Gimnazjalistom ze Szkoły pod Żaglami nie straszny żaden szkwał. Choć ich statek połamał maszty, nadal chcą płynąć na Karaiby
„Fryderyk Chopin” czeka w Falmouth na remont. Autor zdjęcia: Henryk Przondziono
Gimnazjalistom ze Szkoły pod Żaglami nie straszny żaden szkwał. Choć ich statek połamał maszty, nadal chcą płynąć na Karaiby.
Takiego wejścia do portu nie miało wiele statków. Kiedy „Fryderyk Chopin” wpływał do Falmouth, holowany przez kuter rybacki „Nova Spiro”, z brzegu obserwowali go mieszkańcy kornwalijskiego miasteczka. Na młodych adeptów Szkoły pod Żaglami czekały już ekipy telewizyjne, a dla lokalnej prasy przybycie polskiego żaglowca stało się tematem numer jeden.
Noc pod pokładem
Do ranka 29 października nic nie zapowiadało takiego stanu rzeczy. — Żeglowaliśmy zupełnie normalnie — opowiada kapitan Ziemowit Barański. — Fakt, pod żaglami zredukowanymi do kompletu sztormowego, ale bez większych problemów.
— Zgodnie z prognozami było 7—8 stopni w skali Beauforta, czyli nic strasznego — ocenia meteorolog Maciej Ostrowski, który na statku pełni także rolę trzeciego oficera oraz nauczyciela geografii i fizyki. — Pojawiały się szkwaliki, ale gdyby bukszpryt się nie złamał, płynęlibyśmy dalej.
Bukszpryt, czyli drąg sterczący z przodu statku, połączony z masztami przy pomocy lin. To on pociągnął za sobą fokmaszt, tzn. maszt znajdujący się w przedniej części żaglowca. — Kiedy oficer na mostku krzyknął, co się dzieje, zapaliłem silnik i tak manewrowałem statkiem, żeby w razie czego nadłamany fragment fokmasztu spadł za burtę — mówi kapitan. — Szczęśliwie tak właśnie się stało. Tyle że za fokmasztem poszedł grotmaszt. Baliśmy się, że spadnie na pokład. Było naprawdę niebezpiecznie.
Gimnazjaliści, zgonieni szybko na dół, musieli spędzić pod pokładem całe trzy dni. Nie do końca wiedzieli, co się dzieje na zewnątrz. — Czuliśmy się trochę tak, jakby cały czas była noc — wspomina Kasia Zajączkowska, uczestniczka Szkoły pod Żaglami. — Chodziliśmy zmuleni, brakowało nam świeżego powietrza.
— Na początku czułem strach, wynikający z niewiedzy — dodaje jej kolega Jonasz Włodarczyk. — Ale wszystko powoli się wyjaśniło.
Drobniutka Ania Wilk bardziej martwiła się o to, co dzieje się na pokładzie i czy nikomu nic się nie stało. — Kiedy dowiedziałam się, że nie, czekałam spokojnie, jak się akcja potoczy. Zaufałam kapitanowi — mówi.
Żeglarskie tęsknoty
Kapitanowi z siwą brodą — jak na kapitana przystało — ufają tu chyba wszyscy. Nawet wtedy, gdy przygotowuje uczniów na „najgorsze”, tzn. na to, że mogą jednak nie popłynąć na Karaiby. Na razie statek stoi w porcie — trzeba uprzątnąć pokład i zabezpieczyć grotmaszt, który ciągle grozi zawaleniem. Wszyscy czekają na decyzję ubezpieczyciela i armatora, co dalej. — Jeśli byłaby perspektywa naprawy w ciągu miesiąca, moglibyśmy wyruszyć w dalszą drogę — mówi Ziemowit Barański.
Tymczasem młodzież, dzięki pomocy konsulatu, zakwaterowano w Penzance — urokliwym kornwalijskim miasteczku, położonym półtorej godziny jazdy pociągiem od Falmouth. Mieszkają tu w XIX-wiecznym zameczku przerobionym na hostel. Chodzą do angielskiej szkoły. Dzień przed naszym przyjazdem zwiedzali St Michael's Mount — XV-wieczną kaplicę położoną na wzgórzu otoczonym wodą, tutejszy odpowiednik francuskiego Mont Saint-Michel. Podczas odpływu można do niego dojść suchą nogą. Ale mimo tylu atrakcji, tęsknią już za wypłynięciem w morze. — Brakuje mi tych zachodów słońca — wzdycha Kasia Zajączkowska. — Tych ośmiu godzin dziennie na powietrzu, wacht zmieniających się co cztery godziny. Bardzo się na statku zgraliśmy.
— Niektórzy przychodzą do szkoły rozbrykani, inni zahukani — zauważa Maciej Ostrowski. — Ale po miesiącu przestaje to mieć znaczenie. Wychodzi za to na jaw co innego: kto jest pracowity, a kto jest leniem. W uczniach rozwija się mocno poczucie sprawiedliwości. Zaczynają pilnować wacht, żeby były rozdzielane równo.
— To budujące, kiedy się widzi czternastoletnich chłopców uczących się sprzątać — dodaje Katarzyna Jankowska, nauczycielka biologii i lekarz na statku. — Na początku zamiatali byle jak, za koszem zostawiali śmieci. Teraz to nie do pomyślenia.
Za pomocną dłoń
Idea Szkoły pod Żaglami została zapoczątkowana przez kapitana Krzysztofa Baranowskiego. W latach 80. ubiegłego wieku młodzież żeglowała najpierw na statku „Pogoria”, potem także na „Chopinie” z kapitanem Barańskim, który kontynuował dzieło razem z jego twórcą. Były rejsy na Karaiby, do Ameryki Południowej i Południowej Afryki. Powstała też Chrześcijańska Szkoła pod Żaglami, prowadzona przez księdza Andrzeja Jaskułę. W ostatnich latach sytuacja jednak nieco się zmieniła. Działa, co prawda, kilka podobnych szkół, ale większość z nich ma charakter komercyjny.
Rejs „Dookoła świata za pomocną dłoń” miał być powrotem do dawnej idei. Po długich poszukiwaniach znaleźli się sponsorzy, więc uczniowie nie muszą za nic płacić — płyną w nagrodę za roczną opiekę nad potrzebującymi, których najczęściej wskazywali partnerzy programu — Caritas Polska i ZHP. — Zwykle była to pomoc w świetlicy, praca z młodszymi dziećmi — mówi Maciej Ostrowski. — Ale są tu nawet dziewczyny, które udzielały się w hospicjum.
— Nie chodzi tylko o sam rejs. Liczy się także to, co przed rejsem — tłumaczy kapitan Barański. — Chcemy, by ci młodzi ludzie weszli w pozytywne relacje społeczne. Na statku muszą stać się zgraną załogą, i tak się dzieje. Uczą się dyscypliny, odporności na trudy życiowe. Między 14. a 17. rokiem życia młodzież jest najbardziej plastyczna. Dobry przykład zostaje w nich na całe życie.
— Wszyscy się tu zmieniamy — potwierdza Jonasz Włodarczyk. — Załoga kształtuje nas, żebyśmy byli może nie tyle posłuszni, ile przestrzegający zasad. To jest czasem gorsze niż wojsko. W wojsku, na lądzie, czujesz, że jest przestrzeń, do której możesz uciec. A tutaj nie przepłyniesz stu mil do brzegu. Musisz sprostać zadaniu, chociaż bywa naprawdę trudno. Zwłaszcza kiedy chcesz się uczyć, a co dziesięć minut natura wzywa, by „oddać hołd Neptunowi” — tak, w slangu żeglarskim, Jonasz nazywa sensacje żołądkowe, na które na początku cierpią tu wszyscy, bez wyjątku.
Port jest niedzielą
Oczywiście, uczestnicy rejsu muszą być wysportowani, były więc też eliminacje sprawnościowe. W jednostce oficerskiej w Dęblinie trzeba było przebiec 400 metrów i przepłynąć 50. Z kilkuset wolontariuszy, którzy zgłosili się do udziału w programie, ostatecznie do rejsu zostało zakwalifikowanych 36 osób. Na pozostałych czekały „rejsy pocieszenia” po Bałtyku i Mazurach.
Ci wybrani płyną przez cały semestr, nie mogą więc przerywać nauki. Wraz z nimi żegluje kilkoro nauczycieli, z których każdy ma po kilka specjalności. Część z nich, tak jak Maciej Ostrowski, ma też doświadczenie żeglarskie.
Młode wilki morskie uczą się różnie. — Z kartkówek są zarówno piątki, jak i jedynki — uśmiecha się Katarzyna Jankowska. Nauka odbywa się w cyklu pięciodniowym, ale nie od poniedziałku do piątku, tylko codziennie. Na statku dni tygodnia tracą jakiekolwiek znaczenie.
— Niedziela jest w porcie, kiedy się człowiek porządnie umyje i ogoli. Dziewczyny mogą się wtedy jeszcze ufryzować — puszcza oko trzeci oficer.
— A kuk gotuje niedzielny rosół — dodaje pani biolog.
Dla uczniów port oznacza czas wolny. Jest to, czego brakowało na statku: McDonald, zasięg w komórce i bezprzewodowy internet. Na pokładzie pozostaje szczątkowa wachta portowa, złożona z oficera i kilkorga uczniów. Reszta może jechać na wycieczkę, udać się do miasta albo na plażę. — Wszyscy już niecierpliwie czekali, aż zawiniemy do hiszpańskiego Vigo, gdzie nareszcie będzie ciepło — opowiada Maciej Ostrowski. Niestety, sztormowa pogoda dopadła żeglarzy ok. 60 km od brytyjskich wysp Scilly.
Teraz znaczy teraz
Gimnazjaliści nie tracą jednak nadziei. — Głęboko w środku wierzę w to, że jeszcze popłyniemy — mówi Ania Wilk. Ale nawet po miesiącu spędzonym na żaglowcu może już powiedzieć, że ta podróż wiele jej dała: — Lepiej dogaduję się z ludźmi, nauczyłam się współpracować. Tutaj jest inaczej niż w domu, gdzie na wszystko masz czas. Tu, jak ktoś mówi „teraz”, to naprawdę znaczy „teraz”.
— Organizacja czasu jest na statku bardzo ważna — potwierdza Jonasz Włodarczyk. — Jeśli coś odłożysz na później, to tego nie zrobisz. Trzeba pokonać zmęczenie i senność, bez względu na to, która jest godzina.
— Nie ma długiego mycia rano albo układania fryzury — podkreśla Maciej Ostrowski. — Jest dryl wojskowy: pobudka, śniadanie, podnoszenie bandery. A potem lekcje albo wachta. Czasem nawet w nocy wychodzi się skrobać pokład.
Efekty? Nie trzeba daleko szukać. Na połamanym grotmaszcie „Fryderyka Chopina”, wśród plątaniny lin, uwija się Mateusz Potempski — kiedyś uczeń Szkoły pod Żaglami, teraz pierwszy oficer. — Absolwenci wracają na statek, odzywają się, dzwonią. Co tu dużo mówić, na psy nikt nie zszedł — śmieje się kapitan Ziemowit Barański.
Zaglądamy do kajut porzuconych w biegu. Na sznurkach wisi jeszcze pranie, przypięte klamerkami. Po kojach walają się ubrania, ładowarki do komórek. Tak jakby ktoś wyszedł stąd tylko na chwilę. Bo przecież wszyscy chcą tu wrócić. Nawet jeśli maszty się połamały, to żagle — te w środku, w sercu — są już nie do zdarcia.
opr. mg/mg