Choroba uczy mnie pokory

Świadectwo w obliczu śmiertelnej choroby

Dwa lata temu dowiedziałem się, że mam raka nerki1. Zostałem zoperowany i nie miałem przerzutów. Byliśmy z żoną zadowoleni. Jednak po jakimś czasie okazało się, że rak jasnokomórkowy zaatakował kręgosłup piersiowy. Ten typ nowotworu nie poddaje się chemioterapii i naświetlaniu, a kręgosłupa nie można operować. Przyjąłem tę wiadomość ze ściśniętym gardłem. Pytałem: Panie Boże, dlaczego ja? Podporządkowałem się jednak Jego woli i zaleceniom lekarzy. Chodzę w gorsecie zabezpieczającym cały kręgosłup, bo w przeciwnym razie złamałbym się na pół.

Stopniowo zacząłem zwijać to, co wypełniało moje dotychczasowe życie, to, co kochałem. Rozpocząłem od likwidacji księgarni katolickiej, której byłem właścicielem i w której praca dawała mi wiele radości. Musiałem rozstać się z moimi ukochanymi Mazurami i żeglowaniem. Skończyło się też prowadzenie samochodu — szybko go sprzedałem, choć dopiero potem uświadomiłem sobie, jak bardzo byłem do niego przywiązany i jak lubiłem prowadzić. Patrzyłem ze zdumieniem, że Bóg bez mojego wysiłku uwalniał mnie od moich przywiązań, nie pozostawiając w sercu ani tęsknoty, ani żalu. W zamian obdarował mnie prawdziwą wolnością.

Choć cierpienie nadal pozostaje dla mnie tajemnicą, widzę jego sens. Jeżeli Bóg nas kocha, to próbuje nas „jak złoto w tyglu” (Mdr 3,6). A to wiąże się z cierpieniem. Jest ono potrzebne również po to, żeby modlić się za innych pogrążonych w cierpieniu. Cierpiąc, zrozumiałem, że „królestwo Boże — to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym” (Rz 14,17). Tego doświadczam przez cały czas choroby, która się potęguje; czuję, że idę jeden krok do przodu, dwa do tyłu, gdy bóle są coraz silniejsze. Zarówno ból, jak i środki uśmierzające wyłączają mnie z czynnego życia.

W pierwszych miesiącach choroby dużo czytałem, ale i to zostało mi zabrane, bo gdy czytam, zasypiam. Dotarły do mnie słowa pierwszego błogosławieństwa: Błogosławieni ubodzy. Pojąłem, że ubóstwo nie dotyczy spraw materialnych. Ubogi to ten, kto może się oprzeć tylko na Bogu, kto staje się żebrakiem u Niego. Nie mogę już nawet słuchać radia. Wkładam słuchawki i zasypiam. Czy wyrwanie
z normalnego życia nie jest ubóstwem? Pogodziłem się jednak z tym, że coraz bardziej jestem zdany na Pana Boga.

Moja modlitwa też jest ograniczona, bo sprowadza się w dużej mierze do modlitwy serca. Pielęgnuję pokój w sercu i radość w Duchu Świętym. Jestem wdzięczny Bogu za każdy dzień. Niedawno zastanawiałem się, co jest moim krzyżem. Gdy byłem zdrowy, wydawało mi się, że jest nim zły kontakt z innymi ludźmi. Nie przypuszczałem, że otrzymam krzyż choroby terminalnej.

20 lat temu wysłuchałem katechez neokatechumenalnych, będąc człowiekiem niewierzącym. Droga neokatechumenalna wprowadziła mnie do Kościoła. Otrzymałem obietnicę, że w moim sercu narodzi się Jezus Chrystus, że moje życie już nie będzie takie, jak do tej pory, ale też nie będzie usłane różami bez kolców.

Obietnica się zrealizowała. Jezus Chrystus mówił prawdę. Odbudował nasze małżeństwo. Zacząłem żyć innymi wartościami. Przez 20 lat ani razu nie zostałem oszukany przez Boga. Doświadczenie Jego słowa pozwoliło mi wejść w chorobę jak w coś dobrego. Wielu się gorszy, gdy to mówię. Przecież nie chodzi o to, abym był zdrów, aczkolwiek modlimy się z żoną o uzdrowienie. Jeśli Pan zechce uczynić cud, będę rad, ale zgodzę się też na inne Jego plany, pomny na modlitwę Chrystusa w Ogrójcu: Nie moja, ale Twoja wola, Ojcze, niech się spełni. Jestem gotów na wszystko, co mi przygotowałeś.

Doświadczam też niekiedy podszeptów szatana, który namawia mnie do zwątpienia w Bożą miłość, do spoglądania wstecz, zwłaszcza w sferze seksualnej, gdyż była ona w moim życiu bardzo nieuporządkowana. Uciekam się wtedy do modlitwy: Panie, ratuj, bo tonę. I On przychodzi, doświadczam Jego pokoju w sercu, doświadczam łaski w Duchu Świętym. Czasem, gdy nadchodzi ból, pojawia się pokusa, by uciec od cierpienia i umrzeć. Wtedy pomaga mi westchnienie: Jezu, ufam Tobie!

Czas jest krótki... Tuż przed wykryciem mojej choroby czytaliśmy
z żoną książkę Erica-Emmanuela Schmitta Oskar i Pani Róża. Autor przedstawia chłopca, który umiera w ciągu 10 dni i każdy dzień to dla niego rok życia. Przyjąłem inaczej: jeden miesiąc to dla mnie 10 lat. Choruję już cztery miesiące, jestem o 40 lat starszy. Nie chodzi o fizyczne starzenie się, ale o dotykanie czegoś, czego nie mogłem zrozumieć ani przyjąć: o doświadczenie starca — mam na myśli starców pustyni. Takim starcem był św. Stanisław Kostka, osiemnastoletni młodzieniec, czy św. Teresa z Lisieux, dwudziestoparoletnia dziewczyna, która umierała syta swoich lat. Ja również powiadam jak Abraham: jestem syty swo-
ich lat (zob. Rdz 25,8). Jestem gotów, aby stanąć przed Stwórcą.

Pan Bóg wie, ile mogę znieść. Może chce, żebym żarliwiej wzywał Jego imienia. Jeszcze mnie czyści jak złoto w tyglu. Powoli zmierzam do końca, świadomy, że wypełniło się w moim życiu to, co mi Bóg obiecał. Krzyż, który otrzymuję, jest krzyżem chwalebnym. Za autorem hymnu mogę powiedzieć: „W jego korzenie wrastam, w jego gałęziach odpoczywam”. To paradoks, że przyjęcie cierpienia daje pokój. Nigdy bym się tego nie spodziewał, gdybym tego nie doświadczył. Moja matka, która wiele lat temu umarła na raka, mówiła, że w cierpieniu spotkała Boga. Do ostatniej chwili uczestniczyła w Eucharystii — przywoziłem ją do Kościoła. Proszę Boga, abym ja również mógł uczestniczyć w liturgii Eucharystii do ostatnich swoich chwil — razem z braćmi i siostrami ze wspólnoty.

Będąc ateistą, bałem się raka; myślałem, że jeśli będę miał tę chorobę, popełnię samobójstwo, żeby innych sobą nie męczyć. Taka jest przewrotność szatana. Owszem, moje obowiązki spadły teraz na żonę, która załatwia wszystkie sprawy, prowadzi dom i opiekuje się mną, spełniając wobec mnie wiele bardzo intymnych posług. Ta sytuacja, trudna do przyjęcia, uczy mnie pokory. Widzę też, jak Pan Bóg pomaga żonie, obdarowując ją pokojem, cierpliwością i siłą. Cierpienie przeżywamy w jedności, którą daje nam Jezus.

Gdy diabeł podsuwa mi wspomnienia z gór i jezior, od razu przywołuję słowa Pisma Świętego: „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” (1 Kor 2,9). To daje siłę i pozwala trwać. Liczy się dzień dzisiejszy, nie zaś ten, który minął. A co będzie, wie Bóg. Ważne jest to, co jest dziś. Bądź wola Twoja!

ANDRZEJ

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama