A może Bóg chce, bym została... zakonnicą? (IV)

Fragmenty autentycznego pamiętnika młodej dziewczyny, która niespodziewanie dla siebie została siostrą zakonną

A może Bóg chce, bym została... zakonnicą? (IV)

19 sierpnia 1997

Minęły cztery dni, w ciągu których moja dusza była bardzo radosna. Mogę powiedzieć, że jestem w niebie, bo przecież trwam zanurzona w Bogu. Chrystus daje nam odczuć namiastkę szczęścia wiecznego, dając Siebie w Komunii św., która jest życiem Boga. Każdy chyba, kto właściwie przeżył spotkanie z Nim w tym Chlebie, mógł czuć, że On jest zaspokojeniem pragnień serca. Szkoda, że życie nie składa się z samych takich chwil, gdy On przychodzi, a my oczekujemy naprawdę. Znów sobie postanawiam, że nie stracę Boga już nigdy więcej. To niemożliwe, nie pozwolę na to - ale mówię to już z pewną pokorą i świadomością własnej słabości. Jakże szczęśliwe były dla mnie te cztery dni! Niby nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Mam mnóstwo pracy przy odnawianiu mieszkania, a taka radość we mnie, że aż sąsiedzi zauważyli. Tylko że oni nie wiedzą, skąd ta moja radość pochodzi. Ostatnio jeden z nich powiedział: ta nasza dziewczyna co dzień to ładniejsza. Było mi miło, ale pomyślałam wtedy: to nie moja zasługa, w moim sercu jest Bóg, czy mogę nie promieniować? „Żyję już nie ja, żyje we mnie Chrystus”. Tak właśnie jest ze mną. Modlitwa jest teraz dla mnie naturalną potrzebą. Moja dusza sama chce mówić do Boga, więc mówi. Idę do kościoła, choć na parę minut, coś mnie ciągnie tam, przed tabernakulum. Co też Pan Bóg zamierza wobec mnie? Powierzam się Jemu całkowicie. Na pomoc rodziców zbytnio liczyć nie mogę, więc... „liczę na Ciebie, Ojcze, liczę na miłość Twą”. „Jezu, ufam Tobie”. „Matko, która nas znasz, przyjdź i drogę wskaż”. Nigdy nie przestanę dziękować za dar wiary. Co ja bym bez tego zrobiła? Jakże puste byłoby moje życie. Nawet jeśli byłoby dostatnie, to broń mnie, Boże, przed takim dostatkiem, w którym brakuje Ciebie. (...)

25 sierpnia 1997

Siedzę sobie w parku, a moje myśli takie dziwne. Trochę się z rana pokłóciłam. Właściwie to często tak jest, gdy nie rozpocznę dnia od modlitwy. Postaram się to jakoś zmienić - koniecznie. Właściwie zawsze wstaję z myślą: „Oto jest dzień, który dał nam Pan” i znakiem krzyża dzień rozpoczynam, ale modlić się dłużej nie zawsze mi się chce. Zauważyłam też, że gdy mówię dziadkowi prawdę bez osłonek, to się obraża. A ja tak bardzo nie lubię udawania czy słuchania obmów. Ciągle jestem tym szpikowana. Właściwie od dziecka słyszałam takie rzeczy, nawet o rodzinie. Nieraz zatykałam sobie uszy, gdy to było możliwe, i myślami byłam gdzie indziej. Czasem się modliłam w duchu, aby przestano mi takie rzeczy opowiadać. Uczono mnie, oczywiście niecelowo, by nie wierzyć ludziom, nie ufać im, nie dzielić się tym, co się ma, ale schować dla siebie itp. A ja, dzięki Bogu i tylko dzięki Bogu, nie nauczyłam się tego. (...)

1 stycznia 1998

No to mamy Nowy Rok - 1998. Jak rozpoczęty? Dobrze, bo z wiarą, nadzieją, w zdrowiu i w radości ducha. Te zapiski będą dotyczyć przede wszystkim mojego stanu ducha. Mają mi pomóc bardziej zrozumieć siebie. Jest mi potrzebna taka rozmowa z własną duszą. Tak więc rozpoczynam ciąg dalszy moich „dziejów duszy”. Nie wiem dlaczego, ale coś każe mi to pisać.

Już dawno miałam wrócić do przerwanego zapisywania przeżyć duchowych, ale bunt wewnętrzny mi nie pozwalał, pytając: Po co? I podpowiadał: najlepiej tamto, co już napisane, także zniszczyć. Często jest we mnie pragnienie zniszczenia pamiątek przeszłości: wszystkich zdjęć, także i mojego notatnika. Tak jakbym chciała oddzielić tamto od teraz. Wiem, że wiara nie zstąpiła na mnie nagle. Rozwijała się we mnie stopniowo. Nie umiem powiedzieć, czy to wszystko, co przeżyłam duchowo, było potrzebne. Były to trudne doświadczenia i niosły ze sobą niemałe cierpienie. To z pewnością one przyspieszyły moją dojrzałość duchową. Dziś rozumiem, co znaczą słowa: „moc bowiem w słabości się doskonali”. Gdzieś jednak w głębi duszy mam odrobinę pretensji do Boga, że kazał mi tego wszystkiego doświadczać; że zawsze był blisko, a przez jakiś czas pozwolił mi nawet myśleć, że Go nie ma. Kilka lat szukałam Boga, nie rozumiejąc, dlaczego nie chce mnie usłyszeć, gdy Go wołam. Potem myślałam, że nie jestem godna, by w ogóle Go prosić, i tak ciągle. To jest naprawdę męka.

Dobrze, że nie przestałam nigdy o Niego walczyć, bo w końcu zwyciężyłam. (...)

Coraz częściej myślę też, że takie oświecenie duszy, dar rozumienia wiary (choć na pewno nie w pełni) musi pociągnąć za sobą coś więcej. Jestem przekonana, że to w sposób zasadniczy wpłynie na moje życie. Właściwie już wpłynęło. Bardzo zmieniłam się wewnętrznie. To Bóg zmienia, by nas przemienić w Siebie.

Ciekawe, czego On ode mnie oczekuje? Czy naprawdę tego, czego tak bardzo się boję? Czemu ciągle o tym myślę? Powiedziałam Bogu, że zgodzę się już zawsze z Jego wolą, że nie boję się Mu zaufać i nie zostawiam sobie możliwości decydowania o sobie, bo zrozumiałam, że nie wiem lepiej od Niego, co jest dla mnie dobre. Tylko czy nie grzeszę pychą, myśląc o życiu zakonnym - że ja się tam nadaję? Że Bóg rzeczywiście chce mnie - dla Siebie? Mam uwierzyć aż w to?! Poza tym pociąga mnie życie małżeńskie. Wyobrażam sobie siebie jako żonę i matkę. Oglądam się za chłopakami, czasem oni za mną. I jak tu pogodzić jedno z drugim?

2 stycznia 1998

W porządku. Od wczoraj postanowiłam pozbyć się kolejnego przyzwyczajenia. Niby to mało znaczące, ale jakieś niemal uzależnienie. Przyrzekłam nie eksperymentować na twarzy przez rok. To śmiałe postanowienie, gdy wiem, że nigdy nie udało mi się przestać z własnej woli. Jestem jednak pewna, że z Bogiem dam radę, bo przyrzekłam Jemu. Tak jak kilka lat temu walczyłam z innym przyzwyczajeniem. Przekonałam się, że człowiek nie jest w stanie wyjść z nałogu o własnych siłach. Zdecydowałam się pójść przed Najświętszy Sakrament i przyrzekłam Bogu: nigdy więcej tego nie zrobię. Stawiam na szalę Twoje błogosławieństwo w moim życiu. Desperacja i ryzyko w jednym. Przestraszyłam się wagi własnych słów. Ale już wkrótce okazało się, że pokusy stopniowo zaczęły wygasać, aż w ogóle zapomniałam o nałogu. Potrzeba było tylko tej odwagi rzucenia się w swej bezradności w ramiona Boga. A teraz moja chęć eksperymentowania na twarzy trwała jeden dzień. Ale jakżeż mnie korciło! Po prostu nie do wytrzymania. No i minęło. Niesamowite. Gdybym wiedziała, że to tak, już dawno podjęłabym takie postanowienie. Poza tym spróbuję codziennie odmawiać różaniec, może nie cały, ale choć cząstkę. Kontrolować swoje myśli i pragnienia. Z tym nieco trudniej, bo fantazję i wyobraźnię mam rzeczywiście bogatą. Nie chodzi mi o to, by w ogóle przestać marzyć. W tym wieku nie można żyć bez marzeń, tylko chciałabym nie grzeszyć w myślach. Cóż, pragnienia mam różne.

Trudno przestać coś tam sobie wyobrażać, gdy sprawia to przyjemność. Właściwie to nigdy nie umiałam przerwać takiego potoku wyobrażeń, choć miałam świadomość, że powinnam. Spróbuję inaczej się od tego uwolnić. Po prostu nie zaczynać sobie wyobrażać. To takie niby niewielkie grzeszki, ale ja przecież nie mam okazji, by grzeszyć ciężej. Żyję drobnymi sprawami, czyli o drobne muszę dbać. Taki jest cały mój świat. Jeśli nie potrafię być wierna w drobnych rzeczach, to czy będę potrafiła w większych? Muszę się wziąć za siebie. Ktoś napisał, że dla Boga nie tyle jest ważne, jaka ty już jesteś, ale ile kosztuje cię to, aby się zmienić. Może i tak jest. Takie zmienianie siebie kosztuje niemało wysiłku. Ale przecież te koszta ponosić warto. No i ponosić je trzeba. Tyle na dziś.

3 stycznia 1998

Zbliża się wieczór. Czuję wewnętrzny niepokój. Mam nadzieję, że nic się nie stało O. i B. Tak długo nie wracają. Jutro chyba pojadę do mojego miasteczka. Na razie tyle. Nie mogę zebrać myśli.

9 stycznia 1998

Tamto zakończyło się szczęśliwie, a dziś? Duchowo czuję się coraz gorzej, a właściwie fatalnie. Zdaje mi się, że czuję się tak na własne życzenie, z własnej winy. Ale czy rzeczywiście tylko z własnej? Jest jakaś siła, która mnie pcha w tę złą stronę. Nie chcę się jej poddawać, lecz ciągle ulegam złudzeniu przyjemności i świadomie się jej poddaję. Bardziej ze wstydem niż z żalem przyszłam do kościoła. Przeprosiłam Boga. Wiem, że tylko łaska sakramentu daje siłę większą od tej, która przechyla mnie w złą stronę. Ale z czego ja właściwie miałabym się spowiadać? Nie każdy kapłan rozumie takiego penitenta. Ogólnie rzecz biorąc, nie grzeszę ogromnie, ale czuję się, jakby tak właśnie było. Może to sprawa większej wrażliwości sumienia?

A ja myślałam, że w Nowym Roku to nawet mowy nie będzie o takim stanie ducha; o świadomym zsuwaniu się w dół, o braku chęci do modlitwy, o jakimś marazmie. Zastanawiam się, jak to się dzieje, że schodzę na bok, i kiedy to się dzieje. Gdybym nie opuszczała modlitwy, nie dochodziłoby do tego. Znowu nie chce mi się odmawiać różańca, a przecież przez jakiś czas był dla mnie jak pokarm. Trudno nawet opisać, jak to jest, gdy się go odmawia. Ta modlitwa przenosi w inny wymiar rzeczywistości, rodzi poczucie bliskości Boga. Od Maryi przychodzi zrozumienie wielu sytuacji. I wtedy nie chce się go kończyć po jednej dziesiątce. To jest jak dialog, którego nie chce się przerywać. (...)

12 stycznia 1998

Dzisiaj znów się poddałam swojej słabości, zupełnie świadomie i dobrowolnie. A dzień wcześniej ze wzruszeniem słuchałam słów bp. Tymoteusza o niewierności Bogu. Snułam po tym wiele mądrych refleksji. I co? Jak można po czymś takim rano się pomodlić? Nie modlę się więc, bo jak? Jak można, gdy się kogoś obrażało, powiedzieć Mu nagle coś miłego? Jak głupio zaczyna się dzień bez znaku krzyża i modlitwy... Wstaję i udaję, że jest normalnie, że nie widzę, nie czuję, a myśli coraz mi krzyczą i nie chcą ucichnąć. Nie potrafię ich uciszyć. W dzień jestem w gronie koleżanek, jest wesoło i na inny temat. Przychodzi jednak wieczór i... znów to samo. Sumienie nie chce odpocząć i dać mi spokój - święty? W końcu nie wytrzymałam.

Uklękłam i starym zwyczajem „pogadałam” ze śp. Prymasem Tysiąclecia. Często mu się „spowiadam”, proszę go o radę, pomoc i naprawdę ją otrzymuję. Tym razem było tak samo. Po „jego słowach” usłyszanych w głębi serca tak wyraźnie, popłakałam się z żalu i ze wstydu jednocześnie. Czułam się jak jedna z ewangelicznych panien bez oliwy. W takich chwilach, gdy myślę o swojej głupocie, małości, słabości i odnoszę to do miłości Boga, do Jego wielkości, klęcząc, nie mówię nic. Łzy mówią za mnie. Ale jak mi wtedy wstyd, bardziej niż żal, bo On mówi do mnie: „Ale Ty przecież wiesz więcej niż oni. Oni sprawiają mi ból, ale dlaczego ty razem z nimi?”. Co wtedy mogę Mu powiedzieć? Chcę obiecać szczerze, że to był ostatni raz, ale boję się, boję się z powodu własnej słabości, którą znam. Dlaczego jestem taka słaba? Odpuściłam sobie tylko na chwilę i znalazłam się od razu tak nisko, potem jeszcze niżej i tak spadam. Wiem, że muszę się zatrzymać i to zaraz, ale czy wystarczy mi odwagi? Dawniej potrzebowałam dużo czasu, by się odważyć pójść do spowiedzi. A teraz? Nie wiem, boję się, wstydzę i nienawidzę siebie za to, że grzeszę. Tylko za to. Jedno wiem na pewno, że mi nie wolno grzeszyć, a już tym bardziej świadomie. Nie powinnam. To prawda, że nikomu nie wolno, ale ci, którzy doświadczyli tak blisko Boga, nie powinni nigdy oddalić się od Niego. Nie będę pisać dalej, bo nie mogę. To, co teraz czuję, jest największą karą za niewierność Bogu. I słusznie.

13 stycznia 1998

Dziś trochę lepiej trochę weselej, normalniej. Miło jest wokół mnie, więc to się udziela.

Echo Katolickie 22/2015

opr. ab/ab

Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama