zainteresowanych lepiej, z nami włącznie. Będziemy wtedy dziećmi Ojca naszego, który i złym, i dobrym udziela swoich darów (por. Mt 5,45). Różnica jest ta, że Ojciec zna dobro i zło, które w nas jest, zna je rzeczywiście i rozróżnia trafnie, podczas gdy my zdani jesteśmy na domysły, i to domysły zależne od naszych własnych grzechów, zafarbowane przez nasze własne tendencje. To dlatego widzimy źdźbło w oku brata, a belki we własnym oku nie widzimy (por. Mt 7,3).
To trudne, Panie. Pozwól choć ślinę mi przełknąć... (Hi 7,19): nie dałbyś mi od Siebie choć chwili odpoczynku? Ale gdzież pójdę od Twego oblicza (Ps 139,7)? Niby wiadomo, że takiego kąta nigdzie nie ma; a jednak potrafimy go sobie szukać, na przykład przez to, że uciekamy w świat wartości, idei, tematów, bezosobowych pojęć, zamiast sprowadzać całe życie do osobowych relacji. To wprawdzie bardziej może grozi mężczyznom niż kobietom, ale i kobietom się zdarza. Ale Bóg to nie temat; to nasz Pan. Więc starajmy się nie myśleć o „ideałach monastycznych”, ale raczej o służbie Panu; nie mówmy o „powołaniu”, ale raczej o wołającym nas Bogu; ani o „powołaniach”, ale raczej o powołanych (osobach); nie odwołujmy się do „tradycji monastycznej”, ale raczej do ogromnej gromady ludzi, którzy już przed nami żyli w tej służbie i poznali jej drogi, a nas teraz uczą własnym doświadczeniem i przykładem.
I przede wszystkim uczą nas uciszenia serca. Eliminacji tego, co w nim jest hałasem, obcym wtrętem, duchowym śmieciem. Już tu była mowa o tym, że Duch Boży w naszym życiu działa najczęściej zgodnie ze swoją definicją: duch to przecież istota niewidzialna, nieuchwytna. I dlatego czysta, jednoznaczna, jednokierunkowa. Uciszenie serca to dzieło Ducha Bożego i najlepszy objaw Jego obecności; lepszy niż wszelkie krzyki, choćby i pobożne. Maryja, którą wszystkie obrałyśmy sobie za Matkę, jest właśnie matką serc uciszonych. Skupionych, rozważających, nie rozpraszających się na niepotrzebne drobiazgi, a zwłaszcza (jeśli już same nie potrafimy nie myśleć o bzdurkach) nie rozpraszających na nie bliźniego swego. Co on nam zawinił, że musi ciągle słuchać o tym wszystkim, co nam właśnie ślina na język przyniosła? Od szesnastu wieków wszyscy mnisi podtrzymują przekonanie o ważności zewnętrznego milczenia dla osiągnięcia milczenia wewnętrznego i dla uniknięcia krzywdy bliźniego. Jako pomoc do tego uciszenia wyznacza się miejsca i czasy ciszy, takie (używając modnego dzisiaj frazesu) strefy wolne od gadulstwa. I co? Czyż nie wygląda to na co dzień tak, jakby tego jeszcze dotąd nie wynaleziono?
Czy nie prawda, że nieraz to o nas mogłaby być ta stara fraszka: „Milczenie jest złotem; stąd wysnuwam wątek, że tracisz codziennie ogromny majątek”. A gdyby tak spróbować zastanowić się, o czym też przegadaliśmy taką masę czasu, tracąc te wszystkie skarby, które Bóg dla nas złożył w ciszy — to okazuje się, że głównie albo o bliźnich, i to krytycznie, albo na temat dla nas najważniejszy: o nas samych! I nawet nie zastanawia się taki gaduła, czy dla odbiorcy jego gadaniny ten temat jest rzeczywiście równie ważny jak dla niego.
A bywa jeszcze i takie gadanie, kiedy komuś wszystko jedno, o czym mówi, byleby to, cokolwiek pomyśli, natychmiast wylać na zewnątrz. Choćby to samo myślał i to samo powtarzał codziennie do znudzenia, choćby nikt o te informacje nie pytał, choćby już ludzie uciekali przed nimi, on gadać musi, i to jest jego kategoryczny imperatyw. Problem jest stary, bo już mędrzec biblijny pisał, że odpowiedzieć, zanim nas zapytano, uchodzi za głupotę i hańbę (por. Prz 18,13); a Pan Jezus kazał się wystrzegać nie tylko słów złych, ale i bezużytecznych (por. Mt 12,36). Św. Benedykt wyraźnie to powtarza... ale na nic wszelkie ostrzeżenia, kiedy ktoś gadać musi. Może więc przynajmniej uwierzmy, że istnieją wypowiedzi złe, niepotrzebne i dobre. Do złych należą wszelkie plotki i obmowy, oczywiście także kłótnie i wyzwiska. Do niepotrzebnych wszelkie udzielanie informacji, o które nas nie pytają i bez których rozmówca doskonale może żyć, a nawet lepiej niż z nimi, bo mu się nie zaśmieca byle czym głowy i pamięci. Dobre są te wszystkie, które albo wnoszą potrzebną informację, albo stwarzają spokojną, miłą atmosferę. Tu zakwalifikujmy żarty, oczywiście w czasie i w miejscu stosownym, nie złośliwe, budzące radość. Wyrzec się mów złych to kwestia przykazania Pańskiego. Walczyć ze skłonnością do bezużytecznych też... ale w każdym razie na pewno obowiązek monastyczny.
A codzienność, ta nasza święta codzienność, ważniejsza od wszelkich jednorazowych osiągnięć, stwarza nam przez cały czas niezliczone możliwości walki o uciszenie serca, o szczere wyznanie Bogu naszej tęsknoty za Nim. Tego już uczył św. Doroteusz. Jest taka jego konferencja, w której mnich idzie przez teren ławry, przechodzi obok drzwi kuchni i myśli sobie: Zajdę spytać kucharza, co dzisiaj gotuje — ale przezwycięża się i mija te drzwi. Dalej widzi dwóch braci rozmawiających i myśli sobie: Zapytam, o co im chodzi, może potrzebują pouczenia — ale przezwycięża się i idzie dalej... To było pisane w szóstym wieku, czy wczoraj? Drobiazgi, prawda, małe zwycięstwa, niewarte nawet wzmianki? Tak, ale trwały dom buduje się z małych cegiełek, a nie z prefabrykowanych elementów, które są duże, owszem, każdy widać z daleka, ale też wystarczy, żeby jeden się obsunął, a już z budynku jest rudera. Dom Boży w naszym sercu buduje się z takich właśnie małych cegiełek codzienności, i gdyby ich zabrakło, to już na niewiele się przydadzą jakieś wielkie a rzadkie osiągnięcia.
Bóg dał nam właśnie codzienność jako stały element życia, tak jak rybom dał wodę, a wszelkim ziemskim stworzeniom cielesność. Więc AMEN na tę świętą codzienność, nawet jeśli się nam wydaje nieciekawa, bo ona jest pełna obecności Boga, pełna Jego darów i Jego świateł. Nasza wina, jeśli tego nie uznajemy, i nasza strata. Kiedy się idzie na grzyby, można krążyć po lesie w poszukiwaniu jakiegoś szczególnie obfitego terenu z wielkimi okazami, a można od początku zrywać wszystko, co napotkamy. W tym drugim wypadku mamy szansę napełnienia koszyka; w tym pierwszym prawdopodobne, że nawet dna nie zakryjemy. Jeżeli wierzymy, że Bóg jest naszym Ojcem, a Chrystus obiecał być z nami aż do skończenia świata — to naszą radością jest przyjmować takie dary i zadania, jakie On nam posyła, i ani od wielkich się nie wymawiać, ani na małe się nie wybrzydzać. A fakt: klasztorna codzienność składa się głównie z tych małych, które nikomu nie imponują, zwłaszcza w świecie, ale które mogłyby być pieśnią naszej miłości — jeśli zechcemy śpiewać. Jeśli zechcemy. Inaczej będą kieratem wedle wierszyka „Oto twojego życia szkic: w kółko to samo, a w środku nic”. Ale czy potrafimy sobie wyobrazić, jaka jest radość naszego Pana, jeśli to, co naszej naturze wydaje się kieratem, staje się naszą pieśnią miłości?
Mówi Apostoł: nie zasmucajcie Bożego Ducha Świętego (Ef 4,30). Czyż Bóg może się martwić? Ale co możemy zrobić, skoro mówić o Nim potrafimy tylko ludzkim językiem i w ludzkiej terminologii. Może więc ten nasz język uznać należy za jakąś przenośnię; jedno pewne, że jeśli Apostołowi wolno mówić o „smutku” Boga, to wolno także i o Jego radości. A nasz Pan jest przecież także człowiekiem i mamy zapisane, że potrafił się cieszyć: z wiary setnika na przykład. Więc i nasz każdy akt wiary, każde nawet malutkie zrozumienie, malutkie zwycięstwo, z Jego łaski przecież płynące, musi być dla Niego radością. AMEN na Jego radość.
I to nas po raz kolejny doprowadza do tematu modlitwy, tej stałej z Nim relacji, która trwa zarówno w kaplicy, w tajemnicy Jego Ofiary, jak i w klasztorze, w tajemnicy Wcielenia. Bo nasza codzienność jest właśnie w tajemnicy Wcielenia ukryta i przechowywana, a nasza modlitwa w tajemnicy Krzyża, tej ofiary przyjętej przez Ojca i zbawczej dla całego świata. Ale właśnie dlatego, że modlitwa jest dla nas codziennością wszechogarniającą, a nie jakąś imprezą raz na kwartał, musi być cicha jak ziarno rosnące w ziemi; a przez to jest żywa jak to ziarno i nie stawia granic życia i wzrostu. Musi także mówić prawdę i poznawać prawdę o Bogu i o nas: czasem bardziej o Bogu, czasem bardziej o nas, jak możliwości właśnie niosą. Oczywiście prędzej czy później dochodzimy do tej prawdy, że się modlić po prostu nie umiemy. I cóż z tego? Bóg nie przestaje być Bogiem, a Jego obietnice trwają. Choćbym przechodził przez ciemną dolinę... (Ps 23,4) i tak pozostaje prawdą, że jeden dzień w przybytkach Bożych lepszy jest niż innych tysiące (Ps 84,11).
A nigdy nie myślmy, że są takie okoliczności, w których modlitwa jest niemożliwa. Jakiś konkretny rodzaj modlitwy, owszem: nie odmawia się brewiarza, mając kompres na oczach, ani się nie odprawia rozmyślania podczas załatwiania spraw urzędowych. Ale wtedy jest doskonały czas i miejsce na inny rodzaj modlitwy, na pamięć o Bożej obecności, na akty strzeliste, na prośby i dziękczynienia... W chorobie, w wysokiej gorączce jest doskonała okazja, żeby Bogu ofiarowywać siebie i swoje losy, przyjmując wszystko, co daje, i wybierając Jego na swoją radość. Oczywiście — ale to całkiem inna sprawa — we wszelkich takich utrudnieniach może być zupełnie niemożliwa taka modlitwa, jaką my nazywamy udaną. Jaką sobie zaplanowaliśmy. Jaką lubimy zaliczać. Tylko zawsze pytanie: czy Bogu to się równie podoba jak nam. Czy On nie woli, przynajmniej czasem, szczerego, prostego okazywania Mu swojej udręki — od naszych ściśle według metody zaplanowanych rozmyślań; i czy nie daje nam czasem okazji do takiego właśnie uproszczenia modlitwy po to, żebyśmy mieli mniej okazji do samozadowolenia, a za to do Niego bliżej.
A w ogóle to cóż z tego, że nie umiem się modlić, że mi nie wychodzi, że moją modlitwę zasnuwają wszelkie możliwe rozproszenia jak gęsty smog? Niby co ja jestem takiego, żebym się miała modlić pięknie? Jeżeli prawdą o mnie jest słabość, to słabość moją Mu ofiaruję; zawsze lepsza na ofiarę Bogu prawda niż maska. Jeżeli On ma wzrastać, a ja się umniejszać (J 3,30), to wystarczy mi Jego chwała, bo jest ważniejsza od mojej — nieskończenie ważniejsza! Byleś Ty, Panie, był uwielbiony, to już nie takie ważne, co dalej będzie, ze mną i z moją modlitwą; ani co o mnie ludzie myślą, dobrze czy źle — za dobrze czy zbyt źle — zresztą, kto to wymierzy! — ani nawet co ja sama o sobie wiem — nie załamię się pod tym, bo to nieważne. Byleś Ty był uwielbiony. AMEN.
Fragment książki „Amen. Rekolekcje”
Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora "honoris causa". Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.
opr. mg/mg