Dyskusja na temat finansów Kościoła wywołuje zazwyczaj wielkie emocje. W tym przypadku warto zejść na ziemię i zapoznać się z realiami
Dyskusja na temat finansów Kościoła wywołuje niepotrzebne emocje, nie tylko zresztą w Polsce.
„Benzyną” najczęściej dolewaną do ognia jest niewiedza i rodzące się z niej mity oraz stereotypy.
Przyjrzyjmy się zatem niektórym faktom
Czym innym są finanse Kościoła jako instytucji, czym innym jest indywidualny zarobek księdza, a czym innym jest budżet każdej parafii. Ten ostatni interesuje ludzi chyba w największym stopniu, bo to głównie na nich spoczywa odpowiedzialność za utrzymanie kościołów i kaplic.
Ks. Alfred Szkróbka przez kilkadziesiąt lat pełnił funkcję proboszcza średniej wielkomiejskiej parafii. — Głównym źródłem zasilającym kasę parafialną jest coniedzielna taca — mówi. — Można powiedzieć, że średnio jedna złotówka przypada na parafianina, który w niedzielę uczestniczy we Mszy św. Jeśli więc w danej wspólnocie do kościoła przychodzi 2 tys. osób, tyle samo pieniędzy jest w kasie parafialnej. Trzeba jednak pamiętać, że mniej więcej zbiórka z jednej niedzieli w miesiącu przeznaczana jest na cele Kościoła powszechnego czy też Kościoła diecezjalnego. Trzeba przecież wspomagać wydział teologiczny, seminarium duchowne, instytucje archidiecezjalne, media, misje.
— Ja nawet zaryzykuję twierdzenie, że takie zbiórki miały miejsce częściej niż raz w miesiącu — twierdzi ks. Gerard Gulba, który zarządzał wielotysięczną parafią w centrum dużego miasta. — Sprawą, która przez lata spędzała mi sen z oczu, było opłacenie katechetek. W naszej parafii było wtedy aż siedem pełnych etatów, więc jeśli do comiesięcznego uposażenia doliczy się jeszcze koszty ubezpieczenia, potrzebne były specjalne kolekty na rzecz katechizacji.
Ks. Gulba jest pewny, że dzisiaj przerzucenie kosztów katechizacji na parafie byłoby obciążeniem nie do uniesienia. — Sam się dziwię —wspomina — że wtedy daliśmy radę. Ale ludzie doskonale wyczuwali potrzebę katechizacji. Wśród nich byli rodzice czy dziadkowie dzieci w wieku szkolnym, którzy życzyli sobie wychowania katolickiego, a pozostali parafianie zdawali sobie sprawę, że ludzie po dobrej formacji religijnej o wiele rzadziej trafiają do więzienia, rzadziej kradną czy stosują przemoc. Katechizacja jest więc dobrą inwestycją państwa na przyszłość, a nie zbędnym balastem.
— Oprócz katechizacji, która przez lata obciążała parafie do granic możliwości, w dalszym ciągu mamy do czynienia z ciężarem etatów — twierdzi ks. Szkróbka. — Niektórzy formułują czasem nawet roszczenia, że na cmentarzu przydałby się stróż, a w domu parafialnym kawiarnia z prawdziwego zdarzenia. O ile można sobie pozwolić na podobne pomysły w dużej parafii, o tyle małe wspólnoty coraz częściej nie mogą związać końca z końcem.
Oprócz etatów obciążających parafialne budżety (np. kościelnego czy organisty) księża proboszczowie najczęściej wyliczają koszta: mediów (woda, prąd), ogrzewania, wywozu śmieci z cmentarza, ubezpieczeń.
— Nie wyobrażam sobie w dzisiejszych czasach jakichś wielkich inwestycji — mówi ks. Gulba. — Ceny materiałów i usług są tak horrendalne, że niezbędna jest daleko idąca ostrożność. — Do inwestycji trzeba było się przygotowywać przez dłuższy okres — dodaje ks. Gulba. — Na malowanie czy remont figur najczęściej zbieraliśmy przez długie lata.
Ks. Zenon Drożdż o swoim budżecie mówi, że dopinany jest na bieżąco. — Księża nie mają wielkich oszczędności, muszą nieraz długo oszczędzać na remonty czy ewentualne zabezpieczenie nagłych napraw —mówi. — Niekiedy też, szczególnie jeśli mamy do czynienia z wielkim remontem, parafie przez jakiś czas muszą spłacać zaległe płatności.
Ks. Drożdż zwraca też uwagę na społeczne znaczenie parafii. O ile, jego zdaniem, cała Polska zachwyca się jednorazową akcją „Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy”, o tyle należałoby też oddać hołd „Codziennej Orkiestrze Kościelnej Pomocy”, która działa we wszystkich parafiach całej Polski. — W wielu miejscach przed laty wybudowano np. domy katechetyczne — mówi. — Dzisiaj nie zawsze mogą one służyć katechezie, ale niejednokrotnie wykorzystywane są przez różne grupy. U nas jest np. grupa „Sanis” dla starszych, schorowanych i niedowidzących — mogą u nas owocnie spędzić czas. Niekiedy Kościół wspomaga nawet konkretne szkoły, bo niektóre zajęcia odbywają się w kościelnych budynkach. Wreszcie należy tu wspomnieć o szerokiej działalności charytatywnej — dostarczamy pomieszczeń, szukamy wolontariuszy, którzy roznoszą żywność zapewnioną z pomocy unijnej.
Ks. Gulba wspomina o parafialnej ochronce, która przez dziesięciolecia wychowała wiele pokoleń dzieci z rodzin patologicznych. — Czasem można było liczyć na jakieś dofinansowanie — mówi. — Ale główny ciężar finansowania tego rodzaju inicjatywy spoczywał na parafianach. Niektórzy dobrodzieje co jakiś czas zabezpieczali mały posiłek, a wolontariusze każdego dnia odrabiali z dziećmi zadania i prowadzili działalność wychowawczą, ale rachunki za gaz, wodę i prąd trzeba było płacić samemu. Kiedy pojawiła się konieczność wymiany dachu, też nie można było liczyć na żadne dofinansowanie.
— Do tego dochodzą ogromne wydatki związane z dofinansowywaniem wyjazdów wakacyjnych — dodaje ks. Drożdż. — Każdego lata pojawiają się oazowicze czy ministranci, którzy potrzebują na rekolekcje. Niekiedy także parafie organizują wyjazdy. Niemal każdego dnia do probostw pukają też indywidualni parafianie, którzy nagle znaleźli się w trudnej sytuacji i trzeba im pomóc.
O organizowaniu takiej pomocy mogą tylko pomarzyć parafie biedne, których nie brakuje w wielu zakątkach Polski. — Jeśli jest się proboszczem w miejscowości, gdzie kiedyś ludzie pracowali w PGR-ze, a dzisiaj klepią biedę, nie można nawet marzyć o wielkiej działalności charytatywnej — mówi anonimowy ksiądz z zachodu Polski. — Organizujemy wprawdzie doraźną pomoc, ale głównie dzięki zasobom Caritas i innych organizacji. My staramy się jedynie dbać o kościelne budynki, by nie popadły w ruinę. Ludzie są u nas biedni.
Księża pamiętający czasy socjalizmu ze smutkiem wsłuchują się dziś w postulaty niektórych polityków. — Do dziś pamiętam kontrole państwowych urzędników — wspomina ks. Gulba. — Mimo że w wielu przypadkach ze strony indywidualnych osób spotykała nas życzliwość, generalnie mieliśmy do czynienia z opresyjną działalnością państwa, które także na drodze finansowych uregulowań próbowało podzielić duchowieństwo i za pomocą ulg skłonić je do lojalności wobec władzy ludowej.
— Nasze podatki płacimy także za osoby, które są wrogami Kościoła — dodaje ks. Drożdż. — Tam, gdzie są zameldowane, proboszcz jest zobowiązany zapłacić za nie podatek, bo jego wielkość naliczana jest nie od liczby osób, które chodzą co niedzielę do kościoła — nawet nie od liczby ochrzczonych — ale od liczby wszystkich mieszkańców parafii, również tych niewierzących.
Ks. Szkróbka wspomina czasy, kiedy księża nie mogli się ubezpieczyć. — W szpitalu czy przychodni trzeba się było leczyć prywatnie — mówi. — Nie było problemu z usunięciem zęba, ale już poważniejsze leczenie stawało się ogromnym wyzwaniem finansowym.
Dla wielu więc obserwatorów życia publicznego w Polsce pomysły polityków zmierzające do obciążania Kościoła na rzecz państwa są kuriozalne i nie mają logicznych podstaw. Sprawą oczywistą jest, że Kościół katolicki, jak każda inna wspólnota czy instytucja, potrzebuje do pełnienia swojej misji oprócz wolności także środków materialnych.
Jak wynika z ustaleń KAI, po 1918 r. Kościół posiadał 868 majątków o łącznej powierzchni 204640 ha. Ten stan posiadania w okresie międzywojennym wzrósł — głównie na skutek zwrotu części zagarniętych dóbr — do 382833 ha ziemi w 1939 r. Nieruchomości kościelne stanowiły 9,6 proc. ziemi w kraju.
Na skutek zmian terytorialnych po II wojnie światowej Kościół utracił bezpowrotnie dobra na terenach zagarniętych przez ZSRR. Na pozostałym obszarze władze przystąpiły do konfiskaty po kilku latach, chcąc w pierwszym rzędzie rozprawić się z konkurencyjnymi nurtami politycznymi. Mianowany przez Sowietów tzw. Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego ograniczył się do przejęcia lasów stanowiących własność instytucji kościelnych. Atak nastąpił w końcu lat czterdziestych. Pierwszym krokiem była likwidacja dzieł charytatywnych. Ustawa z 28 października 1948 r. o zakładach społecznych służby zdrowia upaństwowiła kościelne szpitale. 8 stycznia 1951 r. przejęto kościelne apteki. 23 stycznia 1950 r. poddano pod państwowy zarząd majątek Caritas.
20 marca 1950 r. Sejm przyjął „ustawę o przejęciu przez państwo dóbr martwej ręki, poręczeniu proboszczom oraz Funduszu Kościelnym”. Stanowiła ona, że upaństwowieniu bez odszkodowania podlegać będą grunty rolne Kościoła i innych związków wyznaniowych. Wyjątkiem miały być gospodarstwa proboszczowskie o powierzchni do 50 ha oraz do 100 ha na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Ponadto Episkopatowi, który podpisał porozumienie z rządem 14 kwietnia 1950 r., udało się wynegocjować pozostawienie po 5 ha dla każdego domu zakonnego, po 50 ha dla biskupów diecezjalnych oraz po 50 ha dla seminariów. Wyłączone spod konfiskaty miały być też budynki kościelne.
Konfiskowano jednak zazwyczaj wszystko. Zabrano Kościołowi do 150 tys. ha. W dwa lata później skonfiskowano majątek fundacji i stowarzyszeń religijnych. W kolejnych latach władze odbierały budynki w ramach np. „laicyzacji szkolnictwa”.
Do dnia dzisiejszego — w świetle szacunków — Kościół odzyskał niecałe 20 proc. zagarniętych nieruchomości.
opr. mg/mg