Rok Święty, który dopiero co się zakończył, miłosierdzie i jego dzieła, grzech, kara i więzienie, poczucie humoru, moralna sztywność, wojna to główne tematy poruszone przez Papieża w wywiadzie udzielonym na zakończenie Jubileuszu
Rok Święty, który dopiero co się zakończył, miłosierdzie i jego dzieła, grzech, kara i więzienie, poczucie humoru, moralna sztywność, wojna to główne tematy poruszone przez Papieża w wywiadzie udzielonym 17 listopada po południu, a transmitowanym 20 listopada wieczorem, w dniu zakończenia Nadzwyczajnego Jubileuszu, przez Tv2000 i Radio InBlu. Rozmowę z Papieżem przeprowadzili dyrektor rubryk dziennikarskich Lucio Brunelii i dyrektor sieci Paolo Ruffini.
Wasza Świątobliwość, słowo bilans ma wydźwięk handlowy, pasuje do przedsiębiorstw. Ale jakie są wrażenia Waszej Świątobliwości? Czy jest zadowolony z tego, jak był przeżywany Jubileusz? Na ile święty był ten Rok Święty?
Ktoś mnie poprosił o wywiad na temat bilansu, mniej więcej, a mnie od razu przyszedł na myśl spis ludności króla Dawida [por. 2 Sm, 24] i się przestraszyłem [uśmiecha się]. Ja mogę mówić tylko o wiadomościach, jakie nadchodzą z całego świata. Fakt, że Jubileusz odbywał się nie tylko w Rzymie, ale w każdej diecezji świata, w diecezjach, w katedrze i w kościołach, które wyznaczył biskup, ten fakt trochę upowszechnił ten Jubileusz. I przyczynił wiele dobra, bardzo wiele dobra. Ponieważ cały Kościół przeżywał ten Jubileusz, to była jakby atmosfera jubileuszowa. A wiadomości, jakie docierają z diecezji, mówią o zbliżeniu ludzi do Kościoła, o spotkaniu z Jezusem: spotkanie, wiele wspaniałych rzeczy. Ja powiem — to było błogosławieństwo Pana, a także, nie mówię punkt końcowy, ale wielki krok naprzód w procesie, który został zapoczątkowany przez z bł. Pawła VI. A także św. Jan Paweł II kładł bardzo mocny nacisk na miłosierdzie. Pomyślmy o trzech wielkich faktach: encyklice, dniu Miłosierdzia Bożego w oktawie Paschy i kanonizacji Faustyny. Św. Jan Paweł II uczynił wielki krok. A potem to. Jest to w duchu kościelnym, gdzie miłosierdzie jest, nie powiem, że odkryte, bowiem zawsze było, ale jest wyraźnie głoszone: jest jakby potrzebą. Potrzebą, która, jak sądzę, temu światu — w którym panuje choroba odrzucania, choroba zamykania serca, egoizmu — dobrze robi. Ponieważ otworzyła serca, i bardzo wielu ludzi spotkało się z Jezusem. Nie wiem, to tyle, co myślę o Jubileuszu.
A teraz, czego spodziewa się Wasza Świątobliwość, żeby nie skończyło się na tym? Co powinno jeszcze się zmienić, jaki owoc może zostawić w Kościele ten Rok Jubileuszu?
Wiele zostało zasiane. I, zgodnie z prawem Ewangelii, ziarno zostaje rzucone w ziemię, a to Pan sprawia, że wzrasta [por. Mk 4, 26-29]. Ja sądzę, że Pan sprawi, że będą wzrastały rzeczy dobre, proste, codzienne w życiu ludzi, nie to, co spektakularne, nie.
Każdego miesiąca, w piątki, Wasza Świątobliwość spełnił uczynek miłosierdzia, odwiedzając jakieś miejsce cierpienia i obejmowania opieką. Wyobrażam sobie, ile twarzy, ile historii przewinęło się przez życie Waszej Świątobliwości w tym roku. Czy jest jedna lub więcej, o których Wasza Świątobliwość chce wspomnieć w sposób szczególny, ponieważ pozostała w sercu, towarzyszy Waszej Świątobliwości?
Myślę o dwóch, które teraz mi się nasuwają. Kiedy odwiedziłem dziewczęta ocalone z wykorzystywania w prostytucji. Pamiętam jedną z Afryki: bardzo piękna, bardzo młoda, wykorzystywana — była w ciąży — wykorzystywana, także z biciem i torturami: „Musisz iść do pracy”. I kiedy opowiadała ona swoją historię — było tam 15 dziewcząt, które opowiedziały mi swoje historie — powiedziała do mnie: „Ojcze, urodziłam w zimie na ulicy. Sama. Moja córeczka umarła”. Kazali jej pracować aż do tamtego dnia, bowiem jeżeli nie przynosiła wyzyskiwaczom wiele zarobku, była bita, nawet torturowana. Innej odcięto ucho, ponieważ nie zarobiła. I pomyślałem nie tylko o wyzyskiwaczach, o tych, którzy płacili dziewczętom: czyż nie wiedzą, że tymi pieniędzmi, wydanymi dla zaspokojenia seksualnego, wspomagają wyzyskiwaczy?
Inna [historia] w dniu, kiedy poszedłem zobaczyć dwa momenty życia, początku i końca: na koniec udałem się do szpitala w pobliżu Polikliniki Gemellego, szpitala, który jest związany z Polikliniką Gemellego, ale przeznaczony dla terminalnie chorych. W tym samym dniu odwiedziłem Szpital św. Jana, oddział położniczy, i była tam pewna kobieta, która płakała, bardzo płakała przy swoich bliźniętach, maleńkich, prześlicznych — trzecie umarło. Było ich troje, ale jedno umarło. I opłakiwała zmarłe dziecko, podczas gdy głaskała pozostałych dwoje: dar życia. Pomyślałem wtedy o zwyczaju pozbywania się dzieci przed narodzeniem, o tej straszliwej zbrodni: pozbywają się ich, bo tak jest lepiej, bo jest ci wygodniej, to jest wielka odpowiedzialność, to bardzo ciężki grzech, to jest wielka wina. Ta kobieta, która miała troje dzieci, płakała z powodu tego, które zmarło, nie potrafiła się pocieszyć dwójką pozostałych. Umiłowanie życia w każdej sytuacji. To pozostawiło we mnie wielkie wrażenie. Te dwie rzeczy, które zobaczyłem.
Wasza Świątobliwość często powtarza, że pragnie Kościoła ubogiego dla ubogich: czy jest to naprawdę możliwe i jak? I czy dotyczy to Kościoła jako instytucji czy też dotyczy w rzeczywistości również każdego z nas?
Kościół-instytucję tworzymy my, każdy z nas; my jesteśmy wspólnotą. Największym nieprzyjacielem Boga — największym — jest pieniądz. Pomyślcie, że Jezus nadaje pieniądzowi status pana, władcy, kiedy mówi: „Nikt nie może dwóm panom, dwom władcom służyć: Bogu i mamonie” [por. Mt 6, 24]. Bóg i bogactwa. Nie mówi: Bóg i, bo ja wiem, choroba; albo Bóg i cokolwiek innego — pieniądz. Bowiem pieniądz jest bożkiem. Widzimy to teraz, w tym świecie, gdzie zdaje się rządzić pieniądz. Pieniądz jest narzędziem uczynionym po to, żeby służył, a ubóstwo jest w sercu Ewangelii, i Jezus mówi o tym konflikcie: dwóch panów, dwóch władców. Albo zaciągnę się na służbę tego, albo zaciągnę się na służbę tamtego. Służę Temu, który jest moim Ojcem; służę temu, który czyni mnie niewolnikiem. A poza tym, to prawda: diabeł zawsze wchodzi przez kieszenie, zawsze. To są dla niego drzwi, przez które wchodzi. Trzeba walczyć o to, aby tworzyć Kościół ubogi dla ubogich, według Ewangelii. Trzeba walczyć. A kiedy czytam rozdz. 25. Mateusza, który jest protokołem, według którego będziemy sądzeni, rozumiem, co oznacza Kościół ubogi dla ubogich: uczynki miłosierdzia u Mateusza, rozdz. 25. Jest to możliwe, ale wciąż trzeba walczyć, gdyż pokusa bogactwa jest bardzo duża. Św. Ignacy poucza nas w Ćwiczeniach, że są trzy stopnie: pierwszy to bogactwo, które zaczyna korumpować duszę; potem próżność, bańki mydlane, życie próżne, pozory, pokazywanie się, a potem wyniosłość i duma. I stąd wszystkie grzechy. Ale pierwszym stopniem są pieniądze, brak ubóstwa. Dlatego nie jest to łatwe, i trzeba wciąż, ciągle rozmyślać, analizować się, jak to zrobić.
Jeżeli można, pytanie osobiste: mówiąc o sobie, Wasza Świątobliwość często określał siebie jako grzesznika, na którego spojrzał Pan. Chciałem zapytać: jakie pokusy ma Papież, i jak wytłumaczyłby człowiekowi niewierzącemu, komuś, kto nie ma daru wiary, to doświadczenie człowieka, na którego patrzy Pan? Jak Wasza Świątobliwość o nim opowiada, jak to wyjaśnia?
Ależ pokusy Papieża to pokusy jakiejkolwiek osoby, jakiegokolwiek człowieka, w zależności od słabych punktów osobowości, które diabeł zawsze wykorzystuje, żeby wejść, a są nimi niecierpliwość, egoizm, może być też nieco lenistwa, ale wchodzą wszystkie, wszystkie. Pokusy będą nam towarzyszyły aż do ostatniej chwili. Święci byli kuszeni aż do ostatniej chwili, a św. Teresa od Dzieciątka Jezus mówiła właśnie, że trzeba wiele modlić się za umierających, ponieważ diabeł rozpętuje w owej chwili burzę pokus. I również ona: ona doświadczała pokusy nieufności, braku wiary. Twarda: twarda jak kamień. Ale potrafiła zawierzyć się Panu, nic nie czując, i tak zwyciężyła. I dlatego mówiła: ważne jest, aby modlić się za umierających. „Życie człowieka jest bojowaniem na ziemi”, mówi księga, jedna z ksiąg mądrościowych [por. Hi 7,1]. I trzeba walczyć, żeby pokonać pokusy. Zawsze będą nam towarzyszyły. Co do tego wyrażenia, jest to doświadczenie, którego doznałem, kiedy owego 21 września [1954 r.] wszedłem do kościoła. Byłem młodzieńcem praktykującym, ale powierzchownie, i zobaczyłem księdza, którego nie znałem, wyspowiadałem się i wyszedłem inny, zmieniłem się. I od tamtej pory po dziś Pan wciąż patrzy na mnie z miłosierdziem i mnie zbawia. W ten sposób przeżywam swoje doświadczenie.
Chciałem zapytać o pewną rzecz co do więźniów. Wasza Świątobliwość dwa tygodnie temu przyjął tu, w Rzymie, więźniów i powiedział, że często się zastanawia — i że chyba wszyscy powinniśmy sobie zadawać to pytanie — „dlaczego nie ja, dlaczego oni, a nie ja?”. A jednak wielu chrześcijanom trudno przychodzi utożsamić się z kimś, kto popełnił przestępstwa, być może poważne, dopuścił się rzeczy poważnych; przyjmują po trosze postawę starszego syna z przypowieści. A zatem dwa pytania: co powinniśmy sobie powiedzieć i co powinniśmy zrobić, aby to zrozumieć; i drugie, czy powinniśmy zrobić coś także w kwestii ustawodawstwa — niektóre ustawodawstwa przewidują karę śmierci lub dożywocie, będące w gruncie rzeczy wyrokiem skazującym, więzieniem do końca życia, które zdaje się bez wyjścia.
Pierwsza część pytania: innego dnia, w minioną niedzielę, zadzwoniłem do człowieka, którego znam, przebywającego w więzieniu w Buenos Aires, zapytałem go: „Jak się masz? Dobrze”. Staram się, kiedy mam trochę czasu, dzwonić, telefonować do więźniów, których poznałem, kiedy ich odwiedzałem, ponieważ mam to poczucie: dlaczego on, a nie ja? Przecież Pan ma wystarczające powody, żeby posłać mnie do więzienia, a On ochronił... Bowiem przestępstwo nie powinno być karane na końcu, powinno być ukarane, kiedy się zaczyna, może być ukarane, kiedy się zaczyna, a ja w swoim życiu miałem tak wiele zaczątków rzeczy złych, że gdyby Pan odjął rękę z mojego karku... To oznacza: „dlaczego oni, a nie ja?”. A poza tym istnieje wśród nas sposób myślenia, które jest myśleniem rozpowszechnionym: cóż, jest w więzieniu, ponieważ zrobił coś złego — niech za to zapłaci. Więzienie jako kara. A to nie jest dobre. Więzienie — możemy powiedzieć w cudzysłowie, dla przykładu — jest jakby „czyśćcem”, pomyślmy: to znaczy, żeby przygotować się do włączenia na nowo w społeczeństwo. Nie ma prawdziwej kary bez nadziei. Jeżeli kara nie daje nadziei, nie jest karą chrześcijańską, nie jest karą ludzką. Dlatego kara śmierci jest niewłaściwa... Owszem, pan może mi powiedzieć: tak, w piętnastym, w szesnastym wieku zabijano zbrodniarzy, była kara śmierci, i z nadzieją, że pójdą do raju, był tam kapelan, który posyłał cię do raju. Myślę o wielkim ks. Cafasso tam, przy szubienicy. Ale to była inna antropologia, inna kultura. Dziś nie można tak myśleć. Także skazani na dożywocie, nie? Powiem tak: dożywocie, tak zimne, jest karą śmierci nieco przesłoniętą. A w przypadku osoby, która ze względu na swoje cechy psychologiczne nie dawałaby gwarancji resocjalizacji? Istnieją przecież sposoby, by kogoś takiego resocjalizować przez pracę, przez kulturę, w ramach pewnej dyscypliny więziennej; żeby jednak poczuł się przydatny społeczeństwu, nadzorowany, ale jego dusza się zmieniła: nie jest tamtym, który popełnił przestępstwo, kryminalistą, ale kimś, kto zmienił swoje życie i teraz w więzieniu robi coś, co go resocjalizuje, i ma poczucie innej godności. To jest ważne. A mur — czy to jest kara śmierci czy dożywocie, jako kara — nie pomaga. Nie wiem, czy powiedziałem to jasno. A poza tym jest coś, co budzi we mnie wielką czułość, kiedy patrzę — albo patrzyłem, w Buenos Aires — na kolejkę przed wejściem na odwiedziny: mamy. Kobiety, które nie wstydzą się tam stać w kolejce, na oczach całego miasta, bo przejeżdżają autobusy, przechodzą ludzie: „To jest moje dziecko — idę tam”. Jakaż miłość, czy nie? Mama, także żony, które tam chodzą i zaznają tak licznych upokorzeń, żeby wejść; a także upokorzenie stania w kolejce na oczach wszystkich. „To jest syn, więc tam idę”. To było dla mnie bardzo przydatne doświadczenie i skłoniło mnie do zadania sobie pytania: „Czy ja narażam się dla moich wiernych, dla moich chrześcijan, czy nie?”. Dla mnie był to powód do refleksji, bardzo dobrze mi zrobił widok tych odważnych kobiet.
Wasza Świątobliwość powiedział, że postawą ludzką najbliższą Bożej łaski jest poczucie humoru: takie stwierdzenie może wydawać się dość dziwne w ustach Papieża. Dlaczego? Czy może dlatego, że trzeba było otrzymać wielką łaskę, wielki dar, aby umieć także podśmiewać się z własnych wad? Czy w tym sensie?
Poczucie humoru jest łaską, o którą proszę każdego dnia, i odmawiam tę piękną modlitwę św. Tomasza Morusa: „Panie, daj mi poczucie humoru; abym umiał śmiać się z dowcipu”. Czyż nie jest piękna ta modlitwa? Bo poczucie humoru podnosi cię na duchu, pozwala ci zobaczyć tymczasowość życia i podchodzić do rzeczy z nastawieniem duszy odkupionej. Jest to postawa ludzka, ale jest najbliższa Bożej łaski. Znałem pewnego księdza — wielkiego kapłana, wielkiego pasterza, by podać przykład jednego — który miał wielkie poczucie humoru, a również przez to czynił wiele dobra, bowiem relatywizował sprawy: „Absolutem jest Bóg, a to się ułoży, jest możliwe, bądź spokojny”; ale nie mówił tego w ten sposób, umiał dać to odczuć, dzięki poczuciu humoru. A o nim mówiono: „No, ten potrafi śmiać się z innych, z samego siebie, a także z własnego cienia”. To jest owa zdolność bycia dzieckiem wobec Boga. Chwalenia Pana uśmiechem, a także dobrym dowcipem.
Jednym z uczynków miłosierdzia względem duszy, zalecanych przez katechizm katolicki, o którym Wasza Świątobliwość wspomniał także w środę na audiencji generalnej, jest cierpliwe znoszenie osób uciążliwych — których nigdy nie brakuje, Wasza Świątobliwość powiedział o tym w środę. Co Waszej Świątobliwości jest trudniej znieść: zniewagi oszczerców Waszej Świątobliwości czy fałszywy podziw pochlebców?
Ten drugi. Jestem uczulony na pochlebców. Mam alergię. Jest to u mnie naturalne, to nie jest cnota. Bowiem schlebianie drugiemu to posługiwanie się daną osobą w jakimś celu, ukrytym lub widocznym, ale żeby uzyskać coś dla siebie. Jest to także niegodne. W Buenos Aires w naszym żargonie porteño nazywamy pochlebców leccacalze [dosłownie:liżącymi skarpetki], a jest to obraz właśnie kogoś, kto liże czyjeś skarpety. Jest brzydką rzeczą żuć skarpety. Także co do mnie, kiedy mnie chwalą, nawet gdy ktoś chwali mnie za coś, co wyszło dobrze: od razu spostrzegasz się, kto cię chwali, chwaląc Boga — „tak jest dobrze, dzielny, naprzód, tak należy robić” — a kto robi to z pewną dozą wazeliny... Oszczercy — oszczercy mówią o mnie źle, a ja na to zasługuję, bo jestem grzesznikiem: ostatecznie tak myślę [śmieje się]. To mnie nie przejmuje. Ale nie z tego względu zasługujesz sobie na to, nie. Jednak z powodu, o którym on nie wie. I tak rozwiązuję problem. Ale pochlebca jest obślizgły, nie wiem jak to się mówi po włosku, ale jest jak oliwa.
Co Wasza Świątobliwość odpowiada komuś, kto, także wśród chrześcijan, uważa, że miłosierdzie poszerza oka sieci sprawiedliwości, a zatem jest niesprawiedliwe, temu, kto uważa, że miłosierdzie nie może być reakcją — na przykład — na tego, kto nas prześladuje lub kto, może nawet z powodu uzasadnionego lęku, buduje mury, aby się bronić, zamiast budować mosty? Znów chciałoby się powiedzieć, że jest to w sumie chyba postawa starszego syna z przypowieści. Krótko mówiąc, co można odpowiedzieć tym, którzy, również wśród chrześcijan, tak myślą?
Otóż ostatecznie kryje się za tym problem sztywności moralnej. Starszy syn był sztywny pod względem moralnym: „Ten roztrwonił pieniądze na grzeszne życie, nie zasługuje na takie przyjęcie”. Sztywność: zawsze z pozycji sędzi. Owa sztywność nie jest właściwa Jezusowi. Jezus gani uczonych w Prawie, ostro, ostro wyrzuca im sztywność. Określa ich przymiotnikiem, którego nie chciałbym usłyszeć w odniesieniu do mnie: obłudny. Ileż razy Jezus wypowiada to określenie pod adresem uczonych w Prawie: obłudny. Wystarczy przeczytać 23. rozdz. Mateusza: obłudnicy. A teoretyzują: ale miłosierdzie, sprawiedliwość jest ważna. U Boga — a także chrześcijan, ponieważ jest u Boga — sprawiedliwość jest miłosierna, a miłosierdzie jest sprawiedliwe. Nie można ich rozdzielać: są jednym. A jak to można wytłumaczyć? Ach, idź do profesora teologii, niech ci to wyjaśni [uśmiecha się]. A po kazaniu na górze w wersji Łukasza jest kazanie na równinie. I jak się kończy? Bądźcie miłosierni jak Ojciec. Nie mówi: bądźcie sprawiedliwi jak Ojciec. Ale to jest to samo! Sprawiedliwość i miłosierdzie u Boga są jednym. Miłosierdzie jest sprawiedliwe, a sprawiedliwość jest miłosierna. I nie można ich rozdzielać. A kiedy Jezus przebacza Zacheuszowi i idzie na obiad z grzesznikami, przebacza Magdalenie, przebacza kobiecie cudzołożnej, przebacza Samarytance — co to takiego, wielka pobłażliwość? Nie, wymierza sprawiedliwość Bożą, która jest miłosierna.
Inne pytanie, które chciałem zadać Waszej Świątobliwości, to czy doświadczenie miłosierdzia zobowiązuje nas do powiedzenia czegoś także światu instytucji, polityki, państwom.
Powiem tylko jedno słowo, którego nauczyłem się od pewnego księdza w podeszłym wieku. Nasuwa mi się określenie starzec, ale jest ode mnie młodszy o cztery lata, jednak dla mnie jest starcem, ponieważ jest mądry. To ciekawe — ja czuję się mały, młody wobec niego, ponieważ w nim jest owa mądrość właściwa starszemu wiekowi. I on nauczył mnie pewnego słowa odnośnie do choroby tego świata, tej epoki, tego czasu: stwardnienie serca. Sądzę, że miłosierdzie jest lekarstwem na tę chorobę, na stwardnienie serca, które jest właśnie u podłoża tej kultury odrzucania: „Ależ ten jest nieprzydatny; ten starzec w domu starców, to dziecko, które ma się urodzić, nie nie, nie: odeślijmy je do nadawcy”. I odrzuca się ich. „Nie, musimy zdobyć to miasto w wojnie; a tamto?”. „Rzucamy bomby, gdzie popadnie: na szpital, na szkoły” — to ludzie do odrzutu, czy nie? A u podłoża tej kultury odrzucania jest stwardnienie serca, które, jak sądzę, jest jedną z najpoważniejszych chorób chwili obecnej. Niezdolność do odczuwania czułości, do zbliżenia się, twarde serce. „Muszę dążyć do tego celu, a co innego mnie nie interesuje: idę tam”. A nie myślę o licznych szpetnych rzeczach, które robi się po drodze, żeby pójść. Nie wiem, czy odpowiedziałem na pańskie pytanie, ponieważ to poczułem i ruszyłem z czwórki na tej drodze.
Również co do miłosierdzia — jest ta dwutorowość: dotyczy innych czy dotyczy mnie. W pewnym sensie, na ile może dotyczyć właśnie stosunku między państwami? Jak można budować świat bardziej miłosierny?
Pomyślmy o tej trzeciej wojnie światowej, którą przeżywamy, gdyż jest to trzecia wojna światowa w kawałkach: tu, tu i tu, ale żyjemy w wojnie. Broń jest sprzedawana, a sprzedają ją producenci i handlarze bronią. A nawet sprzedają ją dwóm stronom walczącym, bo na handlu bronią się zarabia. I w tym jest bardzo wielka zatwardziałość serca: brakuje czułości. Dzisiejszy świat potrzebuje rewolucji czułości. Zatrzymajmy się: Bóg stał się czuły, Bóg się przybliżył. Paweł mówi do Filipian: „Jezus ogołocił samego siebie, aby się przybliżyć, stał się człowiekiem tak jak my” [por. 2, 7]. Kiedy mówimy o Chrystusie, nie zapominajmy o ciele Chrystusa. A nasz świat potrzebuje tej czułości, która mówi ciału, aby otaczało czułością cierpiące ciało Chrystusa, a nie zadawało dodatkowych cierpień! Sądzę, że państwa toczące wojnę powinny dobrze się nad tym zastanowić, że życie ma bardzo wielką wartość, a nie mówić: „Przecież jedno życie nie ma znaczenia, dla mnie ważne jest terytorium, dla mnie to jest ważne”. Życie warte jest więcej niż terytorium! A dla producentów broni, dla handlarzy bronią tym, co ma mniejszą wartość, jest życie. Pewien Niemiec powiedział mi te słowa: Heute, das Billigste ist das Leben — najtańsze jest życie.
Ostatnie pytanie: Wasza Świątobliwość za miesiąc skończy 80 lat.
Kto? Ja? [śmieje się]
Dni Waszej Świątobliwości, widzimy to, są zawsze przepełnione obowiązkami, z pewnością nie brakuje trosk. Niekiedy widzimy, że Wasza Świątobliwość jest zmęczony, a jednak — jeżeli można użyć tego określenia w stosunku do Papieża — nigdy nie widzimy, by Wasza Świątobliwość był zestresowany, jak to jest w przypadku wielu z nas, którzy żyjemy w tym społeczeństwie, gdzie stres, a także depresja są chorobami społecznymi. Pytanie, jakie się nasuwa, a jest szczere, brzmi: jak Wasza Świątobliwość to robi? Czy jest jakiś sekret, którym może się z nami podzielić?
Czy jest jakaś specjalna herbata? [śmieje się]. Nie wiem, jak to robię, ale ja się modlę — to mi bardzo pomaga. Modlę się. Modlitwa jest dla mnie pomocą, jest przebywaniem z Panem. Odprawiam Msze św., odmawiam Brewiarz, rozmawiam z Panem, modlę się na różańcu. Według mnie, modlitwa bardzo pomaga. Poza tym dobrze śpię — to jest łaska od Pana. Śpię jak kłoda. W dniu, kiedy było trzęsienie ziemi, nie poczułem niczego. Wszyscy czuli, jak ruszało się łóżko. Nie, doprawdy, śpię sześć godzin, ale jak kłoda. Prawdopodobnie to sprzyja zdrowiu. Mam swoje sprawy, ten problem z kręgosłupem, ale na razie jest dobrze. I robię to, co mogę, a nie więcej: w tym sensie, zachowuję pewien umiar. Ale nie wiem, co panu powiedzieć: to jest łaska od Pana, nie wiem.
Dziękuję, Wasza Świątobliwość, i z góry najlepsze życzenia.
A wam dziękuję za to, co robicie przez przekaz i głoszenie słowa Pana, chrześcijańskich świadectw, życia Kościoła, życia ludzi, życia ubogich, życia tych osób, które bardziej potrzebują naszej pomocy. I nie zapominajcie, że najpoważniejszą chorobą dzisiaj jest stwardnienie serca, i że potrzebna jest rewolucja czułości.
opr. mg/mg
Copyright © by L'Osservatore Romano