Czy hiper- i supermarkety naprawdę ułatwiają nam życie?
Hiper- i supermarkety ułatwiają życie klientom. Bardziej efektywnie handlują. Są silne kapitałowo. Niby są dobrodziejstwem, tylko dlaczego tak uciążliwym?
Pytań jest więcej. Dlaczego większość z nich wykazuje straty? Po co narzucają producentom nieprzyzwoicie długie odroczenia płatności za towary? Dlaczego zwykle wycofują się z inwestycji, jeśli nie dostaną miejsca blisko centrum miasta?
Chociaż obecnie są najbardziej rozpowszechnione w Europie Zachodniej, głównie we Francji, wielkopowierzchniowe sklepy pojawiły się najpierw — jeszcze przed wojną — w USA. W Polsce unowocześnianie handlu mogło nastąpić dopiero po 1989 roku. Jego efektem jest coraz więcej super- i hipermarketów. Obecnie w Polsce działa 300 supermarketów i 160 hipermarketów. Największe skupiska mają w wielkich aglomeracjach miejskich. Według badającej polski rynek firmy CAL super- i hipermarkety oraz tanie sklepy dyskontowe w 2000 roku sprzedawały 26 proc. artykułów codziennego użytku. W 2003 r. udział ten ma wzrosnąć do 40—45 proc., a w 2006 r. będą miały one 50 proc. rynku z 1000 supermarketów i 160 hipermarketami.
Z planów działających w Polsce sieci handlu wielkopowierzchniowego wynika, że:
|
Według informacji Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji (POHYD), skupiającej większość sieci supermarketów w kraju, 80—90 proc. produktów sprzedawanych w tych sklepach to towary polskie. Ale danych tych nie można zweryfikować, bo nikt inny podobnych badań nie robił.
— Duże sklepy, obniżając koszty, marże i ceny, działają na nasz rynek antyinflacyjnie. Zainteresowane też są sprzedażą głównie towarów polskich, ponieważ w przypadku importu pieniądz wypływa z Polski i spadają możliwości nabywcze ludności w skali makro — twierdzi Zbigniew Sulewski, ekspert Centrum im. Adama Smitha. Na ponad dwadzieścia sieci skupionych w POHYD, tylko cztery wykazują zyski. Reszta przynosi straty lub wychodzi na zero, mimo efektywności przewyższającej zwykły handel detaliczny. To wzbudza podejrzenia o wyprowadzanie zysków za granicę i wykorzystywanie w tym celu luk w polskim prawie. Andrzej Maria Faliński, sekretarz POHYD, uważa, że jest inne wyjaśnienie. — Te sieci aktualnie bardzo inwestują w naszym kraju, dlatego nie przynoszą zysków. Zresztą wcale nie są zainteresowane transferem pieniędzy do firm-matek na Zachodzie, bo tam po prostu podatki dochodowe są wyższe niż u nas.
Tymczasem służby celne zatrzymały niedawno partię promocyjnych kaset wideo, sprowadzonych z centrali hipermarketu przez polską filię. Okazało się, że wartość transakcji była wielokrotnie zawyżona. Po naliczeniu cła kaset nie opłaca się nawet odebrać z depozytu. Znane są także praktyki: zawyżania cen na towary przysyłane z zagranicy do filii w Polsce, mimo iż bardzo tanio można nabyć je w kraju, albo transakcje z firmami trzecimi, kontrolowanymi przez centralę, a zarejestrowanymi w tzw. rajach podatkowych.
Dla wielu producentów współpraca z sieciami oznacza najczęściej konieczność wprowadzenia wyższych standardów jakości w produkcji, transporcie, składowaniu itd. Dzięki temu rośnie również konkurencyjność. Współpraca z sieciami oznacza bowiem najczęściej wyższe obroty, ale niższe — często skrajnie niskie — marże. — Jeśli marża wynosi 0,5 proc., to jest dobrze, a gdy cały 1 proc., to po prostu doskonale — przyznaje Faliński. Hipermarket oferuje jednak stabilne, długoterminowe i duże zamówienia. Daje więc większą pewność i przewidywalność sprzedaży, co zwykle owocuje lepszym dostępem producenta do kredytów.
Wątpliwości budzi jednak praktyka odwlekania płatności za towary. Supermarkety stosują ją powszechnie. Jest to tym bardziej zastanawiające, że legitymują się wysokim kapitałem, więc mogłyby normalnie płacić za produkty. — Ja w ciągu tygodnia płacę dostawcom za drób, towar szybko zbywalny. Supermarkety dopiero po około dwóch miesiącach. Wykorzystują uprzywilejowaną pozycję i obracają nie swoją gotówką, nakręcając własny zysk. Tracę w stosunku do nich na rentowności. Znam dwa przykłady ferm drobiowych, które upadły z tego powodu po rozpoczęciu współpracy z hipermarketem — żali się Włodzimierz Wniszczyński, właściciel sieci małych sklepów w Białymstoku i okolicy. Sam w wyniku sąsiedztwa hipermarketu musiał zamknąć osiem sklepów i zwolnić ponad sześćdziesięciu ludzi. — Podobnie, z dwumiesięcznym opóźnieniem, sieci płacą za pieczywo, które w końcu sprzedaje się w jeden dzień, albo wcale — potwierdza Sulewski. Narzucanie tak odległych terminów płatności rodzi podejrzenia o nieuczciwą konkurencję i chęć wyeliminowania z rynku miejscowych dostawców.
Renomowany Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową (IBnGR) wykonał kilka lat temu, na początku boomu wielkopowierzchniowych inwestycji handlowych, ekspertyzę, w której udowadnia, że najlepiej lokalizować tego typu obiekty w centrum miasta lub w bezpośredniej jego bliskości, tak aby można dojść do niego pieszo lub dojechać miejskim autobusem. Urbaniści przecierali oczy ze zdumienia. Wnioski ekspertyzy uzasadnia jednak fakt, że była ona wykonana na zlecenie jednej z sieci hipermarketów, zamierzającej zawojować polski rynek. — Tyle są warte prace wykonywane na zlecenie klienta, który oczekuje, aby teza potwierdzała jego oczekiwania — mówi jeden z krakowskich specjalistów w dziedzinie planowania przestrzennego. Woli jednak zachować anonimowość, bo w Krakowie ta sieć obecnie inwestuje.
Lokalizacja super- lub hipermarketu jest kluczem do rozwiązania problemu relacji i konkurencji (uczciwej lub nieuczciwej) między wielkim a małym handlem. Im bliżej centrum powstaje wielki sklep, tym mniejsze szanse mają tradycyjni handlowcy. Tym większe zagrożenie dla degradacji centrum — najżywotniejszej części i wizytówki miasta. Zdają się tego nie rozumieć prezydenci, zarządy i rady wielu gmin. Pozwalając na zbyt bliską lokalizację hipermarketu, strzelają gola do własnej bramki. W dłuższym okresie powiększają bezrobocie, pauperyzują ludzi z inicjatywą, ale z małym kapitałem. Jeden hipermarket jest w stanie obsłużyć w całości populację około 50 tys. mieszkańców.
Jeśli jednak władze lokalne stawiają inwestorowi trudniejsze warunki, zrażają go, ponieważ w atmosferze równej konkurencji hipermarket, chociaż wciąż uprzywilejowany siłą swojego kapitału i marży, nie może liczyć na szybki zysk. Jeden z prezydentów miasta na Śląsku, gdy nie zgodził się na propozycję inwestora, aby umiejscowić jego supermarket przy głównej drodze miasta, usłyszał: „My zaczekamy, pan stąd odejdzie. Przyjdzie rozsądniejszy człowiek, to się zgodzi”.
Wielkie sieci handlowe mają ogromną przewagę finansową nad lokalnymi handlowcami. Grupa Casino — właściciel hipermarketów
Géant i dyskontów Leader Price — zapowiada, że do 2004 r. jej inwestycje w Polsce wzrosną do 5 mld zł. Jeszcze w tym roku mają osiągnąć kwotę 455 mln zł. Dzięki temu za trzy lata sieć Géant będzie miała 24 hipermarkety, a Leader Price ok. 180 supermarketów. Obecnie grupa zatrudnia ponad 7,6 tys. osób, w końcu 2004 r. liczba ta wzrośnie do 11 tys. Giganty takie jak Géant, Auchan, Real, Tesco są tak bogate, że mogą dotować nierentowny hipermarket nawet 10 lat.
Mimo to małe sklepy nadal mają grupę wiernych klientów (26 proc.). Są to głównie ludzie starsi, rolnicy lub klienci dobrze znani właścicielom, gotowym dopasować asortyment do ich upodobań. W hipermarketach wolą kupować ludzie młodzi, zapracowani, bez względu na wysokość dochodów.
11 października br. prezydent Aleksander Kwaśniewski zawetował nowelizację kodeksu pracy ograniczającą handel w niedziele i święta. Swoją decyzję argumentował „trudną sytuacją budżetową państwa oraz rosnącym bezrobociem”. Zdaniem prezydenta, zakaz spotęgowałby trudności gospodarcze i doprowadził do zwolnienia z pracy ok. 16 tysięcy pracowników. Odrzucona nowelizacja pozwalała handlować w niedzielę jedynie sklepikom zatrudniającym do pięciu pracowników, które „zaspokajają codzienne potrzeby ludności”.
Różnią się tylko powierzchniąSUPERMARKET zajmuje 2—3 tys. m2 |
Tymczasem hipermarkety są w stanie zachwiać rynkiem lokalnym i osiągnąć na nim pozycję monopolisty. We Francji 1200 z nich przejęło 80 proc. obrotów na rynku wewnętrznym. Z 498 tysięcy sklepów zostało nad Loarą jedynie 97 tys., reszta zbankrutowała. Ekonomiści francuscy wyliczyli, że jedno miejsce pracy w supermarketach przyczynia się do likwidacji 3 do 4 miejsc w tradycyjnym handlu. Szacuje się, że otwarcie marketu powoduje spadek obrotów w okolicznych sklepikach średnio o 20—30 proc.
W 160-tysięcznym Olsztynie, stolicy regionu o największym bezrobociu, działają trzy hipermarkety, trzy supermarkety, a kolejne trzy giganty są zainteresowane wybudowaniem własnych centrów handlowych. Okazuje się jednak, że dotychczas wśród 10 207 zarejestrowanych tam bezrobotnych, 1529 to ludzie zwolnieni z placówek handlu. Ofert dla nich nie ma.
* * *
To, że hipermarket przysparza miejsc pracy, jest iluzją. Działa dokładnie odwrotnie. Przecież mniejszymi siłami obsługuje tę samą bądź większą — niż małe sklepy — rzeszę klientów, więc zwiększa obroty na jednego zatrudnionego. Dlaczego miałby zatem podnosić zatrudnienie? Na podstawie dotychczasowych doświadczeń — co potwierdzają autorzy ekspertyzy IBnGR — trzeba przyjąć, że wielkie sieci handlowe zaniżają jakość zatrudnienia (niższe płace, umowy cywilno-prawne i na czas określony). Paradoksalnie więc, ograniczenie handlu niedzielnego w tych sklepach mogłoby przynajmniej nieco zmniejszyć dysproporcje między nimi a małymi placówkami z rodzimym kapitałem.
Prof. Franciszek Piontek, ekonomista, zajmuje się programowaniem zrównoważonego rozwoju:Uważam, że gminy mieszają dziś często swoje podstawowe funkcje. Ich głównym zadaniem jest troska o jakość życia mieszkańców, a nie podnoszenie rynkowej konkurencyjności swoich gruntów za wszelką cenę, a zwłaszcza za cenę interesu społecznego i jakości życia obywateli. Argument, że każdy inwestor wpłynie na poprawę życia mieszkańców, jest tylko pozornie słuszny. A już na pewno nie uczyni tego hipermarket budowany w centrum lub blisko centrum gminy. Spowoduje on przecież upadek części handlu, a w konsekwencji obniży zatrudnienie w swoim otoczeniu. Takie to „sukcesy” samorządowe przynoszą supermarkety do gmin. Zdarza się nader często, że władze, które wcześniej stosowały zachęty do rozwoju małego, rodzinnego biznesu w gminie, po kilku latach niszczą go, wpuszczając hipermarket. Niekiedy dobijają tak również swoje własne, tzn. wykonywane z pieniędzy podatników, inwestycje. Innym ważkim problemem jest jakość pracy w hipermarkecie, a więc sytuacja ludzi zatrudnionych przy nim. Znane z prasy praktyki zmuszania kasjerek np. do noszenia pampersów (żeby ograniczyć przerwy fizjologiczne), czy podpisywanie niekorzystnych dla pracowników umów, albo praca osób nieletnich na zmiany, pozostawiają wiele do życzenia. Polskie prawo gwarantuje godność obywatelom. Obywatelami są zarówno klienci, jak i pracownicy. Art. 30 Konstytucji RP mówi: „Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych”. Kto zatem przedkłada wydajność, jakość handlu i materialne zaspokajanie potrzeb (też ważne) nad prawo do godności, ten narusza Konstytucję RP. W tym kontekście należy spojrzeć na prawo człowieka do wypoczynku oraz zaspokajania potrzeb niematerialnych, do kształtowania więzi międzyludzkich w rodzinie i poza nią. |
Maria Wójcik, radca prawny, specjalizuje się m.in. w prawie pracy:Hipermarkety wydają się miejscami, które podnoszą stan zatrudnienia w handlu. Na podstawie swojej praktyki mogę powiedzieć, że to złudzenie. W rzeczywistości na umowę o pracę zatrudniają znikomy procent osób, ograniczając się do personelu zarządzająco-organizacyjnego. Większość to zatrudnieni na umowy-zlecenia, i to nie przez hipermarket, ale przez inną, zwykle rekrutacyjną firmę, którą w tym celu hipermarket wynajmuje. To zwalnia go z odpowiedzialności za pracowników. Za ich pracę zwykle też nie odprowadza składek na ZUS. Zleceniobiorca często nieświadomie podpisuje dodatkowe zobowiązanie zrzeczenia się świadczeń na ubezpieczenia społeczne. Tymczasem, gdyby przyjrzeć się tego typu umowom-zleceniom, to znaczna ich część nosi wszelkie cechy klasycznej umowy o pracę. Potwierdził to w wielu przypadkach Sąd Najwyższy. Gdy umowy te zawierają klauzule — a zwykle tak jest — wyszczególniające godziny pracy, system trójzmianowy, obowiązek podporządkowania menedżerowi, zajęcia pod kierunkiem bezpośredniego przełożonego, określenie „nieobecności usprawiedliwionej” i jej warunków, np. tylko w przypadku przedstawienia zwolnienia lekarskiego L-4, to są w rozumieniu prawa umowami o pracę i stanowią podstawę do uznania, że dana osoba pozostaje w stosunku pracy z tym, na którego rzecz wykonuje owo „zlecenie”. Można to jednak udowodnić dopiero decyzją sądu. Sieci hipermarketów z powodzeniem stosują tę pełną nieprawidłowości praktykę, ponieważ tylko niewielu oszukiwanych w ten sposób pracowników decyduje się wkroczyć z nimi na drogę konfrontacji przed wymiarem sprawiedliwości, gdyż jest to równoznaczne z natychmiastową utratą przez nich zajęcia i dochodu. Haniebne działania sieci w tym zakresie powinny być ścigane przede wszystkim przez Państwową Inspekcję Pracy. Oni mają władzę karać nadużycia w stosunku do pracowników, a w kwestiach wątpliwych kierować z urzędu sprawy do sądu. Z doświadczenia wiem, że nie zawsze to robią. |
Wykładnia Sądu Najwyższego:„O pracowniczym charakterze zatrudnienia nie decyduje rodzaj pracy, ale wykonywanie jej przede wszystkim w warunkach podporządkowania poleceniom pracodawcy, konkretyzującym czynności, które w ramach umówionego rodzaju pracy ma pracownik wykonać, a także wskazującym sposób oraz czas i miejsce ich wykonania”. |
W 1999 roku, na zlecenie Ministerstwa Gospodarki, Instytut Rynku Wewnętrznego i Konsumpcji przeprowadził badania, które wskazały na korzyści i uciążliwości współpracy rodzimych producentów z zagranicznymi sieciami handlowymi.
Do najważniejszych korzyści polscy producenci zaliczyli:
Do zjawisk negatywnych polscy producenci zaliczyli:
opr. mg/mg