Przebudzenie z życiowego letargu nieraz nadchodzi niespodziewanie. W życiu nie ma jednak przypadków - Bóg potrafi znaleźć pretekst, by się o nas upomnieć
Przebudzenie z letargu nadeszło trochę niespodziewanie. Choć dziś wiem, że w życiu nie ma przypadków i Pan Bóg znalazł pretekst, by się o mnie upomnieć - mówi Małgorzata. Jej opowieść potwierdza tezę, że nie tylko zatwardziałym grzesznikom potrzebne jest nawrócenie... I że światowe powodzenie traci blichtr w zderzeniu z mocą przemieniającej Miłości.
Masz życie jak w Madrycie - słyszałam od znajomych. Nie próbowałam dociekać nawet, skąd wzięło się im to porównanie. Fakt - czułam się spełniona i jako kobieta, i jako matka, i jako żona. Zwłaszcza że to, co udało się mnie - czy raczej nam - wspólnie osiągnąć, było ziszczeniem marzeń, o których jako młoda dziewczyna nie śmiałam nawet śnić. Ale po kolei...
Babcia zawsze powtarzała: „Jeśli chcesz być szczęśliwa, stawiaj siebie na samym końcu”. Innymi słowy: większa radość jest ze służby niż oczekiwania ukłonów. Babcia, podobnie jak jej córka, a moja mama, uczyła mnie, że życie, wobec którego nie ma się nadmiernych wymagań, daje spełnienie, bo pozwala uniknąć rozczarowania. Nie oznaczało to bynajmniej zgody na lenistwo... Każde z nas, a miałam dwie siostry i młodszego brata, miało swoje obowiązki. Wiedzieliśmy, że babcina maksyma to lekcja pokory. Rozumieliśmy, że jeśli nie oczekuje się zbyt wiele od losu, człowiek każde dobro, jakie go spotyka, uczy się przyjmować jako dar. A wdzięczność to najskuteczniejsza droga do błogosławieństwa. Choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam...
Wychowana na wsi - jako córka gospodarzy - nie marzyłam o studiach. „Musisz mieć konkretny zawód” - powtarzali rodzice, więc wybrałam technikum handlowe w nieodległym miasteczku. Po maturze stanęłam za ladą. Przyszłego męża poznałam w pracy. Adam był kierowcą w gminnej spółdzielni. Kiedy przywoził towar, zawsze znalazł czas i pretekst, by - jak to mówią dziś młodzi - zagadać. I tak się wspólnie zagadywaliśmy, że po roku od pierwszego spotkania zostałam jego żoną. Po ślubie zamieszkaliśmy u teściów. Adam pomagał swojemu ojcu w gospodarstwie, łącząc obowiązki domowe z pracą zawodową. Dzięki wsparciu teściowej także i ja po urodzeniu syna mogłam wrócić do sklepu. Dwa lata po Piotrku na świat przyszła Marta. Dobry wiatr nie przestawał nam wiać: mieliśmy pieniądze, pomoc rodziców, zdrowe dzieci. Była zgoda i miłość, a to przecież w rodzinie jest najważniejsze. Tak wtedy myślałam.
Po 1989 r., na fali przemian, jakie zaszły w kraju, mąż zdecydował się na rozkręcenie własnego przedsiębiorstwa. Z pewnymi oporami - głównie ze strony teściów, którzy bali się tej „wolności” wywołanej transformacją ustrojową - zainwestował w firmę transportową. Zachęceni stopniowym powodzeniem postanowiliśmy, że zrezygnuję z etatu i zacznę pracować u siebie. Kolejnym krokiem była zaoczna ekonomia, dzięki czemu z czasem mogłam przejąć sprawy księgowe w naszej firmie. Materialnie żyło się nam coraz lepiej: wkrótce ruszyliśmy z budową własnego domu, inwestowaliśmy w nowe samochody. Dzieci rosły, byliśmy zdrowi. Pełnia szczęścia! A jednak nie opuszczała mnie myśl, że takie powodzenie może być tylko na chwilę, że dobra passa lubi się odwracać i po siedmiu latach tłustych nadejdą te chude... Było dobrze, a jednak ja - co potrafię ocenić z perspektywy czasu - nie umiałam do końca odnaleźć się w tym względnym dobrobycie.
Przebudzenie z letargu nadeszło trochę niespodziewanie. Choć dziś wiem, że w życiu nie ma przypadków i Pan Bóg znalazł pretekst, by się o mnie upomnieć. Jako ludzie chowani na wsi religijność dostaliśmy - można rzec - w pakiecie. Tyle że była to religijność pozorowana: raz w tygodniu, tj. w niedzielę, obowiązkowo Msza św., nieco większa dawka formacji z racji chrztu, Pierwszej Komunii św. i bierzmowania. Na lekturę religijnych książek czy inne formy pobożności nie było czasu, a przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Zresztą, tak po prawdzie w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Uważaliśmy wspólnie, że jeśli Pan Bóg - jak formowano nas na katechezie - jest surowym sędzią, sposobem przebłagania Go za ewentualne niedoskonałości naszego życia może być większy datek na kolędę bądź z racji zamawianej raz do roku w intencji błogosławieństwa rodziny Mszy św.
Punktem zwrotnym mojego duchowego życia okazała się prośba koleżanki motywowana chorobą jej syna. Poznałyśmy się na studiach i od czasu do czasu spotykałyśmy na „babskich plotach”. Maciek miał 16 lat, kiedy wykryto u niego białaczkę. „Jak trwoga to do Boga” - głosi powiedzenie i, rzeczywiście, Anka i jej mąż gotowi byli poruszyć niebo i ziemię, byle tylko wygrać z chorobą dziecka. Poprosiła mnie o jeden dzień postu w intencji zdrowia swojego syna. Okazało się, że przez cały miesiąc jedna osoba pości i modli się za Maćka, a taki pomysł szturmowania nieba podpowiedział im znajomy ksiądz. Nie mogłam odmówić. Kolejnym krokiem była prośba Anki o towarzyszenie jej rodzinie podczas Mszy św. z modlitwą o uzdrowienie. I to był ten moment! Kościół zapchany ludźmi, trwa wystawienie Najświętszego Sakramentu, ojciec prowadzący nabożeństwo odczytuje „przypadki” uzdrowień i do moich uszy dochodzi głos: „Jest tu osoba, która nie dowierza w Moją żywą obecność. Dziś będzie uzdrowiona”. Przez moje ciało przeszedł prąd. Nie potrafię oddać słowami tego uczucia. Oczywiście w pierwszej chwili nie myślałam, że chodzi o mnie i nawet rozglądałam się w poszukiwaniu osoby dotkniętej tą łaską. Jednak w głębi serca zyskiwałam pewność, że to ja! Była radość i wzruszenie, ale przede wszystkim odczucie wszechogarniającej Miłości. Zupełnie jakby słowa poznania poruszyły w moim sercu najczulszą strunę... Miłość, jaka mnie przepełniła, sprawiła, że wszystko inne, a więc i to, co sercu najdroższe, mąż, dzieci, zdrowie czy nawet życie, zeszło na drugi plan. Z czasem to uczucie okrzepło, ale pozostało wspomnienie. Ja nie muszę dziś wierzyć, ja po prostu wiem!
Po moim nawróceniu - bo to bez wątpienia był wielki powrót - wciąż czułam niedosyt modlitwy i wiedzy... Zaczęłam pochłaniać książki religijne, jeździłam na rekolekcje, nie wyobrażałam już sobie dnia bez codziennej Mszy św. i Komunii św. I kiedy przeżywałam swoją chwilę chwały, zaczęły się problemy... Najpierw finansowe - nieudana inwestycja postawiła nas w obliczu bankructwa, do tego dołączyła ciężka choroba mojej mamy... Nie buntowałam się jednak. Nie zwątpiłam nawet w obliczu szyderstwa dawnych znajomych, niby pobożnych ludzi, którym trudno było pogodzić się z tym, że o Bogu mówię już także przy okazji spotkań towarzyskich. A przecież jeśli szczerze się kogoś kocha, to chciałoby się zarażać tą miłością cały świat. Jeżeli tyle opowiadamy o swoich dzieciach, pracy itp., to jak pominąć milczeniem Tego, którego na mocy przykazania winniśmy miłować z całego serca i całej duszy? Burza z czasem się uspokoiła. Teraz wiem, że w obliczu trudności nie wolno panikować, tylko trzeba tym mocniej ufać! Wtedy dzieją się prawdziwe cuda...
Jeden z rekolekcjonistów etap nawrócenia porównał do Triduum Paschalnego. Najpierw, na podobieństwo Wielkiego Czwartku, jest euforia. Spotkaliśmy żywego Boga i trwa radosne święto. Później przychodzi Wielki Piątek: człowiek w obliczu trudności upada, zło się piętrzy, pojawia się zwątpienie. Wielka Sobota - czas smutku wywołanego żałobą - to okres, kiedy wszystko, w czym dotąd pokładało się nadzieję, nagle okazuje się bez wartości i trzeba na nowo poukładać swój świat. Jeśli jednak wytrwamy, czeka nas poranek Zmartwychwstania. Burza się uciszy, wzrosną nowe nadzieje i oczekiwania, zaczniemy iść inną ścieżką, może trudniejszą, ale ze świadomością, Kto jest na niej przewodnikiem! W miejsce lęku zagości spokój, a receptą na jego podtrzymanie stanie się codzienne życie z Bogiem.
Od lat każdego ranka podczas modlitwy oddaję Panu Jezusowi, zanurzając w Jego przenajdroższej krwi, wszystkich ludzi, jakich spotkam danego dnia, sytuacje, jakie zaistnieją... Ofiarowuję je Zbawicielowi przez ręce Jego Matki, prosząc o opiekę i błogosławieństwo.
Pan Bóg walczy o nas ze wszystkich sił i każdego dnia stawia na naszej drodze swoich wysłanników. Moim aniołem była Ania, koleżanka, która poprosiła mnie o dar jednego dnia postu w intencji swojego chorego syna. Maciek zmarł. Do końca wierzyliśmy w cud... Liczyliśmy, że Pan Bóg zainterweniuje za pięć dwunasta, w ostatniej chwili. Inna była jednak wola nieba, ale - choć po ludzku trudno to przyjąć - ufamy, że była najlepsza. Przekonują nas o tym cuda, jakie działy się podczas choroby Maćka i po jego śmierci. Moje nawrócenie nie było aż tak spektakularne, jak łaski dostąpione przez bliskich Anki. Jej teść po 30 latach przystąpił do spowiedzi i Komunii św. Małżeństwo brata, który zostawił żonę i dzieci, na nowo się scaliło. Te wszystkie wydarzenia potwierdziły słowa Pana Jezusa przekazane o. Dolindo Ruotolo, że Jego cuda będą proporcjonalne do stopnia naszego zaufania wyrażonego wołaniem: „Jezu, Ty się tym zajmij!”. Że jeśli nawet będzie musiał poprowadzić nas inną drogą niż ta, którą zaplanowaliśmy, będzie naszym przewodnikiem, weźmie na ramiona i przeprowadzi - jak matka uśpione niemowlę na rękach - na drugi brzeg.
A skoro o brzegu mowa... Znamy fragment Ewangelii o Panu Jezusie uciszającym burzę na jeziorze. Komentatorzy słowa Nauczyciela skierowane do żywiołu: „Milcz, ucisz się!” odnoszą do spotkania z opętanym, który wyszedł Mu naprzeciw po przeprawieniu się na drugi brzeg... Innymi słowy: Pan Jezus już w łodzi walczył z szatanem. Urzekło mnie tłumaczenie, że jeśli w naszym życiu wszystko wydaje się iść źle, jeżeli sprawy nadmiernie się komplikują i po ludzku często brakuje nadziei, On już do nas płynie i zwycięża w naszym imieniu. Bo taki właśnie jest Jezus!
opr. mg/mg