Słowo „duchowość” może być rozumiane tak opacznie, że trzeba jasno powiedzieć, o co w niej chodzi. Na pewno nie o doznania, samorealizację czy oświecenie, ale o relację osoby do osoby
Przetłumaczmy postawione w tytule pytanie z języka rzeczowego na język osobowy. Zadano mi taki tytuł jakby umyślnie, żebym mogła go zmienić! „Duchowość” — to jest coś, jakiś jakby aspekt mnie samej; pojęcie, abstrakcja, rzecz bezosobowa jak odbicie w lustrze. Jako taka po prostu mnie nie obchodzi. Szukam osobowego kontaktu z osobą. Więc pytam: Kim jest Bóg — gdzie Go szukać i jak dbać o możliwość kontaktu z Nim?
Niby to na jedno wychodzi, skoro duchowość można określić jako życie modlitwy, a modlitwa skierowana jest do Boga. Ale po co takie długie omówienia, które w dodatku koncentrują sprawę nie na Bogu, tylko na mnie? Ja, moja modlitwa, moja duchowość, moja doskonałość, mój psychiczny komfort... Trzeba pamiętać, że język, którego używamy, nie jest tylko kształtowanym przez nas środkiem wyrazu; on także kształtuje nas, nasze pojęcia i naszą postawę. Zachodzi sprzężenie zwrotne. Więc jeszcze raz, mówiąc po prostu: gdzie mamy szukać Boga?
Może na początek: gdzie nie ma sensu Go szukać? Nie ma sensu szukać Go tam, gdzie Go nie znają, a więc w religiach i technikach medytacyjnych Dalekiego Wschodu. Osoba, to jest istota świadoma siebie i zdolna do relacji z kimś drugim; i właśnie tym się różni myśl religijna semicko-europejska od hindusko-chińskiej, że ta druga nie zna i nie uznaje Boga osobowego. A tylko między osobami możliwa jest miłość. Można podziwiać mnichów, na przykład tybetańskich, że nawet nie wiedząc nic o Bogu Stworzycielu i Zbawicielu, gotowi są poświęcić życie służbie tych nieokreślonych zaświatów, w które wierzą; można podziwiać praktyczną psychologię we wschodnich technikach opanowania siebie, uspokajania siebie... no tak, uspokojenie nerwów to by się nam czasem przydało... Ale nawet pożyczając od nich takie techniki, można iść z nimi tylko kawałek drogi. O ile oczywiście szukamy Boga, a nie tylko własnego psychicznego komfortu. Bo na tym wyciszeniu oni kończą — a my dopiero zaczynamy; dla nas wszelkie opanowanie siebie to może być dopiero wstęp do tym lepszej służby Temu, który się nam objawił jako Osoba. A nawet jako Trójca Osób.
Gdzie jeszcze nie ma większego sensu Go szukać? W krzyku, w tłumie, choćby i tłumie złożonym z chrześcijan, ale zebranym po to tylko, żeby zaliczyć masowe religijne przeżycie. Bo to są rzeczy płytkie, emocjonalne, najczęściej nie mające wpływu na sposób życia uczestników; jakoś nie widać, żeby tam wszędzie, gdzie się takie ogromne imprezy odbyły, wzrastał poziom zaangażowania parafian w służbę chorym czy bezdomnym. A Bóg to nie jest tylko taka cud-dekoracja do wzniosłych modlitewnych przeżyć, raz na jakiś czas; to jest Ktoś, kto po nas oczekuje służby pełnej i trwałej, tak czynem, jak i modlitwą, tak życiem, jak i myślą. I nie zadowoli się niczym mniej niż wszystkim, więc nie dość Mu naszej pobożności w sanktuarium czy na jakimś stadionie. A jeśli Go chcemy znaleźć, to oczywiście szukanie powinno się odbywać na Jego warunkach.
No i zawsze jest jeszcze problem intencji: po co Go szukamy. Do pewnego kapłana zgłosił się kiedyś petent: „Niech mnie ksiądz nauczy modlić się skutecznie”! To znaczy: niech mnie ksiądz nauczy takiego magicznego zaklęcia, żeby już Bóg zawsze musiał mnie posłuchać i zrobić po mojemu. Ale jeśli ktokolwiek myśli, że takie zaklęcie jest możliwe i nawet naucza lud jakiejś „skutecznej” modlitwy, to oszukuje sam siebie i drugich. Bóg jest absolutnie suwerenny; nigdy nie był, nie jest i nie będzie automatem do spełniania życzeń. Wie najlepiej, które spełnić, i jak spełnić. Więc jeśli szukamy nie Jego, nie Jego służby i Jego miłości, tylko swojego interesu, nawet duchowo pojętego — to naprawdę lepiej zająć się czymś innym, choćby jakimś hobby: mniej będzie rozczarowań.
Ale jeśli szukamy naprawdę Boga samego, to gdzie? Na szczęście nie jesteśmy w tym zdani na własne pomysły. On sam zechciał objawić się nam w osobie Jezusa Chrystusa; i tu jest nasze z Nim spotkanie. A gdzie w takim razie mamy szukać Chrystusa? Są trzy główne miejsca spotkania: 1. w Jego nauce, 2. w Jego sakramentach, 3. wszędzie indziej. Zaraz wyjaśnię!
1. Poznając Jego naukę, poznajemy Jego samego; byleśmy tego właśnie w tej nauce szukali i na te treści zwracali uwagę. Bo nawet w Biblii można szukać nie osobowego kontaktu z Panem, nie wiadomości o Nim, ale jakichś tematów wobec tej sprawy ubocznych. Tymczasem Jezus w Ewangeliach przede wszystkim poucza nas o Ojcu, dalej o swoim dziele dla nas, zleconym przez Ojca, i wreszcie o tym, jak to dzieło mamy przyjąć. Inaczej mówiąc, jest przez cały czas w zasięgu tego jednego tematu: miłości między Ojcem a Nim samym, rozciągnięcia tej miłości na ludzi i przyjęcia jej daru przez ludzi. Proszę zauważyć, że to przyjęcie daru miłości Bożej obejmuje nie tylko czas przeznaczony na modlitwę czy jakiekolwiek inne „duchowe” zajęcia, ale także całą resztę życia, bo wyraźnie mamy podkreślone takie elementy, jak miłość bliźniego i (zwłaszcza!) przebaczenie. „Duchowość”, która by się nie rozlewała na życie, byłaby jedynie oszukiwaniem samego siebie.
Powiedzieliśmy: Jezus w Ewangelii. Ale do zrozumienia Ewangelii dobrze i poprawnie, potrzebna jest i bardzo przydatna wielowiekowa refleksja Kościoła. Inaczej mówiąc, teologia. Nie chodzi mi tu o takie dzieła teologiczne, do których zrozumienia trzeba przyswoić sobie fachową terminologię; a w każdym razie, zanim by kto zabrał się do takich, najlepiej zrobi, sięgając po Katechizm Kościoła Katolickiego. Grube tomisko, prawda, ale bardzo przydatne w naszym dążeniu do poznania Pana. I nie do specjalistów zwrócone. Każda epoka i każdy krąg kulturowy ma własne skojarzenia, własny język i własne problemy: inne stawiał pytania już w czasach apostolskich nawrócony do Chrystusa Żyd niż nawrócony Grek; inne, pisarze epoki patrystycznej; inne logicy średniowieczni; i tak dalej, a jeszcze inne my teraz. Dlatego ten dwudziestowieczny katechizm ma swoisty układ i swoiste preferencje tematyczne, ale podaje czystą naukę Jezusa językiem naszego świata. Kto tej nauki szuka, nie ominie tej książki.
2. Oczywiście także Biblię i teologię można czytać z samej tylko ludzkiej ciekawości. Ale jeżeli czytamy je po to, by poznać Jezusa, to szybko dochodzimy do możliwości, a nawet konieczności, innego jeszcze kontaktu; mniej subiektywnie odczuwalnego, ale za to bardzo realnego obiektywnie: do Sakramentów. Przez chrzest Jezus rozciąga na nas swoje synostwo Boże, i to jest rzeczywista prawda, chociaż człowiek czuje tylko trochę wody na skórze. Na spowiedzi spotykamy się z Jego przebaczeniem, i to jest rzeczywista prawda, chociaż my słyszymy tylko ludzkie słowa i ewentualnie puk-puk w drewno. W Eucharystii On jednoczy się z nami, i to jest rzeczywista prawda, jeszcze jak rzeczywista! chociaż my czujemy tylko smak opłatka. Pogódźmy się z faktem, że nie mając żadnego specjalnego zmysłu, którym byśmy odbierali rzeczywistość nadprzyrodzoną, możemy zrobić tylko jedno: uwierzyć. Uwierzyć słowu Boga. I taką właśnie drogę On nam wytyczył: przez wiarę, nie przez widzenie. Na widzenie będzie czas w niebie.
To dlatego nie ma sensu ani wmawiać sobie, że się taki zmysł posiada, ani wymagać od siebie zdobycia go, co może tylko prowadzić do nerwowego wyczerpania. Ani też wymagać od siebie na modlitwie koniecznie przeżyć, koniecznie łez na przykład, albo jakichś wzlotów ducha... To wszystko jest pogoń za wiatrem. Po pierwsze, przeżywanie na siłę jest czymś nieprawdziwym, i o wiele lepiej jest ofiarować Bogu prawdę o swojej kondycji twardego pniaka niż nieprawdę sztucznych uniesień. Prawda chwali Boga, fikcja Go nie chwali. A po drugie, czego — kogo — my w końcu szukamy? Boga, czy własnej przyjemności? Bo jeśli Boga, to gotowa jestem szukać Go do końca życia w tej ciemności wiary, w jakiej mnie postawił, i nie domagać się niczego „wznioślejszego”. Bo tutaj, w prawdzie, jest nasze spotkanie.
3. I wreszcie, mamy też szukać Boga „wszędzie indziej”: w tym sensie, że żadne miejsce ani żadna chwila naszego życia nie jest pozbawiona Jego obecności ani możliwości naszego kontaktu z Nim. I wszędzie Go można — i należy — znaleźć. Człowiek ma tendencję do dzielenia składników swojego życia na przyjemne i nieprzyjemne, upragnione i wymuszone... I bardzo często odsyła swoje życie zawodowe, pracę zarobkową, do tej drugiej grupy, zwłaszcza jeśli po cichu marzy o „wielkiej przygodzie”, rodem z gazet albo z telewizji, a w biurze ma tylko „przekładanie głupich papierków”. I nieraz latami nie zauważa, że choćby te papierki i były rzeczywiście głupie, ale nie są głupie kontakty międzyludzkie, które przy nich powstają i od nich zależą. Nie jest obojętne, czy interesant albo kolega zostanie przez nas potraktowany życzliwie, czy zbyty obojętnie; dozna od nas pomocy, czy może wręcz przedłużenia swoich trudności.
Poza chwilą świadomie popełnianego grzechu nie ma ani takiego momentu, ani takiego miejsca, skąd by nie można było mówić do Boga, choćby tylko o tym, co się widzi przed sobą. Choćby tylko o wróblu na krzaku, jeśli już nie o czyjejś potrzebie. Człowiek szukający Boga będzie Go szukał wszędzie. Znam kogoś, kto codziennie modli się w tramwaju, specjalnie po to, żeby tramwaj stał się na ten kwadrans domem chwały Bożej. Taki kościółek na kółkach. A właściwie to każdy z nas może być przez cały dzień kościółkiem na nogach. Sobie i Wam życzę. Nawet wtedy, kiedy opowiada żarty. Co to, Bóg miałby nie mieć poczucia humoru? Przypomnijmy sobie drogę do Emaus!
Mamy w Księdze Rodzaju śliczny obrazek, jak to Bóg przechadza się po ogrodzie w porze wieczornego wietrzyku. Ale św. Teresa z Avili twierdziła, że Pan przechadza się pośród patelni; i mam wrażenie, że wiedziała, co mówi. Jedno i drugie jest adresem właściwym. Więc człowiek szukający Boga szuka Go wszędzie, ale też i znajduje wszędzie. Już autor Naśladowania zauważył, że człowiek ostatecznie zawsze znajdzie dokładnie to, czego szuka; więc jeśli szukamy Chrystusa, to Go znajdziemy, razem z Jego radością; ale jeśli szukamy siebie... to siebie, owszem, znajdziemy: i tylko tyle. Szkoda było czasu.
Trzeba tylko uprzedzić szukających Boga, jak to już zrobił stary Syracydes: Synu, jeśli masz zamiar służyć Panu, przygotuj duszę twą na doświadczenie (Syr 2,1). Cały ten drugi rozdział jego księgi zasługuje na przemyślenie. Bo obiecuje udział w ostatecznym zwycięstwie Pana, ale uprzedza, że droga musi być wyboista. Zachowaj spokój serca i bądź cierpliwy, a nie trać równowagi w czasie utrapienia. Przylgnij do Niego, a nie odstępuj (Syr 2,2n) Apostołowie także uprzedzali swoich słuchaczy lojalnie, że do Królestwa Bożego wchodzi się „przez wiele ucisków” (por. Dz 14,22); już i sam Pan mówił o drodze wąskiej i stromej. Więc to na pewno nie będzie żaden pochód triumfalny, od początku do końca alleluja! i z jednej ekstazy w drugą. Zresztą w ogóle bez ekstaz się prawdopodobnie obejdzie. Rozważmy tę cudną przypowieść o zasianym ziarnie: rolnik nie ma jak mierzyć aktualnego stanu rozwoju czy też rozkładu ziarenka, dopiero podrośnięte kiełki będzie mógł zobaczyć, a na razie traciłby tylko czas, usiłując zgadywać, jak daleko jeszcze do ich ukazania się nad ziemią. Szukanie Boga nie jest efektowne, medialne, ach, tyle ludzi przyszło i tyle hałasu narobili, słychać nas było w całym mieście, co za świadectwo!.. Szukanie Boga wzrasta w nas cicho, niepostrzeżenie, przez Jego Łaskę, ale też przez naszą wierność i wytrwałość, przez ufność. Bóg mógłby nas zatrzymać przez całe nasze życie w fazie początkowej, w stanie najemników, którzy służą za zapłatę; bo tak się umówili i to się im należy, inaczej sobie pójdą. Takim najemnikom, rzeczywiście, musiałby fundować ekstazy i krzykliwe „przeżycia”, i to regularnie. Ale On szuka synów, którzy służą za darmo, z miłości; tym nie należy się zapłata, ale On im obiecał — samego Siebie. Także z miłości. Kto lepiej na swojej kondycji wyjdzie?
Bóg obchodzi się z wami, jak z dziećmi czytamy w liście do Hebrajczyków (12,7), którego adresaci najwyraźniej nie mogli się dopatrzeć w swoich ziemskich losach żadnego wyraźnego znaku jakiejś preferencji dla siebie ze strony Boga. Krzywda nam się dzieje, ot co, gdzież nasza zapłata? Ale to obcym się płaci; dzieci się wychowuje, i to wcale nie zawsze musi być przyjemne, ale prowadzi do dobra. Jeśli to wychowywanie, a konkretnie karcenie, które czasem bywa konieczne, obejmuje cały Kościół na raz, to św. Piotr przypomina, że sąd musi się rozpocząć właśnie od domu Bożego (por. 1 P 4,17). I że jeżeli trzeba cierpieć, błogosławieni są ci, którzy cierpią czyniąc dobrze. Nawet jeśli cierpią za cudze winy. Dobro nie robi wokół siebie krzyku, w mediach go często nie widać, ale ono jest, bo Bóg jest. I z tej samej racji ma szansę trwania. A dlatego kontaktu z Chrystusem szukamy nadal i w nauce Kościoła, i w sakramentach Kościoła.
Fragment publikacji „Po śladach Niewidzialnego”
Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.
opr. mg/mg