Chleb w kancelarii

Jak konkretnie pomagać ludziom skrzywdzonym przez los

— Tychy przeżywają dziś trudny moment — mówi prof. Marek. S. Szczepański, socjolog, tyszanin z wyboru. — Znaczącą grupę mieszkańców stanowią pracownicy kopalń i zakładów Fiata. I jednych, i drugich dotknęły zwolnienia. Stopa bezrobocia w mieście w niespotykanym dotąd tempie wzrosła do 16 proc. Zaobserwowano, że na 100 pozostających przez rok bez pracy, 65 nadużywa alkoholu.

— Ja cię muszę obejrzeć, jakiś dziś wygalowany, czysty — siostra Celina zachęca do wejścia do kancelarii parafialnej wysokiego, szczupłego mężczyznę. — On już jest teraz fajny — chwali go.

— Musza siostro — przybyły spuszcza oczy.

Kiedyś przychodził pod plebanię o trzeciej w nocy. Cały nabuzowany, kucał i trząsł się, prosił o wodę. Czasem w dzień, na miękkich nogach, trafiał tu ze szmatą w ręce, cuchnącą butaprenem, ciągnącym się jak ciasto. Nawet nie czuł zapachu świeżego chleba ustawionego w plastikach. Siostra Celina krzyczała, ale przyjmowała, dawała coś do jedzenia.

— Byłem ćpunem, wąchałem kleje, rozpuszczalnik, traktowali mnie jak szmatę, „idzie ćpun, idzie szmata” krzyczeli, czasem bili — drżącym z przejęcia głosem mówi pan Sebastian. — Teraz chodzę elegancko, prościutko, bo Pan Bóg uratował mnie od śmierci.

Koło kościoła pw. Jana Chrzciciela wypił raz pół litra rozpuszczalnika, reszta rozlała się i wyżarła mu nogę, odratowała go przechodząca zakonnica, trafił do szpitala.

— Jeszcze w niebie nie jestem potrzebny, bo mam dla kogo żyć. Żyję dla siebie, siedmioletniej córeczki i kobiety, którą kocham. Postanowiłem, że wyjdę na człowieka, bo życie jest piękne. Do siostry Celiny przychodzę z radością, ona mi pomaga, radzi, jak żyć — oczy mu wilgotnieją.

Kiedy idzie na plebanię, zagląda do kościoła, modli się.

— Jak byłem złym człowiekiem, myślałem, że Bóg nie istnieje, ale on był, wyciągnął mnie ze świństwa, teraz jestem gość, a nie nikt.

Siostra Celina narzeka, że nie przyniósł reklamówki, do własnej ładuje mu bochen chleba, zupki błyskawiczne, ser, makaron.

— Dziękuję siostro — kłania się elegancko pan Sebastian.

* * *

Siostra Celina, elżbietanka (czarnowłosa, energiczna, ze srebrnym medalikiem św. Elżbiety połyskującym na habicie), pracuje w tyskiej parafii Świętego Ducha od 1978 r., czyli od samego
początku.

— Przysyłałem ją tu, kiedy jeszcze pracowaliśmy w Paprocanach — opowiada proboszcz ks. Franciszek Resiak. — Rozpoczynaliśmy pomoc charytatywną, kiedy jeszcze nie było kaplicy, ani salek katechetycznych. W minionym ustroju nie mówiło się o istnieniu biednych, ale w praktyce spotkać ich można było wszędzie.

W miarę upływu czasu poznali wszystkich potrzebujących w swojej blisko 13 tys. parafii.

— Stale jesteśmy czujni, sami wyszukujemy ubogich — mówi proboszcz.

— Ja tu każdego znam, mogę powiedzieć, czy prawdę mówi, że mu brakuje pieniędzy, czy kłamie — podkreśla siostra.

W zeszycie Funduszu Obrony Życia można zobaczyć dokładnie, czym kogo obdarowano. Że kilku rodzinom opłacono gaz i elektryczność. Że wczoraj dziewczynie chorej na grzybicę płuc siostra Celina kupiła drogie lekarstwo. Że w paczkach bożonarodzeniowych dla bezrobotnych był cukier, makaron, zupy, skarpety, mydło, opłatek i świąteczny stroik, a noclegowni w Mikołowie darowano 60 opłatków. Że kilkudziesięciu dzieciom stale finansuje się obiady w szkole i przedszkolu. W kolorowej kronice zdjęcia ze spotkań bezrobotnych, niepełnosprawnych, maluchów. Bal dla dzieci, na którym siostra Celina bawi się z nimi w kotylionie mikołajki. Notatki z parafialnych półkolonii: „Siostra Celina częstowała nas owocami, ciastkami i przepysznymi plackami ziemniaczanymi”. Albo zachwyty nad zabawkowym zestawem kuchennym, który proboszcz podarował maluchom podczas zimowiska. Teraz też organizują ferie zimowe, z których skorzysta 80 dzieci. Każde na koniec dostanie szkolną wyprawkę: blok, zeszyty, długopisy. W kancelarii za biurkiem proboszcza Resiaka piętrzą się kartony.

— To od mojego kolegi rocznikowego z Niemiec — słodycze dla dzieci z zimowiska — wyjaśnia.

* * *

— Nigdzie nie zobaczy pani takiej kancelarii — mówi parafianka, która przyszła zamówić intencję mszalną. — Często zastaję tam skromnie ubranych ludzi, którzy przychodzą po jedzenie. Cieszę się nawet, że wchodzą między księży bez skrępowania, a nie czują się gorsi, bo brak im grosza i dachu.

— Ta plebania przestała być przestrzenią, a stała się domem — podkreśla socjolog prof. Marek S. Szczepański.

Pod nogami wchodzących do kancelarii przemyka czarny kot, łapczywie chłepce przygotowane pod biurkiem mleko, a potem łasi się do czarnego habitu siostry Celiny.

— Karmimy też koty, ptaki — śmieje się ksiądz. Ale kiedy siostra widzi, jak proboszcz daje ofiarę na fundusz opieki nad zwierzętami, to denerwuje się, bo ważniejsi są „jej biedni”.

* * *

Kobieta około pięćdziesiątki przyszła tu po raz drugi, nie chce wiele mówić, zakrywa twarz szalikiem. Zdradza, że mieszka z mężem w noclegowniach w Chorzowie.

— Życie nie było łatwe, męża zwolnili z pracy, nie zapłacili zaległości, bo pracodawca się powiesił, potem była eksmisja, już rok się tułamy — mówi cicho. — Jestem z Tychów, tu mnie ciągnie, modlę się do Boga, może na wiosnę mąż gdzieś na budowie pracę dostanie.

Siostra Celina skrupulatnie notuje adresy przychodzących.

— To ważne, bo jak się ma informację o meblach, albo pracy, to łatwiej kogoś znaleźć, dlatego dobrze, żeby nie kłamali — wyjaśnia. — W czasie kolędy ksiądz dowiedział się, że są miejsca pracy w kopalni „Ziemowit”, niedawno zwolniły się etaty dla sprzątaczki i konserwatora w szkole.

Proboszcz zatrudnia dwie parafianki w przykościelnych toaletach, daje zarobić młodzieży pomagającej przy pracach na cmentarzu.

Monika, chyba 17-letnia, przyjechała z sąsiadem po łóżeczko i materacyk dla nowo urodzonego braciszka, teraz w domu będzie ich ośmioro.

— Siostrzyczko, a da się załatwić głęboki wózek? — patrzy z nadzieją na siostrę Celinę.

Siostra niedawno „załatwiła” jednej rodzinie używaną pralkę, innej wirówkę i tapczan. I tak stale, bo ciągle są chętni. W salkach proboszcz przechowuje darowane używane meble. Zwykle czekają na odbiorcę kilka dni.

* * *

— Nasza akcja charytatywna jest codzienna i permanentna — opowiada ks. Resiak, od 36 lat proboszcz, a od 41 lat kapłan. — Prowadzimy taktowną politykę finansową, a nasi parafianie są inteligentni i śpieszą z pomocą innym. Na potrzebujących przeznaczamy pieniądze ze skarbonki św. Antoniego, kolektę z Pasterki, część ofiar kolędowych, dodajemy
trochę z kasy parafialnej i niekiedy szukamy sponsorów.

Takich jak przyjaciel proboszcza — producent swetrów, który podarował ich aż 500.

Pracownik Urzędu Miasta w Tychach podkreśla, że proboszcz Resiak zachowuje się nietypowo, nie prosi o pomoc miasta, nie kołacze do drzwi urzędu, ale radzi sobie sam.

Niektórzy mówią, że na plebanii Świętego Ducha wspomagają chacharów. Ks. Roman Kempny komentuje te pracę słowami kard. Ratzingera: „Lepiej przesadzać w hojności, niż okazać się skąpcem w miłosierdziu”.

— Działamy w duchu Ewangelii, mamy zaufanie do tych, którzy odbierają nasze dary, a poza tym „syty głodnego nie zrozumie”, przeraża mnie ta „sytość” — podkreśla proboszcz. Świadomie nie chce być zamożny, jeździ starym polonezem, często służy nim swoim parafianom. Już nieraz z siostrą Celiną odbierał kobiety z noworodkami ze szpitala, a nawet wiózł do porodu.

— Niezły widok: w środku nocy ksiądz w sutannie narzuconej na piżamę, a obok prawie rodząca parafianka — śmieje się.

On, wysoki, szczupły, może trochę ascetyczny, sam spotkał się na jednej z poprzednich parafii z życzliwą troską. Wspomina, jak to na kolędzie parafianin wsunął mu do ręki banknot: „To dla księżoszka, żeby se kupił co jeść, bo taki marniutki” — dodał.

Przyznaje, że choć nie pochodzi stąd, zżył się z tutejszymi. Już podczas pierwszego tyskiego seminarium naukowego w maju 1992 r. w referacie na temat „Organizacje religijno-społeczne działające w ramach duszpasterstwa parafialnego” napisał: „... na efekty pracy oświatowo-wychowawczej trzeba cierpliwie czekać, może i całe pokolenie”, a także: „Wysiłek charytatywny jest adresowany do każdego potrzebującego pomocy. Dlatego też Kościół taką pomocą obejmuje nie tylko chrześcijan katolików”.

Jakiś czas później trafił na rodzinę P. Ośmioro dzieci, matka niepełnosprawna umysłowo, ojciec alkoholik, jak się okazało — molestował maluchy. Kiedy siostra Celina poszła tam pierwszy raz, dzieci pół godziny płakały, bo rzadko wychodziły (najmłodszy dwulatek nie był nigdy na dworze) i pierwszy raz w życiu zobaczyły zakonnicę. W domu latała rozbestwiona papuga, która upodobała sobie siadanie na łysej główce najmłodszego... W zawalonej brudnymi ubraniami łazience siostra uczyła ich siadania na sedes, myła, karmiła, prowadziła do lekarza i na spacery. Dwa razy odbierała z porodówki żonę, płaciła za gaz i elektryczność. Kiedyś dowiedziała się, że ojciec rodziny złożył w szkole deklarację, żeby dzieci nie uczęszczały na lekcje religii, bo, jak później powiedział, siostrze „rozmiękcza mózg”.

— Ale pomagaliśmy im dalej, bo Kościół jest otwarty na wszystkich i nic w zamian za to nie chce — mówi proboszcz.

Ks. Resiak twierdzi, że styl życia wynosi się z domu. Siostra Celina pochodzi z Tychów, ma cztery siostry i trzech braci. Tata dbał, aby w domu przestrzegano niepisanego kodeksu.

— Najważniejszy był Kościół, w sobotę cały dom musiał być posprzątany, buty wyczyszczone, żeby najlepiej świętować niedzielę — wspomina.

Mama proboszcza uczyła siedmiu synów i dwie córki samodyscypliny, upominała, żeby nie wyręczać się młodszymi, nie robić nic interesownie.

— Musicie żyć w zgodzie bo ja was wszystkich chciałam — powtarzała, kiedy chłopcy zaczynali się tarmosić.

* * *

Pan Tadeusz ma zniszczoną twarz.

— Gdyby nie siostra Celinka, trzeba by kraść — mówi. — Póki była praca, to się wiodło, ale nogę złamałem. Jak mi groził szpital, to dostałem kartę telefoniczną od siostry, żeby zadzwonić. Może siostra by znalazła dla mnie czarno-biały telewizor? — pyta.

Pan Henryk przyszedł pierwszy raz, wspiera się na kuli. Pytany, jak się dowiedział, że tu dają jedzenie, uśmiecha się. — Od kolegów, ja ich tu mam od groma, przecież pół Tychów wybudowałem. Złamał nogę na budowie, teraz czeka na endoprotezę.

— Nawet za stróża mnie nie chcą, za demokracji trzeba wszystko umieć i mieć zdrowie.

Siostra Celina pokazuje im wspólne zdjęcia z uroczystego spotkania i każe się na nich znaleźć. Pakuje chleb, makaron, zupy. Siostra Weronika — współmieszkanka zakonna, pracująca w innej parafii, chwali siostrę Celinę: „Ona daje każdemu po troszeczku, żeby nikt się nie pogniewał”.

— Oni tylko „siostry Celinki chcą” — mówi jedna ze starszych parafianek. — To dla nich jasny płomyczek w życiu.

— Teraz ani jeden nie przyjdzie pijany, muszę ich chwalić — uśmiecha się siostra. — Czasem siostra Celina była dla nich twarda, ale musiało tak być, już nie piją — mówi o sobie w trzeciej osobie. Mężczyźni wstydliwie, jak chłopcy, spuszczają oczy.

— Czy siostra na panów krzyczy? — pytam.

— Jak kto zły, to trzeba krzyczeć — usprawiedliwiają zakonnicę.

Pozwalają się fotografować.

— Nikt nas nie poszukuje, nie mamy się czego wstydzić. Jedynie pan Andrzej odwraca twarz. — Mam dużą rodzinę w Tychach, nie wiedzą, że tu przychodzę.

Wchodzą dwaj nowi. Panowie Mariusz i Janusz mieszkają na tyskim dworcu, nie gonią ich, bo zima. Kiedy pytam, czy latem śpią na obrzeżach miasta, uśmiechają się pobłażliwie.

— Na obrzeżach, czyli pod lasem, przecież nie rozbijemy namiotu pod policją. Jeden myje się u cioci, drugi wkrada do szpitala. Do pomocy nie idą: Tam dla rodzin nie mają, kobieta na troje dzieci dostała 50 zł, my są w pojedynkę. Czekają na wiosnę i pracę. Kiedy siostra Celina wychodzi, chwalą ją.

— Uczuciowa jest, z sercem, pokrzyczy jak matka czasem, ale nam matka potrzebna... Nie obrażają się na Pana Boga. — To nie On winien, ale ja — mówi pan Janusz.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama