O modlitwie za wsytawiennictwem św. Józefa
Józio, nasz syn, ma prawie sześć lat. Od jego narodzin spotykaliśmy wielu ludzi, także katolików, którzy dziwili się: „Dlaczego takie imię?”, „Taki ładny chłopak i Józef?”, „Chcecie unieszczęśliwić dziecko?”
Od znajomej, której syn, też Józef, ma osiemnaście lat, usłyszałem: „Najtrudniej było w podstawówce — dzieci dokuczały na wyścigi — prawdziwe piekło”.
Wybraliśmy naszemu pierworodnemu imię, które kiedyś na polskiej wsi było pospolite, nosił je co drugi mężczyzna. Józków było co niemiara! Dlatego ich dzieci powiedziały „Nigdy więcej!” i stąd Józków dzisiaj pośród młodych nie uświadczysz.
Dzisiaj „na topie” są inne imiona. Wystarczy włączyć telewizor, obejrzeć popularny serial, zobaczyć gwiazdy muzyki, filmu, sportu i wybrać imię jednego z ulubieńców publiczności. Co by nie mówić, możliwości wyboru jest wiele.
Ja też, gdybym kierował się swoim upodobaniem, wybrałbym inne imię niż Józef. Od dziecka nie lubiłem tego imienia, gdyż wszyscy dookoła je wyśmiewali. Wiele razy słyszałem pogardliwe opowieści o głupich Józkach — głupie Józki były przysłowiowe. Dziękowałem mamie w duchu, że nie zgodziła się z moim ojcem, który chciał po dziadku dać mi na imię Józef. Mama stoczyła zwycięski bój i na chrzcie Józef stał się moim drugim imieniem. Na początku lat 90. usłyszałem od kogoś w redakcji LISTU opowieść o jego modlitwie do św. Józefa.. Mówił, że nie miał pieniędzy, głód zaglądał mu w oczy, w desperacji pomodlił się do św. Józefa i pieniądze niespodziewanie „spadły mu z nieba”. Ktoś inny opowiedział jak kiedyś zgubił klucze do domu, pomodlił się do św. Józefa i chwilę później je znalazł. Słuchałem tych opowieści pełen sceptycyzmu — pachniały magią. Kilka miesięcy później znów usłyszałem pytanie dotyczące św. Józefa. Byłem na rekolekcjach dla rodzin. Zawsze chciałem założyć rodzinę, ale całymi latami nic z tego nie wychodziło. Wiele osób dziwiło się: „Tyle panien na świecie, a ty wciąż sam!” Też się dziwiłem. Mijały miesiące, lata. Trwałem w tej niemożności i nie umiałem powiedzieć dlaczego. I właśnie na rekolekcjach pewna starsza pani zapytała mnie: „A ty się modlisz do św. Józefa?” Oczywiście, że się nie modliłem, bo św. Józef nie był moim „faworytem”. „No to zacznij” usłyszałem od niej i zabrzmiało to dla mnie jak polecenie. I tak „pojawiła się” w moim życiu modlitwa do św. Józefa.
Kościółek św. Józefa przy ul. Poselskiej w Krakowie jest znanym miejscem dla jego „fanów”. Na ołtarzu wisi cudowny obraz świętego. Jest tu cicho, ciemno i całkiem zwyczajnie. Jak w małym wiejskim kościółku. Wierni modlą się w przedsionku przed kratą, bo na czas między Mszami św. główny kościół jest zamknięty... Zacząłem tam bywać przed pracą i, pośród innych modlitw, prosiłem o rodzinę, o bycie mężem, ojcem. Kazali, to robię — myślałem. Dzień w dzień przychodziłem i nawet sam nie wiem kiedy, zacząłem modlić się bezwiednie. Tak jak to robią babcie: „za wnuczka, za wnuczkę, za córkę i żebyś dał mi lekką śmierć” (podsłuchałem u swojej babci). Modliłem się, jakbym to czynił od lat, a przecież byłem w tej modlitwie nowicjuszem. W pewnym momencie zacząłem przychodzić do św. Józefa nie tylko po to, by wyprosił mi rodzinę. Nie liczyłem już minut spędzonych u św. Józefa i nie liczyłem spotkań. Czas płynął, a ja nie miałem pretensji ani do Świętego, że „nie daje” mi żony, ani do siebie, że może źle się modlę. Polubiłem kościółek, polubiłem obraz (bo naprawdę ładny), polubiłem modlitwę.
„Procedura” trwała około dwóch lat.
Od momentu poznania Krysi do naszego ślubu sprawy potoczyły się w takim tempie, że dopiero w trakcie przygotowań do sakramentu małżeństwa uświadomiłem sobie rolę św. Józefa. Potem od jego „fanów” usłyszałem, że inaczej być nie mogło.
Kiedy zastanawialiśmy się nad imieniem naszego pierwszego synka, ani Krysia, ani ja nie mieliśmy wątpliwości, jakie imię musi nosić Józio. Był już Józiem zanim się począł i nie miały znaczenia nasze gusta i preferencje. Decyzja o imieniu naszego syna zapadła gdzieś indziej.
opr. ab/ab