Spada eksport, spadają dochody, rosną wydatki. Ekonomiści twierdzą, że w budżecie mamy ogromną dziurę.
Spada eksport, spadają dochody, rosną wydatki. Ekonomiści twierdzą, że w budżecie mamy ogromną dziurę.
W roku 2008 deficyt budżetowy wyniósł prawie 4 proc. PKB, choć miał wynieść 2,7 proc. Zabrakło od 15 do 20 mld złotych. Komisja Europejska (KE) przewiduje, że w bieżącym roku zabraknie kwoty równej aż 6,6 proc. PKB, czyli około 40 mld złotych. Za rok, czyli w 2010 roku, wydatki przekroczą dochody o jeszcze więcej, o 7,3 proc. PKB.
Czarna przyszłość
W pierwszym kwartale tego roku deficyt budżetowy wyniósł ponad 15 mld złotych. Na cały 2009 rok zaplanowano dziurę nieco większą niż 18 mld złotych. — To stanowczo zbyt optymistyczne prognozy — twierdzą ekonomiści. Tylko z powodu niższych wpływów do budżetu dodatkowo może zabraknąć nawet 40 mld złotych. Gdyby tak właśnie się stało, może się okazać, że wyrwa w polskim budżecie wynosi aż 80 mld złotych. To niebezpiecznie dużo. W tej sytuacji nikt już nawet nie mówi o wprowadzeniu euro.
Rząd nowelizację budżetu przewidział na lipiec. Opozycja grzmi, że to stanowczo za późno, bo już dzisiaj wiadomo, że budżet nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Dlaczego więc czekać? Odpowiedzi są dwie. Ministerstwo Finansów może czeka, aż pod koniec czerwca spłyną pierwsze dane o wysokości podatków, jakie zapłacili Polacy. Ale i bez tych informacji wiadomo, że dochody państwa w 2009 roku (te podatkowe i niepodatkowe) będą o kilkadziesiąt miliardów złotych niższe niż założył minister finansów. Jest też druga odpowiedź: wybory do europarlamentu. Ruchy, jakie Donald Tusk będzie musiał wykonać, by domknąć wydatki państwa, mogą się okazać bardzo bolesne. Niewielu stać na to, by robić to przed wyborami.
Statek i kotwica
Polsce zabraknie pieniędzy. Wyjścia są dwa. Jedno gorsze od drugiego. Rząd może się zdecydować na powiększenie deficytu budżetowego, czyli na zadłużenie kraju. Tak chciałaby opozycja. Ale na taki rozwój wypadków — dotychczas — nie zgadzał się rząd. Jeżeli jednak nie pożyczymy pieniędzy, musimy ograniczyć wydatki. I tu jest kłopot, bo nie bardzo jest co ograniczać. 75 proc. całego naszego budżetu to wydatki sztywne, czyli np. świadczenia emerytalne, dotacje, zasiłki czy spłata już zaciągniętych kredytów. Ale także nasza składka do unijnego budżetu czy kwoty, jakie musimy wydać na współfinansowanie projektów strukturalnych. Najbardziej obciążające są jednak subwencje dla samorządu terytorialnego.
Do niedawna fale nas niosły, a wiatr wiał w plecy. Sztywne wydatki ciążyły, ale radziliśmy sobie całkiem nieźle. Dzisiaj nawet flauta byłaby błogosławieństwem, niestety wiatr wieje nam w twarz. I coraz częściej zastanawiamy się, co wyrzucić za burtę, żeby łajbę odciążyć. Kotwica powoduje, że jeszcze trochę, a statek zacznie nabierać wody.
No właśnie, co wyrzucić za burtę? Oprócz wydatków sztywnych (75 proc. całości budżetu) sporą część naszych finansów stanowią inwestycje (ok. 13 proc. wydatków). Choć te najprościej ciąć, byłoby ich najbardziej szkoda. To inwestycje rozkręcają gospodarkę. Dzisiaj zyskalibyśmy kilkanaście miliardów, jutro stracili wielokrotnie więcej. Pozostając przy żeglarskich analogiach, nie odciąża się statku wyrzucając za burtę silnik. Może będzie lżej, ale siłą mięśni łajby nie rozhuśtamy. Pozostałe 12 proc. naszych finansów stanowią płace sfery budżetowej. Policja, lekarze, nauczyciele, wojsko. Można za burtę wyrzucić wyposażenie kajut, krzesła i sofy. Tylko czy pasażerowie się nie zbuntują?
Co stanie się w lipcu?
Jak postąpi rząd? Zaciągnie kredyt, czy drastycznie zacznie ciąć wydatki? Zdaniem prof. Stanisława Gomułki, byłego wiceministra finansów, a dziś głównego ekonomisty Business Centre Club, by zamknąć tegoroczny budżet, trzeba znaleźć od 40 do 60 mld zł. To ogromna kwota. Górna jej granica jest tylko nieco mniejsza niż płace całej budżetówki. Przelewaniem z pustego w próżne nie da się znaleźć takich pieniędzy. Możemy oczywiście wydać 20 mld dolarów (to powinno wystarczyć) elastycznego kredytu, jakiego udzielił nam Międzynarodowy Fundusz Walutowy, ale ekonomiści bardzo przestrzegają przed takim rozwiązaniem. Te pieniądze mają być naszym zabezpieczeniem, polisą przed atakiem spekulacyjnym na złotówkę. Gdy je wydamy, nic nas już nie będzie chroniło.
To może zapożyczyć się? Z tym także jest kłopot. Pożyczanie pieniędzy w kryzysie jest bardzo drogie i podnosi inflację. Wiele krajów zwiększa swój deficyt, ale porównywanie się z Niemcami czy Wielką Brytanią jest nieporozumieniem. Zaufanie instytucji finansowych do tych krajów jest wielokrotnie większe niż do Polski, a co za tym idzie, oprocentowanie udzielanych im kredytów jest dużo niższe. Bogate kraje dostają tanie kredyty. Biedniejsze muszą brać wysoko oprocentowany kredyt. Te różnice w oprocentowaniu mogą wynieść od 1 proc. do 1,5 proc. a to gigantyczne pieniądze, biorąc pod uwagę pożyczane kwoty. Zadłużanie jest więc pomysłem bardzo kosztownym. Co z cięciami wydatków? Można zrezygnować z inwestycji, ale to ma krótkie nogi. Można zamrozić albo w skrajnych wypadkach obniżyć i tak już niskie pensje w budżetówce. Ale czy na to będzie zgoda? Można w końcu przeorać cały budżet i zacząć grzebać w wydatkach sztywnych. To nie uda się bez zgody opozycji i prezydenta.
Jest możliwy jeszcze jeden scenariusz. Trochę uda się pewnie przyciąć wydatki i trochę zadłużyć państwo. Jeżeli to nie wystarczy, to niewykluczone, że rząd zdecyduje się podnieść podatki. Np. podatek VAT i akcyzę. To jednak gwarantowany konflikt z prezydentem. Lech Kaczyński ożywił się ostatnio i zaczął zabierać głos w dyskusjach na tematy gospodarcze. W czasie sejmowego orędzia skrytykował rząd, pochwalił rządy PiS i zaproponował obniżenie VAT-u. Ma to rozkręcić naszą gospodarkę. Spowodować, że więcej będziemy kupowali. Kłopot w tym, że takie ruchy — jeżeli w ogóle — powinny być wykonywane wcześniej. Nie teraz, gdy usilnie szuka się pieniędzy. Zanim obniżka VAT-u, przez zwiększoną konsumpcję, produkcję, a przez to wpływy do budżetu, zacznie działać, kasa państwa będzie świeciła jeszcze większą pustką.
Sytuacja Polski jest trudna, ale nie beznadziejna. Nasza gospodarka jako jedna z nielicznych na świecie (i jedna z dwóch w Europie) jest wciąż na plusie. Najnowsze dane mówią, że w I kwartale tego roku PKB wzrosło o 0,4 proc. Cieszyć się? Jak najbardziej, ale trzeba pamiętać, że w budżecie na 2009 rok przewidywano, że całoroczny wzrost PKB będzie wynosił 3,7 proc. Tak dobrego wyniku nie osiągniemy. W I kwartale deficyt budżetu wyniósł ponad 83 proc. deficytu zaplanowanego na cały rok. W przeszłości w I kwartale wykorzystywano od 20 do 50 proc. rocznego deficytu. Tylko raz, w czasie rządów PiS (i prof. Zyty Gilowskiej jako ministra finansów) w pierwszych miesiącach roku wykorzystano równie dużo jak dzisiaj. Budżet udało się domknąć, bo wtedy gospodarka hulała w najlepsze. A dzisiaj? Rozwijamy się więc wolniej, spada eksport (o 20 proc), zmniejszają się inwestycje (o ok. 10 proc) i rośnie bezrobocie. Tylko w pierwszym kwartale tego roku dochody budżetu spadły o 3,8 proc. (a miał być wzrost o prawie 13 proc.), a wydatki wzrosły o 22,5 proc. Ekonomiści przewidują, że na koniec roku nasze dochody mogą być aż o 30 proc. niższe niż zakładano. Niech nas nie usypia wzrost gospodarczy. On wynika z popytu indywidualnego. W Polsce jako bodaj jedynym kraju w Europie cały czas rosną pensje, a różnice kursowe powodują, że Niemcy, Czesi i Słowacy, mieszkający w rejonach przygranicznych, robią zakupy nie u siebie, tylko u nas. Dzisiaj mamy wzrost gospodarczy, ale jutro — jak tylko Polacy przestaną wydawać pieniądze — może być spadek. Rząd wydaje się upajać sukcesem, a to błąd. Bo Polska nie jest wyspą. Niemcy, kraj, z którym gospodarczo najwięcej nas łączy, w I kwartale zanotowały spadek PKB o prawie 4 proc. A to bardzo zła dla nas wiadomość.
opr. mg/mg