O ks. mjrze Marku Strzeleckim, służącym obecnie w w siłach KFOR w Kosowie
Jest jedynym polskim żołnierzem w siłach KFOR w Kosowie, który nigdy nie nosi broni. Jego orężem jest Słowo Boże. Nie rozstaje się natomiast z hełmem i kamizelką kuloodporną. Ksiądz Marek Strzelecki — w kraju porucznik — w Kosowie nosi dystynkcje majora, ale zawsze pierwszy wyciąga rękę do powitania z żołnierzami. Ma na swoim koncie wiele setek skoków ze spadochronem.
Ks. mjr Strzelecki w polskim obozie w Kosowie ma opinię człowieka o niespożytej wprost energii. Ciągle jest w ruchu. Odwiedza posterunki w terenie, gdzie od lipca stacjonują polscy żołnierze. Mimo wojennych warunków zaplanowana Msza św. musi się odbyć. Tu, na misji, z dala od rodzin i bliskich, żołnierzom szczególnie potrzebne jest Słowo Boże. W społeczności żołnierskiej 6. Brygady Desantowo-Szturmowej, ale przede wszystkim 18. bielskiego Batalionu Desantowo-Szturmowego, ksiądz Marek jest postacią niezwykle barwną, lubianą i cieszącą się szacunkiem. Dla wielu jest po prostu starszym, bardziej doświadczonym w żołnierskim rzemiośle kolegą.
— Moja rola w Kosowie jest niełatwa. Nie ograniczam się wyłącznie do czynności liturgicznych. Jestem po trosze psychologiem, żołnierskim doradcą i kapelanem. Ponadto raz na trzy tygodnie odprawiam Mszę św. dla około 50 polskich rodzin w Macedonii. Żołnierze są otwarci i chętnie przychodzą do mnie z różnymi problemami. Jestem przecież z nimi na co dzień, dzielę ich dolę, mieszkam w takich samych warunkach. Zawsze chcę być blisko człowieka. To trudne, bo w wojsku stopień dystansuje ludzi. Moi koledzy oficerowie dziwią się czasem, że ja, ksiądz, także oficer, siadam z żołnierzami przy jednym stole, jem z nimi posiłek, a jak trzeba — to zagram w karty czy w szachy. W czasie rozmów z tymi dwudziestokilkuletnimi chłopcami bardzo często przypomina mi się moja własna młodość. Dziś patrzę na swoje życie inaczej. Musiałem wiele doświadczyć, by wreszcie, po latach przerwy, wrócić do wojska i skoków ze spadochronem. Pan Bóg przygotowywał mnie do roli kapelana wojskowego. W życiu nie ma przypadków. To, co się dzieje, dokonuje się przy Bożej asystencji i za Bożym przyzwoleniem.
Będąc kilkuletnim brzdącem, wdrapał się na drzewo i zobaczył spadochroniarzy zbliżających się do lądowiska. Pomyślał, że też chciałby tak latać. To marzenie przetrwało. Do jego realizacji doszło dopiero w szkole średniej, i to na skutek... konieczności opuszczenia technikum mechanicznego we Włocławku za wagary, za niepokorę. Trudno go było utrzymać w ryzach szkolnej dyscypliny. Do wszystkiego miał indywidualne podejście. Nie był grzecznym dzieckiem, choć do chuliganów trudno go było zaliczyć. Na szczęście z Włocławka trafił do technikum w Toruniu. Tam spotkał instruktora zakochanego w modelarstwie, szybownictwie i spadochroniarstwie.
Marek od razu odnalazł swoje miejsce. Od tego momentu swoje życie dzielił pomiędzy szkołę a Aeroklub Pomorski w Toruniu. 23 maja 1969 r. wykonał dwa pierwsze skoki. Licencję spadochronową uzyskał w Lisich Kątach koło Grudziądza. Kiedy zdawał maturę, miał już na koncie 80 skoków.
Bilet do wojska odebrał z radością. Miał 20 lat. Mimo niewysokiego wzrostu był bardzo sprawny fizycznie i miał twardy charakter. Nieprzypadkiem trafił do tajnej jednostki — 14. batalionu szkolnego w Giżycku. To tam po raz pierwszy założył czerwony beret, który przez dwa lata nosił z dumą. Po pół roku otrzymał awans na stopień kaprala i przydział do jednostki specjalnej w Dziwnowie. Poznał tam wielu znakomitych oficerów pododdziałów specjalnych i wojsk powietrzno-desantowych, z którymi do dzisiaj się przyjaźni. Zasadniczą służbę wojskową zakończył w kompanii specjalnej 4. Dywizji im. Jana Kilińskiego w Krośnie Odrzańskim na stanowisku pomocnika dowódcy grupy specjalnej.
— Dzisiaj służba wojskowa jest zupełnie inna — wspomina ks. Marek. — Wtedy panowała surowa, bezwzględna dyscyplina, ślepe posłuszeństwo. W pododdziałach specjalnych indoktrynacja polityczna nie była jednak aż tak znacząca. Mieliśmy inne cele. Nie polityka świadczyła o naszym duchu bojowym, lecz wyszkolenie.
Z tamtego okresu najchętniej wspomina chwile, kiedy jego grupę wyrzucono na spadochronach w Bory Tucholskie. Przez trzy tygodnie musieli sobie radzić sami: zbudować bazę, zdobywać pożywienie, działać z zaskoczenia, będąc cały czas w marszu bojowym.
Tę prawdziwą szkołę przeżycia opuścił w 1974 roku. Powrócił do Aeroklubu. Skakał i pracował w Toruńskich Zakładach Młyńskich. W tym okresie krystalizował się też jego światopogląd.
— W pewnym momencie rozeszły się moje drogi z Panem Bogiem — wyznaje. — Oddaliłem się od Niego, kiedy mój bliski przyjaciel, kapłan, porzucił Kościół dla dziewczyny. Wtedy zwątpiłem. Moja wiara była krucha. Dopiero podczas skoków, w powietrzu, gdy zagrożenie życia stawało się realne, dojrzewało we mnie rozmyślanie o śmierci, o przemijaniu, o sensie życia.
Dwa lata się wahał. Przełom nastąpił podczas dni skupienia w Ołtarzewie, na które został zaproszony przez wuja, księdza Zakrzewskiego. W 1979 roku, mając 27 lat, wstąpił do seminarium. Koledzy nazwali go „Dziadkiem”, ponieważ był najstarszym studentem na roku. Zamknął za sobą dotychczasowe życie. Pozbył się dokumentów i świadectw. Zniszczył też książkę skoków, w której odnotowano ich aż 731. Księża wykładowcy zastanawiali się, czy były kapral pododdziałów specjalnych przystosuje się do nowego trybu życia. Jako jedyny wśród studentów otrzymał od prowincjała zgodę na pobudkę o 5.00 rano. Miał codziennie godzinę na poranny rozruch, bieganie i ćwiczenia fizyczne. Pierwsze dwa lata w seminarium wspomina jako pracę nad sobą, okres „regulowania wartkiej rzeki”. Wyznaje, że wielokrotnie śniły mu się wówczas samoloty i spadochrony.
Święcenia kapłańskie otrzymał z rąk kardynała Józefa Glempa 10 maja 1986 roku. Po wakacjach wyjechał na rok do Ząbkowic Śląskich. — Zostawiłem tam wiele serca — opowiada. — Chciałem dać z siebie jak najwięcej. Do dzisiaj mam w tej parafii wielu przyjaciół.
Przez kolejne trzy lata ksiądz Marek pracował w Zjednoczeniu Apostolstwa Katolickiego w Ołtarzewie, będąc jednocześnie wicerektorem w domu zakonnym. Kolejne wyzwanie czekało go w Ryni na Mazurach. Był proboszczem i przełożonym domu zakonnego w parafii, gdzie panowało ogromne bezrobocie. Uczył ludzi organizowania się i wzajemnej pomocy.
W 1992 r. bp Sławoj Leszek Głódź organizował duszpasterstwo wojskowe. Jego sekretarzem został pallotyn ks. Jan Domian. To on wspomniał mu kiedyś o pewnym pallotynie, który był skoczkiem spadochronowym. Biskup Głódź miał pewne plany w stosunku do ks. Strzeleckiego, ale przełożeni zakonni nie wyrazili na tę propozycję zgody. Oddelegowanie go do Ordynariatu Polowego WP udało się dopiero wówczas, gdy prowincjałem został ks. Czesław Pażyszek. Latem 1996 r. ksiądz Marek Strzelecki, jeszcze jako cywil, został skierowany do 6. Brygady Desantowo-Szturmowej w Krakowie. Kilka miesięcy czekał na decyzję, jaki stopień ma naszyć na pagonach. Przez rok chodził jako szeregowiec. W końcu dostał dystynkcje podporucznika. W 1998 r. uczestniczył razem z bielskim batalionem w międzynarodowych ćwiczeniach „Dynamic Response” w Bośni i Hercegowinie. Po powrocie do kraju przeniesiono go do Bielska-Białej. To pod jego okiem batalion przygotowywał się do trudnej misji w Kosowie.
Ksiądz Marek ma w Kosowie do dyspozycji piękną kaplicę pod namiotem, w której codziennie rano sprawuje Eucharystię. Później odwiedza kompanie w terenie. Dociera do najodleglejszych miejsc, jak choćby górska wioska Suszice, w której w lipcu ostrzelano załogę polskiego posterunku. Kaplica jest darem Amerykanów. Kiedy kpt. Curtowi Prisse'owi, dowódcy amerykańskiej grupy ze Special Forces, zmarł w USA ojciec, tylko Polacy złożyli mu kondolencje, a ksiądz Marek odprawił za zmarłego Mszę św. Wzruszony do łez kapitan postanowił się odwdzięczyć. Wykonał kilka telefonów i załatwił piękny obszerny namiot na kaplicę. Ponadto — obdarzony talentem plastycznym — wykonał krzyż stojący przed kaplicą, a także płaskorzeźby wewnątrz.
— W Kosowie trudno jest o pojednanie, bo szowinizm narodowy jest ponad religią — mówi ks. mjr Strzelecki. — I to jest najsmutniejsze. My jesteśmy strażnikami tego kruchego, co prawda, ale jednak pokoju. Bałkany są jeszcze jednym dowodem na to, do czego może doprowadzić systematyczne niszczenie przez władze państwowe religii i odrębności narodowej.